'Mój cień jest jedynym idącym obok mnie
Moje płytkie serce jest jedyną rzeczą, która bije
Czasem pragnę, żeby ktoś mnie tu znalazł'
Moje płytkie serce jest jedyną rzeczą, która bije
Czasem pragnę, żeby ktoś mnie tu znalazł'
Jak często każdy z nas wypowiada słowa ‘boję się’? Albo raczej jak często myśli o tych słowach, bo w dzisiejszych czasach przyznawanie się do własnej słabości nie stanowi przecież powodu do dumy czy chwały.
W każdym tygodniu? Codziennie? Co godzinę? Co minutę? Czy może wszechobecny strach towarzyszy nam nieustannie? Bez ani chwili przerwy.
Strach w zupełności uzasadniony. Na dobrą sprawę nie wiemy kiedy stracimy pracę, zostając bez grosza przy duszy. Kiedy oleją nas ludzie, których uważaliśmy za naszych przyjaciół i zostaniemy sami, jedynie z kostką od telewizora lub symbolicznym kieliszkiem w dłoni. Kiedy rozstaniemy się z miłością życia, bo nagle w magiczny świat uczuć wkradną się frazesy typu ‘sprzeczność charakterów’. Albo kiedy, odbierając wyniki rutynowych badań, dowiemy się, iż jesteśmy niewyleczalnie chorzy.
Z tym, że.... Może to się wydać cholernie absurdalne. A jednak owe wszystkie tragiczne obawy można nazwać bezpieczniejszą odmianą strachu. Bo mierzymy się z nią - w większości przypadków - w zupełności świadomie i nawet gdy oficjalnie ją ukrywamy, w głębi duszy akceptujemy, iż nieustannie nas gnębi. Możemy nawet uczyć się drobnymi kroczkami ją pokonywać, chłonąc szczęście tak długo, aż nie będzie już myśli, zdolnych do zniszczenia w nas spokoju.
Gorzej gdy lęk jest niewyczuwalny. Gdy dotyczy tego, co dobre, każąc członkowi omijać ścieżkę prawdy i nadziei, które często, w momentach desperacji, wydają się być dużo bardziej szkodliwe od kłamstwa i zwątpienia.
Bo taka nadzieja to przecież siła, rodząca się w zasadzie z niczego. Powstaje, gdy szanse na dotarcie do celu są znikome, śmieszne i niemal niezauważalne. Ktoś mówi nam szczerze, iż nastał koniec. Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. A wtedy nasze serce odruchowo, w zasadzie nie pytając nas o zdanie, łapie się tego jednego, ostatniego. Buduje z niego obronną twierdzę, w której murach urasta on do miara milionów. I budzi w duszy na nowo całe obumarłe siły. Znów chcemy walczyć o swoje. Najczęściej ponownie wystawiając się na zawód.
Dlatego nienawidzimy nadziei. Wolimy, w sytuacji gdy nasze życie stanowi jedno, gigantyczne pasmo niepowodzeń, sobie w nich trwać. Trochę płacząc, trochę cierpiąc, trochę marudząc... Ale w gruncie rzeczy będąc pogodzonym z losem. Bo to jest łatwe. Wbijamy sobie do głowy frazes, że i tak wszystko co piękne, po chwili trafi szlag. I już nie biegniemy. Nie truchtamy, nie idziemy, nie wleczemy się... Nawet nie staramy się czołgać.
A nadzieja najbardziej lubi ‘dobierać się’ właśnie do leżących. Nie przez przypadek została wybrana do tria z wiarą i co chyba najważniejsze z miłością. Nie połączono ich z powodu rymu, równej liczby głosek w linijce utworu, czy jakiegokolwiek innego waloru poetyckiego. Nie wybrano na drodze losowania, spośród wszystkich pozytywów i cnót, których przecież, gdyby się postarać, można by było teoretycznie wymienić tysiące. Nie sklejono dlatego, że fajnie brzmią i są niezłym pocieszeniem, dla różnorodnych pogubieńców.
Po prostu one zawsze stały obok siebie. Każdy mógł je odczytać na własny sposób. W zasadzie ilu ludzi, tyle rodzajów tych trzech. Ale nikt jeszcze nie dał rady odgrodzić jednej z nich od pozostałych.
Bo można powiedzieć, że tworzą ciąg. Albo nawet cykl. Koło. Z tym, iż w przeciwieństwie do wielu kół naszego życia, bynajmniej nie błędne.
To nadzieja budzi w nas wiarę. W przyszłość. W najbliższych. We własną osobowość. A wiara jest pierwszym kroczkiem, do prawdziwej, szczerej, otwierającej oczy miłości. Uczucia rozpoczynającego wiosnę i kończącego tym samym, często wbrew tchórzliwej ludzkiej woli, nasz długaśny zimowy spoczynek.
Niezależnie czy trwał on rok. Czy pięć lat. Czy dziesięć.
Czy od zawsze.
~~***~~
'Czytaj między wierszami
O tym, co jest spieprzone, ale niby jest w porządku
Sprawdź moje oznaki życia, żeby wiedzieć, że wciąż żyję'
O tym, co jest spieprzone, ale niby jest w porządku
Sprawdź moje oznaki życia, żeby wiedzieć, że wciąż żyję'
Sary nie odstraszało nigdy zimno. Pasowało jej witanie dnia w wychłodzonych, nieogrzewanych pomieszczeniach. Gdy natarczywy budzik, wyrywał ją ze snu, niemal odruchowo przyciskała zmarznięte dłonie do twarzy, kontemplując uczucie powstałe po zetknięciu się lodowatych palców z rozgrzanym przez poduszkę czołem. A potem wyskakiwała z łóżka, wykonywała trzy hałaśliwe przysiady i biegła do łazienki. Czując się jak robot.
Zresztą co tu gadać – była robotem. Żałosnym, tępym i znieczulonym. Z zaprogramowanym fabrycznie, głupawym uśmieszkiem na twarzy. Plus z dość wybujałym ego, stanowiącym chyba jedyny element, który z czystym sumieniem mogła określić jako swoją osobowość.
A gdyby nie dość jej było mroźnej pobudki, to zaraz po niej następował zawsze prysznic. Krótki, wręcz brutalny i rozpoczynający się od ustawienia najniższej możliwej temperatury wody. To wszystko, wraz z wypijaną chwilę później schematyczną, podwójną kawą w proszku, stanowiło rytuał pobudzający ją do życia. Do kolejnego bezdusznego dnia...
Stop. Dnie były zupełnie normalne. Bezduszną mogła nazywać wyłącznie siebie.
Bo gdzieś w tym dziwnym czymś, co chyba nazywało się duszą, słyszała często cichy głosik sugerujący, że mogłaby otrzymać zastrzyk energii zupełnie inną drogą, niż serwując sobie strumienie lodu i chorobliwą porcję kofeiny. Mianowicie przytulając to małe stworzenie, budzące się przy niej każdego poranka. To które nauczyła się swojego czasu kąpać, przebierać i karmić. Któremu nigdy nie mogło zabraknąć ciepłych butów, skarpetek czy wełnianych rękawiczek. Które codziennie cierpliwie zaprowadzała do przedszkola, a potem do szkoły, bo przecież gdyby wypuściła je z domu samo, wpadłoby jeszcze pod samochód. Ale... Którego najwyraźniej się bała.
Nie dało się ukryć tego co oczywiste. Ktoś patrzący na jej zachowanie z boku mógłby pomyśleć, że mała jest ze szkła i każde dotknięcie, spowoduje, iż zostaną z niej kruche, raniące kawałki. Sara wzdrygała się gdy córka obejmowała jej rączkami szyję. A co gorsza nie umiała tego nawet ukryć. Ani przynajmniej powiedzieć czy to serio strach. Czy może raczej zwyczajny wstręt do miłości, albo wyładowywana złość na samą siebie. W każdym razie była matką, a nie nadawała się nawet na wynajmowaną na godziny opiekunkę. Nie raz zdarzyło się jej opieprzyć Angie jak najgorszego wroga, o debilny rozbity kubek czy podarte rajstopy. I w gruncie rzeczy obawiała się, iż gdyby zaufana osoba spytała dziewczynkę co sądzi o swojej mamie, w odpowiedzi padłby jakiś szczery, cichutki odpowiednik wyrażenia ‘kretynka’. A jeżeli ktoś nie zasługuje na uczucie istotki, będącej jedną wielką, bezinteresowną maszynką do kochania świata... To chyba sam wystawia o sobie dość jednoznaczne świadectwo.
- Jak można odrzucać małe dziecko?
Ku swojemu zdziwieniu wypowiedziała owo zdanie na głos. Widać zaczynała już tracić kontrolę nad setkami bijących się w jej mózgu sprzecznych myśli.
Istniały granice tego jak bardzo można sobie zjebać życie na własne życzenie? I jak nisko trzeba upaść, aby uciekać przed zwykłą ludzką dobrocią? Albo nadzieją, choć ona akurat nieproszona, rozpychała się aktualnie w jej sercu coraz mocniej.
Podniosła głowę. Dookoła panował przyjemny półmrok wywołany przez szczelnie zasunięte, mimo później już pory, rolety. Było wyjątkowo ciepło, a powietrze pachniało leżącą obok łóżka, gorącą jeszcze smakową herbatą. Gdyby jakimś cudem straciła pamięć i tak z łatwością domyśliłaby się, że nie ona urządzała ten pokój. Dekorując wnętrze z pewnością nie pomalowałaby ścian na pomarańczowo. Ani nie wybrała pościeli w neonowe, wywołujące oczopląs, małe kwadraciki.
Architektem to ten wariat by nawiasem mówiąc nie został.
Wstała, owijając się kołdrą i z uśmiechem na twarzy stwierdzając, że kawałki truskawek, pływające w przygotowanym dla niej kubku są zamarznięte. Zapewne zostały wyjęte z foliowej torebki w lodówce, przed zaledwie dziesięcioma minutami. Jeżeli wszyscy austriaccy skoczkowie nie wiedzieli, że mrożonki się ogrzewa, to nic dziwnego, iż choroby żołądkowe były w tej kadrze na porządku dziennym.
Zachwycały ją krótkie przebłyski beztroskości, które ostatnio lubiły ją nawiedzać. Bezmyślnie programując swoje życie co do minuty, była zmuszona zrezygnować z codziennych dywagacji. A przecież każdy człowiek potrzebuje chyba nakarmić się czasem głupawymi plotkami, czy rozważaniami na zupełnie przyziemne tematy.
Wbrew pozorom świat nie składał się wyłącznie z samych dramatów i innych form okrucieństwa.
Kręcąc głową podeszła do szafy, licząc, że uda jej się odszukać jakąkolwiek własną koszulkę. Wczorajsze ubrania jakimś cudem wyparowały, a nierozpakowana walizka leżała ciągle gdzieś w przedpokoju. Nawiasem mówiąc, patrząc na jej obrzydliwą w skutkach obsesję na punkcie posiadania pieniędzy, było ironią, że wszystkie rzeczy, których potrzebowała zmieściły się w śmiesznej sześciennej torbie. Neutralne ubrania, dokumenty i jakieś kilka książek. Żadnych pamiątek z dzieciństwa. Wprowadzając się cztery lata wcześniej od rodziny nie zabrała ze sobą nawet marnej fotografii.
Mogła powiedzieć na swój temat miliard złych rzeczy, ale z pewnością miała jedną, jedyną zaletę. Nie próbowała zaklinać rzeczywistości. Aż nie poznała...
- Auuu – gdy tylko uchyliła drzwi, z górnej półki wyleciał na nią stos męskich ciuchów, a tuż za nim śmieszny pluszowy rekin, którego łeb przysłaniały bokserki z logiem FC Barcelony. Kolejny z kolekcji. Nie potrafiła już zliczyć w ile takich potworów, zainwestowali kibice. Co prawda Angie spędziła kiedyś wieczór zbierając je z różnych kątów mieszkania, przenosząc do swojego przyszłego pokoju i numerując. Wtedy wyszły trzydzieści cztery, ale widać ciągle istniały jeszcze jakieś ukryte niedobitki, pochowane w dziwnych zakamarkach.
Niedorzeczne, że byli razem od roku, a dopiero teraz zaczynało ją razić to, jak wielkimi są przeciwieństwami.
Michiego na pierwszy rzut oka, śmiało można by złośliwie nazwać chodzącym burdelem. Nie uznawał chyba żadnych zasad zachowania czystości, które powinny panować w miejscu ochrzczonym normalną ludzką siedzibą. Za cud powinna uznać, że trzymał w domu odkurzacz, bo już na znalezienie tu zmiotki, czy czegoś (poza jej chłopakiem) co przypominało kształtem mopa, to nie liczyła.
Ale wewnętrznie był cholernie poukładany. Biła z niego przerażająco widoczna ufność, szczerość i uczciwość. W zasadzie wystarczyło z nim porozmawiać dwie minuty, żeby poczuć się pewniej, plus bezpieczniej. Po prostu zarażał swoim ciepłem, chyba właśnie tym przekonując ją, że warto spróbować czegoś tak absurdalnie kruchego jak bycie w związku.
A ona? Z zewnątrz idealna i porządna. Dbająca o każdy detal wyglądu, nieakceptująca choćby jednego milimetra kurzu na swoim terenie. Nawet dziecięce zabawki rozrzucone po podłodze potrafiły ją doprowadzić do furii.
Tylko co z tego skoro w środku miała istne bagno? Jakąś plątaninę sprzecznych myśli i katastrofalnych dla psychiki skutków wyborów, których dokonała jako osiemnastolatka. Mimo, że skończyła z pewnymi sprawami prawie rok przed poznaniem Michaela, ciągle nie znajdowała w sobie ani deka moralności. I niby się z tym pogodziła. Ale czy serio takie wartości chciała przekazać własnemu dziecku?
Wyszła na korytarz. Mimo, że na kalendarzu królował jeszcze listopad, z kuchni dobiegała melodia jednego z bożonarodzeniowych hitów, połączona z głośnym chichotem.
Sara chyba nigdy nie zauważyła jak jej córeczka ślicznie się śmieje. Takim uroczym, nieprzyprawionym nawet najmniejszym ziarnkiem fałszu piskiem, który mógł charakteryzować tylko przedszkolaka. Zresztą co ona w ogóle wiedziała o Angie? To Michi pokazał jej jak mała ślicznie rysuje. Albo opowiedział, że chce się uczyć grać w tenisa, ogląda w telewizji mecze, a nie tylko głupawe bajki i zna wyniki wszystkich rozgrywek.
Na dobrą sprawę ktoś powinien jej odebrać to biedactwo. Nie miała nawet pojęcia kim dziewczynka chciałaby zostać w przyszłości. Ani jak się nazywa jej koleżanka z ławki. Ani o co poprosiłaby Świętego Mikołaja, gdyby kiedykolwiek w minionych latach zechciał ją odwiedzić. A przecież zdawało się, iż rozmawiały codziennie. Tyle, że o czym? O konieczności zachowywania ciszy. O bałaganie. O brzydkiej pogodzie i zakładaniu kaloszy. O rozglądaniu się na pasach.
Gdzież w tym wszystkim miało pozostać miejsce na zwyczajną miłość?
Tupiąc nerwowo bosą stopą w podłogę, nacisnęła kuchenną klamkę. W pomieszczeniu królowała intensywna woń spalenizny, a podłoga przepełniona była mniej lub bardziej fantazyjnie poskręcanymi, ziemniaczanymi obierkami.
- Kto normalny piecze talarki o godzinie dziesiątej rano? – westchnęła dość teatralnie.
Nie dało się nie zauważyć, że córka na jej widok w sekundę zerwała się ze stołu, na którym siedziała, chcąc zaraz zacząć sprzątać. Dopiero gdy pojęła, że Sara wcale nie ma ochoty na nią krzyczeć, zadowolona wróciła do wcześniejszej pozycji, skupiając swoją uwagę na podrzucaniu dość dużego, nieforemnego kartofla.
Gdyby były sane, pewnie już by się udarła. Nie ma co. Hipokrytka z niej była niezła.
- Ja – odparł zadowolony skoczek, podnosząc głowę z nad patelni – kiedy robię sobie dzień bez diety. Jak się spało kochanie?
- No nie pozwoliłeś mi zbyt długo pospać – odparła podchodząc do niego i delikatnie go całując. Pachniał olejem, zupełnie jakby pracował w KFC, spędzając całą minioną noc, na przerzucaniu frytek. Fascynowała się kobietą, którą przy nim była. Rozumiejąc jednocześnie jak wiele by oddała, żeby właśnie to ona okazała się ostatecznie prawdziwą Sarą. Zaczynała akceptować nawet te wszystkie chore, doprawione wyrzutami sumienia rozważania, które ostatnio sobie snuła. Bo jasne, bolały. Nie było zbyt fajnie stanąć przed lustrem i zobaczyć w szklanej tafli totalną pustkę.
Ale jednocześnie właśnie dzięki nim czuła, że ciągle żyje.
- No nie pozwoliłem.
- A to bardzo brzydko – wtrąciła Angie, pragnąc najwyraźniej przypomnieć im o sobie – mama ma często koszmary i długo w nocy siedzi bezczynnie na łóżku. Więc jak już jest zmęczona, to nie powinieneś jej rozpraszać.
- Uznajmy, że rozpraszałem ją za jej zgodą – puścił dziewczynce oczko, unosząc jednocześnie obronnie ręce ku górze.
Potrafił jednym głupawym gestem, zaspokoić tą rządną wiedzy główkę, bardziej niż ona tysiącami słów.
- Za zgodą – przytaknęła otwierając lodówkę – i dziękuję za herbatkę – dodała. Zamrożone truskawki można już było pominąć - jako dziecko lubiłam budzić się przy ciepłym kubku.
- Siostra mamy zawsze jej taki podobno robiła – uzupełniła ponownie mała – ale wiesz Michi? Ja już kompletnie nie pamiętam tej siostry. Rodziców mamy w zasadzie też. To znaczy kiedyś do nas przyszli. Więc ja się na początku cieszyłam, ale to wcale nie była miła wizyta. I wtedy pojęłam, że jak potrzebujesz kogoś na siłę obrazić, możesz po prostu nazwać go dziwką, bo...
- Angela skończ ten słowotok – Sara zerwała się z miejsca, przez moment wpatrując się w dziewczynkę z nieukrywaną furią. Miała już na nią nie wrzeszczeć. Ale życie nie było głupawą komedią romantyczną. Nie dało się tak sobie zrezygnować z wieloletnich nawyków, przyjętych w zasadzie tylko i wyłącznie dla własnej wygody. Krzykiem uciszało się naiwnego przedszkolaka w sekundę. Natomiast prośby, połączone, z normalnym tonem głosu, aby stać się skuteczne, wymagały cierpliwego, długo trwającego nawiązywania więzi.
Swoje osiągnęła. Blondyneczka wygięła usta w podkówkę i najpierw schowała się na chwilę za plecami Hayböcka, a potem zabierając swój talerz wybiegła z pokoju. Wyrodna matka nie pozwoliła dzieciakowi nawet w spokoju zjeść śniadania.
Cisza.
- Nie chciałam jej wystraszyć – rzuciła ponuro, jakby do samej siebie. Nigdy niczego złego nie chciała. Zawsze tylko ponadprzeciętnie dużo tego robiła.
- To ją przeproś. Najlepiej w towarzystwie jeszcze jednej bułki grubo posmarowanej Nutellą – odparł Michi, stukając brunetkę delikatnie palcem w czoło – i nie komplikuj tego, co jest najzupełniej w świecie proste i kochane. Wiesz, że ona nie planowała.... Nie planowała powiedzieć nic złego.
Dawno już spostrzegł, iż Angie dość dziwnie wypowiada się o rodzinie Sary. Bez żadnych rzeczowników typu ‘babcia’, ‘dziadek’, ‘ciocia’. Zupełnie jakby akceptowała związek tych ludzi ze swoją matką, ale sama uważała się za zupełnie od nich odciętą. Zdążył sobie to przez ostatnie miesiące ułożyć w pewną całość, a kontrowersyjne zdanie, które padło przed chwilą tylko go w nim utwierdziło.
Gdyż jego dziewczyna nie wywodziła się wcale z jakiegoś patologicznego środowiska. Gdy bardzo, bardzo rzadko poruszała z nim temat swojego dzieciństwa, rysowała mu przed oczami obraz normalnego domu. Prezentów, wakacji i bycia najmłodszą, rozpieszczaną córeczką. Tyle, że ów dom był chyba zbyt tradycjonalny, w efekcie czego pojawienie się biednej Angeli spowodowało, iż cała panująca w nim miłość runęła niczym zamek z piasku.
Trochę nie mieściło mu się to w głowie. Bo wiadomo - jego rodzice też zapewne nie kipieliby szczęściem, gdyby on, albo któryś z jego braci, mając szesnaście lat zafundował im tytuł dziadków. Ale czy doprawdy niechciana ciąża usprawiedliwiała wyzywanie własnego dziecka od dziwek?
Nie. I w zasadzie nie znajdował żadnego powodu, dla którego takie podłe porównania mogłyby okazać się adekwatne.
- Zawsze myślę, że palniesz mi kazanie, a Ty mówisz jedno zdanie i się uśmiechasz – Sara przygryzła wargi. Raczej nie do końca zdawał sobie jeszcze sprawę z powagi sytuacji, ale jednak jego naiwne starania miały w sobie coś ujmującego.
Umiał czytać w ludziach. Gdyby trochę rzadziej przechodził fazę przeżywającej cholernie cudze problemy, poczciwej kluchy, mógłby zostać najbardziej obleganym psychologiem w tym kraju.
- Wydaje mi się, że jak tak zgrzytasz zębami to sama się wystarczająco mocno opieprzasz – mruknął, wzruszając ramionami – i słusznie bo dziecko to też człowiek, a słówko przepraszam nie hańbi – dodał – czasem mam wrażenie, że już Kraft go używa częściej niż Ty.
To chyba miał być pocisk.
Z niedowierzaniem gapiła się w niego, gdy wypowiadał te słowa, a także chwilę później, kiedy odwrócił się nagle o sto osiemdziesiąt stopni, z przekleństwem na ustach wrzucając do zlewu patelnię pełną dymiącej, zwęglonej papki, która kiedyś była ziemniakiem.
Skoro istnieli jeszcze tacy zwyczajni, normalni ludzie...
To może istniał też przereklamowany termin typu ‘zmienianie się na lepsze’?
Może głupia, zawodna miłość serio potrafiła wybaczyć więcej niż śniło się cynicznym, zapatrzonym w siebie egoistom?
I może powinna była jeszcze raz zaufać nadziei?
Mimo, że jak większość ludzi zdążyła się już na niej dość mocno przejechać.
~~***~~
'Twoje życie nie będzie takie jak moje
Dorośniesz i będziesz wieść dobre życie
Zrobię co tylko będę musiała'
Dorośniesz i będziesz wieść dobre życie
Zrobię co tylko będę musiała'
sześć lat wcześniej
Ludzie tak bardzo uwielbiali zachwycać się noworodkami.
Każdy telewizyjny serial i każda naiwna saga dla nastolatek, musiała, mniej lub bardziej szczegółowo, opowiadać o czyimś przyjściu na świat. Tyle... Że te historie były cholernie sterylne. Wypełnione przez przeszczęśliwą, zadbaną mamusię, leżącą w pachnącej pościeli, rozkoszny różowy tłumoczek, plus rodzinę i przyjaciół, wchodzących do szpitalnego pokoju ze stosem śpioszków, grzechotek lub baloników.
Bajeczna wizja.
A na dodatek często uzupełniona, przez splecione dłonie z obrączkami na palcach. Albo gościa wpadającego na porodówkę z pierścionkiem w dłoni.
Sara, chyba jak większość dziewczynek zapatrzonych w banalny świat amerykańskich gwiazdek, wyobrażała sobie coś takiego. I z koszmarnym trudem próbowała teraz odnaleźć się w rzeczywistości, tak bardzo różniącej się od romantyczno-słodkich schematów.
Bo w pomieszczeniu unosił się nieprzyjemny zapach, przywodzący na myśl połączenie alkoholu z płynem do mycia podłóg. Nieznośna, zbyt jasno świecąca lampa zgrzytała ujadliwie, zupełnie jakby za parę sekund zamierzała zlecieć z sufitu. A ona sama wyglądała chyba tak obrzydliwie, że nawet gdyby faktycznie miała zaraz otoczyć ją grupka ludzi, świętujących z nią narodziny tej istoty, wywaliłaby wszystkich za drzwi. I porzygała się na widok pierniczków czy innych przyniesionych łakoci.
Od dziewięciu miesięcy próbowała oswoić się z tym, co przez zupełny przypadek ją spotkało. Ale w decydującym momencie wszystkie myśli wyparowały, zupełnie tracąc na znaczeniu. Chciała tylko przestać czuć, że włosy kleją jej się niemiłosiernie do spoconego czoła. I ściągnąć tą paskudną, jednorazową, białą koszulkę, na której oczyma wyobraźni nie mogła przestać widzieć plam krwi.
Bezwolnie pomogła przyjść na świat czemuś co miało rączki i nóżki. Było pomarszczone oraz pokryte dziwnym sino-fioletowym odcieniem skóry. A darło się wniebogłosy, zupełnie jakby myślało, że na korytarzu ktoś z niecierpliwością na nie czeka, obgryzając nerwowo paznokcie.
Nie mogło być świadome, że nikt nie czekał. Tak samo jak nikt nie czekał na nią.
Jechała z owym małym zawiniątkiem, (które miała nadzieję personel oddziału poszedł właśnie umyć), na jednym wózku. Przez ostatnie, bądź co bądź dość przełomowe godziny, osobą troszczącą się o nich mogłaby nazwać co najwyżej pielęgniarkę, która trzy razy wbiła jej igłę w przedramię, zanim dostała się do żyły. Albo położną opieprzającą ją co chwilę za jęki bezsilności i brak jakichkolwiek chęci do współpracy.
Skończyła jako frajerka.
I to serio kurwa, mimo wszystko, bolało. Z tym, że dość patologiczną odmianą bólu. Nie tą powodującą, iż człowiek wije się, wrzeszczy, a przy okazji przeklina cały świat. Tylko inną. Budującą wokół niej stalową, niezniszczalną zaporę. Zaporę przed uczuciami, szczerością, zasadami. Zaporę zabraniającą ucieczki od pójścia na łatwiznę. Zaporę kpiącą z miłości.
Jednym zdaniem - pusty, w gruncie rzeczy dość tani metal, którego nie dawał rady zniszczyć czas. I z którego istnienia nawet po latach ciężko było się zwierzyć.
Chociażby cholernie bliskiemu człowiekowi.
Bo to nie opuszczenie, nie do końca zasłużony osąd społeczny, czy zgaszone mrzonki kuły ją w serce najbardziej gdy wspominała tamten dzień.
Tylko pierdolona, infantylna nadzieja zalewająca ją całą, w momencie gdy znalazło się przy niej dziecko.
To dziecko. Jej i tylko jej dziecko. Czyli Angela.
Nie potrafiła zapomnieć swojego płaczu na widok dwóch, ogromnych, ufnych, granatowych tęczówek. Albo pulchnej piąstki z widocznymi między palcami, okrągłymi dołeczkami.
I była wtedy w stanie naiwnie obiecać, że da temu maluchowi wszystko. Że choćby nie wiadomo co się działo, stanie za nim murem, jak przystało na prawdziwego rodzica, a nie na pokaz czuły manekin. Że potrafi stać się matką i ojcem w jednym. Że tak mentalnie wcale nie ma durnych szesnastu lat. A wreszcie, co najważniejsze, że nigdy nie pozwoli owej sinej, drobnej dziewczynce na choćby minutę płaczu.
Tak właśnie działał efekt placebo. Próbowała odszukać jakiekolwiek źródło siły, aby poczuć się lepiej i znalazła je w kimś, kto nawet gdyby chciał, nie umiał zadeklarować, iż ją odrzuca.
Zgodnie z prawdą to nie Angie, desperacko dopominająca się krzykiem o mleko potrzebowała wtedy jej. To ona potrzebowała Angie.
Nie przez przypadek, jak to potem podkreślała żałośnie, wpadła nagle na pomysł ochrzczenia małej aniołem, choć od momentu, w którym uparła się, że ją zatrzyma, była zdecydowana, iż nada jej imię Anna.
Bo nasz anioł to ktoś kto jest zawsze. Kto strzeże nas nawet gdy w dosłownym tego słowa znaczeniu kompletnie nie może pomóc. Kto wysłucha, pokrzepi, a czasem i zgani samym uśmiechem. I dla kogo nigdy nie przestaniemy być ważni, choćbyśmy nie wiadomo jak mocno zaleźli mu za skórę.
Pewnie nie wyobraziłaby sobie wtedy, że w istocie wszystko potoczy się odwrotnie do jej górnolotnej przysięgi. Że nie będzie w stanie zliczyć ile razy doprowadzi aniołka do łez. Że pierwszy raz pomyśli o nim ze złością już kilka dni później, gdy jego nocna kolka odbierze jej sen. Że nie wystarczy sześć lat, aby pojęła jak z nim rozmawiać. Że maluch nauczy się od niej co najwyżej ton przekleństw i niszczenia każdej górnolotnej wartości.
Że debilna depresja poporodowa, w skrócie zwana EGO, w tym przypadku okaże się niekończącą się historią.
Że to biedactwo po choćby najmniejszą odrobinę ciepła, będzie musiało się udawać do obcych ludzi.
A nadzieja wcale nie umrze.
Zamiast tego przerodzi się w wyrzut sumienia większy niż wszystkie inne. Bo przecież ta rozkwitająca w tamtej chwili miłość jednak musiała ciągle gdzieś w niej tkwić.
Tyle, iż nie wyciągając jej, łatwiej było iść po najmniejszej linii oporu.
Czyli stać w miejscu.
~~***~~
Zapadający zmrok kołysał pustoszejącą już skocznię w Klingenthal, w rytm jakiejś biesiadnej, miejscowej przyśpiewki. Grzane wino przyjemnie szczypało ją w gardle, a nawieziony w pośpiechu z wyższych partii gór śnieg, monotonnie skrzypiał pod stopami.
Niewiele widać trzeba, żeby poczuć chwilową stabilizację.
Zresztą wcale nie było jej tu jakoś źle, choć jeszcze kilka dni wcześniej wzbraniała się przed obejrzeniem rozpoczęcia sezonu na żywo. Nie chciała przypominać sobie dzieciństwa. Czasów, w których razem z Klarą, swoją siostrą i ich koleżankami stały beztrosko pod tyrolską Bergisel, piszcząc jak opętane, gdy Morgi albo Kofler podeszli zrobić sobie z nimi zdjęcia.
Uważały wtedy chyba tych facetów za centrum wszechświata. Planowały która z którym weźmie ślub, przerywając czasem swoje rozważania jedynie na wzdychanie do amerykańskich aktorów czy piosenkarzy.
I wydawało im się, jak zresztą i dziesiątkom innych, wrzeszczących przy zeskoku grupek że związek ze skoczkiem to szczyt marzeń, z miejsca rozwiązujący wszystkie problemy. W sposób niewymagający już żadnych starań ani poświęceń, bo przecież facet przystojny równa się facetowi idealnemu. A facet idealny to z kolei miłość perfekcyjna. Plus tak zwana ‘nowa ja’.
Bardzo zabawne.
Schowała dłonie w kieszeni przypatrując się swojej córce wiszącej właśnie na szyi Hayböcka i absolutnie pochłoniętej jakąś bardzo inteligentną dyskusją z austriackimi zawodnikami.
To mała zmusiła ją do przyjazdu tutaj stwierdzając, że musi się wprawiać w wielogodzinnym kibicowaniu, przed nadchodzącym Turniejem Czterech Skoczni. I Sarze w gruncie rzeczy zaczynało to pasować. Narciarskie środowisko zdawało się być otwarte i niebywale śmieszne. A przecież właśnie radość plus głupawe rozmowy o niczym, były tym, czego nigdy nie potrafiła dziewczynce dać.
- Co tam porabiałaś? – zbliżyła się do narciarskiej zgrai, kładąc dziecku rękę na głowie. Towarzystwo innych ludzi stanowiło swoisty rodzaj katalizatora między nimi. Gdy zostawały same nadal nie potrafiły zamienić ze sobą choćby dwóch serdecznych zdań.
I pewnie powinna to jakoś leczyć. Iść na terapię rodzinną czy inne psychologiczne cholerstwo. Albo chociaż zmusić się do wspólnego gotowania obiadków, czy grania w nudne planszówki.
Ale, co widać na załączonym obrazku, wolała najwyraźniej zrzucać swoje obowiązki na obcych.
- A poznałam przez przypadek reprezentację Niemiec – pochwaliła się Angie.
- Chryste Panie – jęknął Michael.
- Byli bardzo fajni. Szczególnie jeden. Taki śmieszny niski, co ma chyba siano zamiast brwi i nadużywa wyrazu emotka – przerwała na chwilę, zastanawiając się czym jeszcze może podzielić się z otoczeniem – no ale z pewnością jest dużo piękniejszy niż ta twoja wiewiórka, z którą musisz mieszkać całą zimę.
Blondyn zmieszał się, ponieważ wyżej wymieniona wiewióra, (w bardziej oficjalny sposób zwana Stefanem Kraftem), stała tuż obok niego, z dezaprobatą wbijając wzrok w Schlierenzauera, który po ostatnich słowach blondyneczki dostał ataku głupawki.
- Wylałem przez was Red Bulla – mruknął, udając obrażonego.
- A mogę trochę panu wypić? – podchwyciła natychmiast wątek, zafascynowana wyraźnie osobą Gregora dziewczynka.
Po kim ona była taka rezolutna?
- Tego nie wolno pić przed czternastym rokiem życia – Austriak przezornie schował granatową puszkę pod kombinezon, zupełnie jakby wszyscy obecni mieli się zaraz na niego rzucić, wyrywając mu ją i doprowadzając do rozlewu krwi – no nie gapcie się tak na mnie. Ja wręcz uwielbiam małe smarka... Znaczy się wiadomo, kochane dzieciaczki. Ale zakaz to zakaz. Lasce w ciąży też bym nie dał, a przecież nie jestem jakimś zatwardziałym wrogiem prokreacji.
- W takim razie zasponsoruj wynalezienie wersji junior – odpyskował Kraft, pragnący podlizać się Angeli, zachwyconej chyba całym skocznym światem, oprócz jego osoby – masz kupę kasy, za same cztery skocznie dostaje się fortunę.
- To czemu nie naprawiłeś sobie zębów?
- Angie, błagam – wtrącił Michi. Próbował się nie roześmiać, ale przypuszczał, iż zaraz dołączy do duszącego się, niepotrafiącego już złapać oddechu Grega.
- Co? Przecież sam mi mówiłeś, że przynajmniej mógłby mieć tyle przyzwoitości, żeby je wybielić.
- Mówiłem! W ramach żartów na dobranoc!
- Żartujesz sobie przy kolacji z moich ust?
Sara myślała zawsze, że Michael ma w uroczy sposób nierówno pod sufitem. Ale widać reszta tego towarzystwa, plus ów dziwny Niemiec, który został najwyraźniej jednym z faworytów jej córki, była jeszcze bardziej udana.
Zboczenie zawodowe.
Gdy zaczęła umawiać się z blondynem, nie planowała, że kiedykolwiek będzie mieć okazję dojść do takich wniosków. I przede wszystkim, że wyjdzie z tego coś poważniejszego. Znajdowała się wówczas w dość dziwnym stanie psychicznym. Zrezygnowała jak to mawiała z ‘nieoficjalnych dopływów gotówki’ i całkowicie oddawała się pracy na dwie zmiany, zostawiając córkę (zdecydowanie za często) pod opieką niezbyt zaufanych koleżanek.
Randkowanie z uroczym, nieszczególnie rozumiejącym co znaczy mieć w życiu problemy chłopakiem, po prostu stanowiło dla niej fajną odskocznię. Przypominanie sobie czym jest śmiech, w momentach, w których traktował ją jak księżniczkę, przynosząc jej do łóżka swoje (mówiąc delikatnie średnio udane) próby zgłębiania sztuki kulinarnej. I przede wszystkim, w gruncie rzeczy całkiem niewinną zabawę.
Której koniec powinien nastąpić razem z płytkim zdaniem ‘sorry, tak się składa, że mam dziecko’.
Ale widać ludzie, wraz ze swoimi decyzjami, byli dużo bardziej skomplikowani od filozoficznych rozważań na ich temat. I to wyznanie nie stanowiło żadnego pożegnania, tylko raczej nowy początek.
Może powinna była posunąć się w swojej szczerości dużo dalej?
Tak źle i tak niedobrze.
Wyłączyła umysł na dobre kilka minut. Jednak gdy wróciła na ziemię, nic się nie zmieniło. Skoczkowie nadal rozmawiali na pasjonujący temat uzębienia.
- To dziecko jest genialne – Schlierenzauer postanowił najwyraźniej wystąpić w roli rozjemcy – wiecie jak trudno w dzisiejszych czasach spotkać się z takim zdrowym, inteligentnym, przyjemnym dla ucha hejtem?
- Mogłaby sobie hejtować Królewnę Śnieżkę – wtrącił Kraft.
- Ale Królewna Śnieżka była ładna – wytłumaczyła szczerze i bez cienia złośliwości Angie – prawda proszę pana?
- Prześliczna – potwierdził Gregor, z namaszczeniem akceptując każdą literkę – i wiesz kurduplu. Jak ubliża Ci kobieta, możesz sobie wmawiać, że na Ciebie leci, a jak facet to, że jest tępym chuj... – zająknął się widząc rozanielone oczka dziewczynki i mordercze spojrzenie Hayböcka – chu... chu... No, tępą hulajnogą. Ale maluchy są szczere. Więc po prostu naprawdę szkarada z Ciebie.
- Bardzo redbullaście powiedziane – dziewczynka zaczęła bić przedmówcy euforyczne brawo – a Michi niepotrzebnie się spina, bo ja doskonale wiem jakiego słowa pan chciał użyć wcześniej.
- I jeszcze do mnie na Ty, a tej marudzie z tytułami grzecznościowymi wyjeżdża – wiewióra weszła już widać na najwyższy poziom zbulwersowania – jestem od niego tylko trzy lata młodszy.
Angela mocniej wtuliła się w Michaela, chcąc mu tym samym pokazać, jak bardzo czuje się szczęśliwa.
- Bo Gregora Schlierenzauera się szanuje – pokazała brunetowi język, po czym uniosła rączkę do góry, świadoma, że to ona została zwycięzcą w owej skomplikowanej dyplomatycznej dyskusji.
Nawet przedszkolaki lubiły czasem kogoś znokautować.
Jakieś pół godziny później wróciły do hotelu. Sara stała bezczynnie w hallu i czekając nad telefon od Michaela, przypatrywała się córeczce czeszącej przed lustrem włosy i tłumaczącej swojej lalce, dlaczego Stefan Kraft jest osłem.
W pewnym sensie dziewczyna jej zazdrościła. Mała potrafiła tak po prostu zająć się radością, bez żadnych dylematów czy zastanawiania się kiedy wszystko runie. Nawet jeśli minione lata pogruchotały jej serduszko, niektóre rzeczy miały przytłoczyć ją dopiero w dalekiej przyszłości. Gdy dorośnie i będzie już na tyle świadoma, aby właściwie zinterpretować fakty.
Na razie nic nie przeszkadzało aby pełniła rolę piskliwego, pełnego energii świetlika, w którym zakochiwał się jak widać każdy. Każdy, za wyjątkiem osoby, która powinna ją kochać najbardziej. Sara doskonale była świadoma własnej ułomności.
I nie chciała o niej z nikim rozmawiać. To był jej ból. Jej problemy. Jej błędy, jej upadki i jej decyzje.
Ale życie Angeli.
Warte dużo więcej niż mogłoby się wydawać.
"Ukołyszę Cię
Śpij Kochanie, nie płacz
Ktoś Cię trzyma"
Śpij Kochanie, nie płacz
Ktoś Cię trzyma"
___________________
Heh. Wolę tego czegoś chyba nie komentować. Święta, dużo dzieci na głowie i gadanie z nieodpowiednimi osobami. Skutki widać powyżej. Zresztą ja od początku wiedziałam, że w tej historii spodoba mi się dopiero cześć pod tytułem drama, do której jeszcze trochę zostało. Bo stylistycznie chyba się sobie nie spodobam nigdy. Choć myślenie, że pisanie to tylko zabawa działa.
Miałam w ogóle w święta poprawić wygląd tego bloga, ale stwierdziłam, że jak sobie pozwalam na trzy dni bez nauki, to wolę coś napisać. Także teraz byle do 16 maja, a wtedy już będę mogła zajmować się czym chcę codziennie. I tylko oby w lipcu, drugi rok z rzędu załamki nerwowej nie było.
Dziękuję za wasze cudowne komentarze, które serio zawsze robią dzień i mega motywują.
I całusy dla #teamziemniaki.
Jutro wieczorem pewno to jeszcze popoprawiam - przecinki i te sprawy, a teraz wrzucam korzystając, że zwinęłam sprzęt. Choć już mam nad głową 'oddaj mojego laptopa' xDD
Buziak dziewczyny, do napisania<3