piątek, 1 września 2017

3. How much you wanna risk?

"Kiedy była małą dziewczynką
Oczekiwała, że świat stanie przed nią otworem
Ale on był poza jej zasięgiem
Więc uciekła w swoje sny'
            Coldplay - Paradise


Dzieci ewidentnie mają coś w sobie.
Te małe niewinne stworki o pięknych oczach i naiwnych głosikach. Są takie proste, a jednocześnie skomplikowane. Potrafią wyobrazić sobie, że pluszowy misiek lub plastikowa lalka czują. Że są w stanie cierpieć przez głód, zmęczenie czy zimno. Więc koniecznie trzeba je opatulić kocem, nakarmić pizzą z klocków lego, a jeśli materiał, z którego są zrobione zacznie się psuć, ubłagać mamę o przeprowadzenie skomplikowanej operacji ratunkowej, za pomocą igły i nitki.

Dzieci wierzą w idealność świata. Gdy widzą, że ktoś cierpi, są pewne, iż lekarstwem na wszelkie nieszczęścia, może być pudding czekoladowy doprawiony zabawą w piaskownicy. Gdy rozbiją kolano, proszą aby po nieprzyjemnym odkażeniu rany, przykleić im plasterek ze smerfem czy Kubusiem Puchatkiem, zamiast tego zwykłego. Szarego i pokrytego rzędami podejrzanych, dziurek. Nie wytłumaczysz maluchowi, że owe brzydkie dziurki zwiększają dostęp powietrza, przez co skóra oddycha i szybciej się regeneruje. Dla niego bardziej pomocne będą kolorowe stworki z kreskówek. Bo są znajome. Bo się uśmiechają. A do pewnego wieku nie jest się świadomym, iż uśmiech nie musi być szczery. Że równie dobrze co odznakę przyjaźni może stanowić symbol fałszu. Okłamywania samego siebie, chęci bezdusznego zysku. Zanim nie zacznie się dojrzewać, gesty są jednoznaczne. Uniesienie kącików ust do góry oznacza radość, wrzask wściekłość, podkówka smutek.

Kiedy dziecko potrzebuje się rozpłakać to ryczy. Nie wpada mu do głowy, że płacz jest dla słabych, dla ofiar, dla tych którzy nie są przeznaczeni aby cokolwiek osiągnąć. Łzy są normalne. Tak samo jak spragnione pije sok, a brudne wchodzi do wanny, to nieszczęśliwe wyje w poduszkę. Bo maluchy nie są jak my. Nie potrzebują obalać zasad, które powstały na długo przed tym, zanim przyszły na świat.

I nawet jeśli spadnie na nie najgorsze nieszczęście - jeśli ktoś bliski umrze, dadzą radę się szybko pozbierać. Wystarczy im powiedzieć, że ukochana osoba jest w niebie. Że umie latać, że jest jeszcze piękniejsza, niż wersja, którą zapamiętały. I że strzeże je na każdym kroku. Wypełnia całą przestrzeń, co wieczór siadając przy ich łóżeczku, aby zaśpiewać kojącą, niesłyszalną kołysankę.
Więc – choć brzmi to nieco patologicznie - zazdrościmy dzieciom nawet na pogrzebie. Bo sami nie jesteśmy często w stanie zajrzeć za tęczowy most. Stojąc w obliczu śmierci, gapimy się przed siebie w sposób dosłowny. Widząc drewnianą trumnę, która pozostała z tysięcy snów i planów.
I owszem. Bardzo chcielibyśmy wierzyć, iż jest coś dalej. Iż istnieje lepszy świat bez wojen czy krzywd. Iż wszyscy kiedyś do niego trafimy, mimo miliardów popełnionych błędów. Tyle, iż nie mamy pieprzonej pewności. Nie mamy dowodów. A potrzebujemy ich cholernie.
W każdej sprawie. Bez wyjątku.

Bo dojrzewamy.

I jasne. Czasem tęsknimy za dzieciństwem. Jednak w gruncie rzeczy pasuje nam, że staliśmy się pozornie samowystarczalni. Gdy chcemy podjąć jakąś decyzję, choćby nie wiemy jak głupią, to nie musimy pytać o zdanie żadnej osoby trzeciej. Możemy pić alkohol i wracać do domu po północy. Nikt nie zabroni nam robić sobie tatuaży czy wybierać pokręconych ścieżek życiowej kariery. Nikt nie narzuci światopoglądu, nie wybierze znajomych. W pewnym sensie jesteśmy panami własnego losu. Nie potrzebujemy już misi i lalek. Czekoladek i zamków z piasku. Uśmiechów i szczerych łez. Bezgranicznej wiary w dobro.

Czujemy się twardzi. A potem się zakochujemy.

I nagle dorosłość dziwnym trafem wyparowuje. Zupełnie jakby ktoś zrobił nam w głowie maleńką dziurkę, przez którą wycieka wszystko co przezorne. Znów jesteśmy dziećmi. Kreujemy życie idealne niczym budowle z piasku. I cholernie dbamy o detaliki. Ozdobne wieżyczki i maleńkie zdobione muszelkami okienka – czyli wspólne wieczory. Posiłki jedzone w łóżku. Zapachowe świeczki. Czułe słówka. Pikantne wiadomości. Ale ignorujemy mury. Olewamy potrzebę zabezpieczenia kruchych konstrukcji, przed destrukcyjnym dla nich wiatrem czy morskim przypływem. Bo myślimy jakbyśmy ciągle siedzieli na placu zabaw. Pewni, że świat demoluje tylko to co złe. A nasza miłość przecież jest piękna. Dobra i czysta. Stworzona po to by trwać na wieki, dając wszystkim dookoła, nieosiągalny, cudowny przykład.
W dziewięćdziesięciu procentach przypadków nie wytłumaczysz przedszkolakowi idącemu na bal, że nie będzie wyjątkowy, gdy włoży na siebie kostium wróżki, księżniczki czy innego banalnego kosmonauty. I tak samo nie wytłumaczysz zakochanemu, że podobnych historii miłosnych było już miliardy. Że choć sam myśli, że staje się ideałem romantycznego bohatera, w istocie powtarza żałosne, schematyczne błędy, które rozwaliły już setki cudownie rozwijających się relacji.

Życie.

Nikt nie odgadł jeszcze dlaczego szczęście tak często idzie w parze z brakiem rozumu. Bo ‘głupotę’ malucha można wyjaśnić wiekiem. Słodkim i rozkosznym. Ale czym usprawiedliwić krzywdzącą wręcz bezmyślność kogoś, kto trwał w przekonaniu, iż zjadł wszystkie rozumy, twardo stąpając po ziemi?

Chyba tylko tym, że przez miłość zapominamy. Zapominamy, że już kiedyś byliśmy naiwni. I że dorośliśmy.

Bo nikt nie jest uprzywilejowany.
Żadne dzieciństwo nie trwa wiecznie.
A my możemy jedynie zachować jego cząstki...

...Jeśli w porę zaakceptuje my jak cholernie jest kruche.
~~***~~

- Tańczymy?
Zabawne są zmiany, które da się zaobserwować w świecie pod osłoną nocy. Zostają z niego tylko kształty i cienie. Te, z których nie można wyczytać czegokolwiek. Nie ma sposobu na odróżnienie ludzi uśmiechniętych od zgorzkniałych. Nieśmiałych od pewnych siebie. Fizycznie pięknych od brzydkich. Podbudowanych od upadłych.
- Pewnie, że tańczymy – oparła głowę o jego ramię, pozwalając ponieść się, stłumionej krokami dziesiątek stóp melodii.
Wszyscy rozumieją, iż noc jest maską dla ciała. Ale mało kto kojarzy, iż ciało stanowi identyczny rodzaj maski dla duszy.
W gruncie rzeczy nienawidziła dyskotek. Klubów nocnych, sal weselnych, hal koncertowych... Ogólnie miejsc, w których ludzie wydurniali się, szalejąc na parkiecie. Bo zwyczajnie czuła, że w takich miejscach ochronna warstwa mroku nie działa. I każdy napotkany facet odróżnia ją od słodkiej, niewinnej dziewczynki, czekającej przy barze na koleżanki lub chłopaka.
Zarówno w ten wieczór jak i w każdy inny.
- Ci goście się na mnie gapią – mruknęła pod nosem, w gruncie rzeczy sama nie wiedząc, czemu w jej głosie słychać wyraźną nutkę żalu.
- Może nie na Ciebie, a na tych Japończyków, mylących chyba taniec z jedzeniem sushi - odparł Michael, przezornie jednak przyciskając ją do siebie – a poza tym to Norwegowie. Oni nie wiedzą, że na imprezę można przyjść żeby się pośmiać czy spotkać przyjaciół. Wyłącznie jedno im w głowie.
Nie tylko Norwegom. Równie mocno Austriakom, Niemcom, Amerykanom... Każdemu kto choć trochę poobracał się w grzesznym światku rządzonym przez...
- Ale jeśli bardzo chcesz to mogę któremuś przylać – dodał zrezygnowany, przybierając zabawną minę, która chyba z założenia miała być groźna.
- A zabiłeś kiedyś mrówkę?
- Po cholerę zabijać mrówki? – odparł pytaniem na pytanie – muchę mi się już zdarzyło. Ale co komu złego zrobiła mrówka?
Mrówka akurat nic. Ale ona...

Właściwie nic się nie zmieniło. Nadal nie chciała rozmawiać o uczuciach. Jednak coraz bliższa była jej wizja wypowiedzenia na głos faktów. Zimnych, suchych i pozbawionych emocjonalnego wydźwięku. Po prostu prawdziwych. Tylko jak miała to zrobić, skoro jedyna osoba, której ufała wystarczająco mocno, żeby wyspowiadać się przed nią ze wszystkiego, uśmiechała się właśnie najniewinniej na świecie, pieprząc jednocześnie o głupich owadach?

Nijak.

Czerwona lampa na suficie zgasła, aby mogła ją zastąpić niebieska, a potem zielona.
O dziwo mimo miliona natrętnych myśli nadal tańczyli. Powoli, bez namiętnych ruchów, ale także bez ani chwili przerwy. Bo nie przez przypadek taniec w parze zdawał się być dużo łatwiejszy niż ten wykonywany w pojedynkę. Solista stał na scenie sam. Wszystkie oczy nie zawsze przyjaźnie nastawionego do artystów jury, były zwrócone tylko na niego. A w duecie? Gdy jedno wykonało błędny kroczek, drugie zawsze mogło spróbować zamaskować go efektownym obrotem, czy finezyjnym ruchem stopy.

Nie potrafiła się bawić. I może to był strach. A może klasyczny przykład choroby psychicznej. Ale wcale nie zdziwiłaby się gdyby któryś z tych gości podszedł teraz do nich, po czym pomachał jej przed oczami portfelem.
Prawda bolała. Nie pomagał wełniany sweterek, włosy spięte w skromny kok, czy absolutny brak makijażu. Ciągle miała wrażenie, że specyficznie się porusza, że ma charakterystyczny, zalotny grymas na twarzy, pusty błysk w oczach... I zwyczajnie w publicznych miejscach jest naga.

Tym bardziej im późniejsza jest noc.

- Widzisz? Poleźli pić – Michi z ulgą pokazał palcem na ścianę, jeszcze przed momentem ozdobioną przez rząd hałaśliwych Skandynawów – nie było czym się martwić.
Cała ona. Udawała, że ma w dupie nawet cholernie ważne sprawy. Nawet własną córeczkę. A w istocie potrafiła wytrącić ją z równowagi zwykła, głupawo śmiejąca się gromadka, widać zazdrosna o cudze szczęście.
Bo tego jednego był zupełnie pewien. Czuł się szczęśliwy. Cholernie szczęśliwy z tą poplątaną, tajemniczą kobietą, której lewa ręką ściskała go właśnie za nadgarstek. A prawa błądziła gdzieś po plecach, szukając bezpiecznego miejsca do wciśnięcia się. Natomiast... Nie. Ta trzecia, bijąca go po głowie, z całą pewnością nie należała już do dziewczyny. Sara nie miała nieobciętych, krzywych paznokci, kaleczących już od pierwszego muśnięcia...

- Hayböck, wymyśliłem nowy żart o kaczkach – nieszczęsna kadrowa wiewióra uwiesiła się na nim radośnie, a jej małe, lepkie łapki zastąpiły ciepłe dłonie brunetki, która przezornie odsunęła się na bok – chcesz posłuchać?
- Kraft... – Michael chciał coś powiedzieć, ale umilkł widząc, że jego współlokator ciągnie za sobą reprezentacyjny wózek do przewożenia sprzętu. Zamiast nart ozdobiony czterema kuflami piwa, trzema maleńkimi kieliszkami z wódką, oraz znaczącą ilością przewróconych i pustych już szklanych naczyń – wiesz, że mogłeś niczym cywilizowany człowiek, usiąść sobie przy barze i zamawiać te trunki pojedynczo?
- No nie mogłem właśnie – oznajmił poważnie Stefan – bo tam pisało, że nie sprzedają osobom pijanym – przerwał, zataczając się nieco na boki – więc kupiłem to wszystko pół godziny temu. Trwając w trzeźwości - dodał z dumą, choć coraz trudniej było zrozumieć co ma do powiedzenia – no nie przeszkadzam Ci. Myślisz, że mogę odwiedzić Kuttina i opowiedzieć mu o tych gęsiach?
- O kaczkach – jęknął bezradnie blondyn.
- Kaczki, gęsi, indyki... Jeden pies. A raczej jeden ptak – gryzoń piszcząc radośnie, zaczął podskakiwać, boksując jednocześnie powietrze pięściami – bo nie wiem czy wiesz, że gęś jest ptakiem. I... To takie fajne, co nie?
- Błagam, idź do łóżka! Muszę jeszcze coś zrobić, a potem...
- Jak chcesz robić dzieci, to ja mogę spać w schowku na miotły – Austriak przybrał ofiarną minę, przez moment naprawdę wyglądając poczciwie.
- Kraft!
- No spadam już.

Michael zdążył jeszcze zastanowić się, jak ta ofiara losu zdoła wnieść na trzecie piętro swój cenny, wysokoprocentowy dobytek. A potem na jego karku znów zaplotły się najwłaściwsze z właściwych rąk. I wyobrażenie nędzy i rozpaczy, które będzie obrazować po nadchodzącej nocy jego pokój, przestało mieć już jakiekolwiek znaczenie.
- Właściwie potrzebowałam pogadać – szepnęła Sara. Mówiąc na głos co powinno się zrobić, łatwiej jest przestać sobie wyrzucać, iż w istocie tak się nie dzieje – ale przyszedł Kraft... I w zasadzie lepiej odłożyć to na później.

Nadal nie była spokojna. Coś w niej siedziało. I gdyby nie fakt, że wcale nie było to zabawne, mógłby porównać ją do Wanka, który przez przypadek rozdeptał ślimaka, więc wyrzuty sumienia trawiły go żywcem. A hotelowa dyskoteka nie stanowiła raczej idealnego miejsca do rozmowy.

- Chodźmy na spacer – rzucił – Angie śpi, nasz sztab ją pilnuje, a poza tym jest zbyt zachwycona faktem posiadania Gregora za ścianą, żeby się czegoś bać.
- Zostawić dziecko ze sztabem? – przystanęła niepewnie w miejscu, próbując uczepić się pierwszej lepszej błahostki. Zupełnie jakby sama nie wybierała nigdy na opiekuna dużo bardziej nieodpowiednich osób.
- Daj spokój. Są odpowiedzialni. Jak chcę pogadać przez telefon, czy gdzieś wyjść, to zawsze mają oko na wiewiórę. I co? Nie wypadła jeszcze przez okno jak widać.
- Ja nie żartuję.
Mała czasem była idealną wymówką. Bo chyba każdy wiedział jak to jest z macierzyństwem. Wiązało się z setkami sprzecznych planów i ciągłym zmienianiem zdania.

Z brakiem logiki.

- Ja też nie. Pijany Kraft na serio jest niebezpieczny. Kilka lat temu po imprezie siedział na łóżku, oglądając Disney Channel. Myślałem, że już trzeźwieje. A ten nagle wyleciał na korytarz. Pech chciał, że wpadł akurat na reprezentację Słowenii.
- I?
- Rzucił się na tego ich grubego, łysego trenera i zapytał czy będzie jego Hannah Montaną. Oczywiście rano wszystkiego się wyparł. A gość przez miesiąc gapił się na nas, jakby chciał przerobić na mielonkę wszystko, co ma w sobie choć ułamek austriackich genów.

Uśmiechnęła się dopinając zamek w kurtce i zakładając na głowę czapkę.
Pójdą sobie na spacer. Usłyszy jeszcze tysiąc tragicznych historii z życia niewyrośniętego króla obciachu. Będzie udawała że ją rozbawiły.

I znowu nic się nie zmieni.

~~***~~

Malutkie miasteczka miały to do siebie, że każdy banał urastał w nich do roli zabytku. Pomnika, a zarazem symbolu, przy którym przechodnie zatrzymywali się, aby zrobić pamiątkowe zdjęcia. I nie było w tym nic dziwnego. W końcu wioseczki nie przypominały wielkich metropolii. Potęga całości nie była w stanie zakryć zdobiących je detalików. Takich jak owa niebieska kamieniczka, która pod osłoną nocy zlała się z różową, tworząc coś na kształt mieniącego się w blasku księżyca witrażu. Albo rzeka cicho szumiąca, pod drewnianym mostem. Wyróżniona faktem, że przyszło jej dyrygować orkiestrą przyrody, nadającej klimat temu magicznemu miejscu.
- I co dalej z Kraftem?
- Walić Krafta. Wystarczy chyba, że spędzę z nim całą zimę, nie? – przyparł ją do metalowej barierki, delikatnie lecz stanowczo całując. – teraz chcę usłyszeć co u Ciebie.

Zwierzęta, gdy potrzebowały ochronić się przed zimnem przyciskały do siebie ciała i wylizywały futerka. A ludzie? Ludzie właśnie łączyli usta. Po to, by wierzyć, że razem z tymi ustami spajają się serca. By poczuć cudzy zapach - znak iż nie są jeszcze totalnie samotni, porzuceni i odrzuceni. By odnaleźć wspólne tempo kojącego oddechu. Wreszcie by stworzyć coś na kształt wiecznie gorącego termofora.

Bo nie przez przypadek jesteśmy stałocieplni. Nawet gdy cholernie będziemy chcieli umrzeć to nasze wnętrze zignoruje tą prośbę. Walcząc z całych sił aby nie zamarznąć.

- Jestem kiepską matką – z niechęcią oderwała się od niego, wyraźnie zastanawiając się nad każdym słowem – ale człowiekiem jeszcze gorszym.

Mosty w teorii były budowane aby łączyć. Z tym, że życie nie zawsze stanowiło synonim architektury. Czasem najzwyczajniej w świecie, nie dało się czekać latami, aż powstanie bezpieczna, stalowa konstrukcja, po której przejdziemy nienarażeni na jakiekolwiek urazy. Pozostawała jedynie niebezpieczna, mokra i męcząca przeprawa na drugi brzeg – nauka pływania, które nawet nam się nie śniło. Albo też tkwienie w miejscu i gapienie się z oddali na zamglone szczęście, czekające po przeciwnej stronie.

- Starasz się – odparł przekonany, że czeka ich kolejna schematyczna dyskusja o codziennych problemach. Taka, jakich w ostatnim czasie odbyli już setki – dbałaś zawsze o nią, opowiadałaś bajki...
- Ja opowiadałam bajki? – powtórzyła niczym echo, zupełnie jakby odruchowo broniła się przed naiwnymi, słodkimi legendami, snutymi najczęściej na dobranoc w bezpiecznych, ciepłych pokoikach.
- Na przykład o jakiejś podwodnej krainie – pogłaskał ją po włosach, nadal starając się wręcz na siłę narzucić rozmowie beztroski ton – zapadła jej w pamięć, bo powtórzyła mi ją ostatnio z kilka razy. Tylko nie zrozumiałem czemu...
Ziemia nie była ani czarna ani biała. I co gorsza nie była nawet szara. Po prostu czerń z bielą toczyły na niej nieustanną walkę. Która trwała wiecznie, bo według jakiegoś bliżej niewyjaśnialnego prawa nie mogła się skończyć rozejmem i zlaniem w barwę pośrednią.

- To wcale nie bajka – Sara odwróciła się do chłopaka plecami, biorąc głęboki wdech. A potem jeszcze jeden. I trzeci. I siódmy, bo podobno cyfra siedem może przynieść jakieś głupawe szczęście – tylko... Gdy wyniosłyśmy się od moich rodziców, nie chciałam żyć pod przysłowiowym mostem, albo w jakimś klasztornym przytułku dla matek z dziećmi. Zamieszkałyśmy w wielkim mieszkaniu, z dość sporą grupą przypadkowych panienek bez planu na życie. Wiesz jak to jest z kobietami, które uparły się, że nie potrzebują niczyjej pomocy – zadała retoryczne pytanie, mając całkowitą świadomość, że Michael nawet nie śmiałby wyobrażać sobie, w jakim świecie się obracała – w zasadzie są zdolne do wszystkiego.
- Ale co to ma...? – chciał ją ponownie przytulić, jednak jakoś instynktownie wyczuł, iż dużo łatwiej jest jej gapić się teraz na tlące się w oddali światełka górskiej kolejki, niż patrzeć mu w oczy.
- Praktycznie nikt nie interesował się tam Angie – ściągnęła szalik z szyi i zaczęła owijać go sobie wokół dłoni - wiedziała, że ma nie wychodzić z pokoju, choć pewnie i tak nie raz usłyszała coś, czego nie powinna słyszeć. Ale w pewnym momencie wprowadziła się do nas taka Lisa. Dziewczyna z wyraźnym instynktem macierzyńskim. I zaczęły się zabawy, spacerki... A mi to pasowało. Lubię ludzi, chcących pomóc w opiece nad małą.

Lubiła. Szczególnie już uwielbiając tych, którzy byli chętni na całkowite przejęcie roli rodzica.

- Któregoś wieczoru laska po prostu zniknęła. Pamiętam to, bo Angela marudziła mi przez kilka dni, że nie ma kto zjeść podwieczorku z nią i jej podartą lalką. A zdajesz sobie sprawę... – przerwała orientując się, iż zaczyna mówić coraz ciszej i bardziej bełkotliwie.
- Zdaję – potwierdził uspokajającym głosem, nadal jednak pozwalając aby stała do niego tyłem – tydzień bez podwieczorku na podłodze to tydzień stracony.
- Po tych kilku dniach do drzwi zapukała policja – kontynuowała, nawet nie zauważając, że Michi się wtrącił – panienka tak po prostu skoczyła z mostu, na którym zwykle uczyła młodą puszczać kaczki.
- Dlaczego...

Chciał o coś zapytać. Albo... Raczej nie chciał. Nie chciał na ten moment wiedzieć już nic więcej. Bo życie stanowiło przecież tak wielką wartość. Iluż to ludzi walczyło bezskutecznie aby przedłużyć je sobie o miesiąc czy rok? Skąd brały się więc osoby, postanawiające tak najzwyczajniej w świecie się go pozbyć? Jak bardzo musiały pozbawić się nadziei? Jak cholernie bać pustki? Jak totalnie być pewne, że nie ma już żadnych szans na zmiany?
Nie rozumiał tego. Był jedynie chłopaczkiem z kochającego domu, wychowanym w atmosferze bezgranicznej miłości i wsparcia. Zawsze miał przy sobie tabun bliskich, którzy pocieszali go godzinami choćby z powodu skręcenia głupiej kostki. A nawet gdy już dorósł, los w cudowny sposób oszczędzał mu jakichkolwiek poważniejszych zawirowań. I trwał tak sobie w bezpiecznej bańce mydlanej. Czasem słyszał o nieszczęściach, które dzieją się na świecie. Brał udział w akcjach charytatywnych i odwiedzał maluchy w szpitalach czy domach dziecka. Ale cały ten ból stał jakby za szklaną szybą. Straszny, jednak zdecydowanie zbyt daleki by można było się nim długotrwale przerazić.

Potęgę cierpienia zrozumiemy dopiero wtedy, gdy zabrzmi ona w głosie kogoś, kogo kochamy.

- Sterczałam w drzwiach, w głupim szlafroku, z ręcznikiem na głowie i gadałam z tymi funkcjonariuszami. Szkoda, że nie zorientowałam się, iż Angie wszystkiego słucha. Miała wtedy z cztery lata i wpadła w naprawdę niezły stupor...

Sara.
Tyle lat była samotna, smutna i obracała się w kręgach ludzi o zapadniętych oczach. Musiała nie mając żadnego wykształcenia utrzymać siebie i dziecko... Do tej pory nie skojarzył nawet, że nigdy nie zastanowił się w jaki sposób.
A teraz? Patrzył na jej smukłą, wychudzoną sylwetkę i gdyby nie obłoczki pary wydostające się ze spierzchniętych, wąskich ust, pomyślałby, że zamarzła. Po cichu. Wpatrzona w taflę wody. Jak często potrafiła tak stać w miejscu? Jak długo? I czy kiedyś przydarzyło jej się coś aż tak okropnego, że mogła pomyśleć żeby...

Stop.

Dowiedział się zbyt wiele jak na jeden wieczór, który zapowiadał się naiwnie, romantycznie plus zabawnie.

Zdecydowanie zbyt wiele.

Pragnął już tylko wrócić do hotelu i przetworzyć to wszystko w głowie. W samotności, zakłócanej jedynie pijackim chrapaniem Krafta. Ale nie mógł jej po prostu tak zostawić. A ona wcale nie zamierzała jeszcze kończyć...

- Więc wymyśliłam. Wymyśliłam historyjkę, że pod tamtym mostem znajduje się piękna podwodna kraina.
Woda jest błękitna, przejrzysta i słodka. Smakuje orzeźwiającą, truskawkową lemoniadą. I nie pływają w niej żadne butelki, czy inne kawałki szkła, którymi można pokaleczyć sobie stopy.
- Dziecku łatwo namalować coś przed oczami. Angie bardzo szybko uwierzyła, że dno zostało wysypane brokatem, zamiast mieszanką mułu z piaskiem. I wszędzie leżą czekoladki, a tysiąc złotych rybek zajmuje się wyłącznie szyciem sukienek dla lalek.
Rozgwiazdy służą za spinki do dziewczęcych włosów, które zaplatają wcześniej w długie, prześliczne warkocze. Natomiast tęczowe delfiny stanowią najwspanialszych kompanów zabaw, o każdej porze dnia czy nocy gotowe aby przewieźć człowieka na grzbiecie.
- I nic nikogo nie boli.
Nie dasz rady rozwalić kolan o kamienie, gdyż w zetknięciu z ludzką skórą, stają się one miękkie niczym poduszki. Nie musisz chować się w kącie, gdy słyszysz czyjeś kroki. Bo nikt nie krzyczy, nie wrzeszczy, nie trzaska drzwiami. Drzwi są w zasadzie w ogóle nie potrzebne. Każda żywa istota współgra z innymi. W jednym otwartym domu, pełnym radości i przyjaźni.

- Myślałam, że to ją uspokoi. Ale... Popatrzyła tylko na mnie tym wielkimi oczami, uśmiechnęła się, po czym zapytała czemu w takim razie my też nie skoczymy. No i musiałam dalej brnąć. Palnęłam, że jeszcze lepsza od krainy pod mostem jest taka na górze – zaśmiała się cynicznie, pokazując na przysłaniające księżyc chmury – bo jeżeli cierpliwie będziesz na nią czekać całe życie, to możesz wziąć ze sobą pieski i króliczki, które nie potrafiłyby egzystować w wodzie – machnęła zrezygnowana ręką – a Angie zawsze marzyła o jebanym króliczku. Więc... Chyba wmówiłam jej, że istnieje niebo... Co nie?

Boże.

Jak to dziecko mogło być takie ufne i szczęśliwe po tym wszystkim? Jakim cudem spało w nocy spokojnie wtulone w ciepły koc? Jakim cudem nie trapiły go nieustanne koszmary? A może... Może jednak trapiły? Może biedny maluch równie dobrze nauczył się grać i na siłę być dzielny, jak jego mama?
Nie miał zielonego pojęcia o psychice takich stworków.
Albo raczej o niczyjej psychice.

- Nie wierzysz w niebo? - zapytał przyciszonym głosem. Przez ów ponad rok razem, nigdy nie zbierało się im na takie filozoficzne rozmowy.
- Raz wierzę, raz nie wierzę – widać było jak bardzo stara się przybrać ten obojętny ton głosu, którym zwykle planowała co kupi na obiad – liczy się, że Angie wierzy. A ja... Nawet jeśli istnieje to do niego nie pójdę. Więc mogę sobie mieć wywalone...

Myślał zawsze, że kobiety płaczą kiedy czują się smutne. Że wystarczy banalny złamany paznokieć czy bolący brzuch, aby z oczu ciekły im łzy. A facet może poczuć się bohaterem, przytulając je wtedy do siebie, masując plecy i robiąc herbatę do łóżka.
Tymczasem Sara miała cholernie suchą twarz. Choć mówiła mu o rzeczach, przy których klasyczne babskie problemy wydawały się po prostu totalną kpiną.

- Angie będzie mieć króliczka – położył jej dłoń na ustach, prosząc niemo, aby nic już nie mówiła – uroczego, puchatego i ani troszeczkę nie jebanego. Zgoda?

Odruchowo sięgnął do kieszeni po gumę do żucia. Poczuł w ustach paskudną gorycz i zapragnął się jej jak najszybciej pozbyć. Bo w zasadzie niczego się tej nocy nie dowiedział. Z tym, iż coś do niego dotarło. Miał bardzo jednoznaczny wybór. Mógł przyjąć do wiadomości, że Sara potrzebuje znacznie więcej niż banalnego rycerzyka na białym koniu.
Albo nadal bawić się w księcia.

I w ostatecznym rozrachunku zostać parszywym oszustem.

~~*** ~~
Kussamo przywitało skoczną zgraję tradycyjną mieszanką wiatru i mrozu. Powietrze pachniało nieprzyjemną wonią śmieci palonych w kominkach, a towarzystwu pozostało ciśnięcie się w małych boksach pod skocznią, tudzież modlitwa do Hofera o jak najszybsze, miłosierne odwołanie konkursu. Michael leżał z przymrużonymi oczami, na jednym z niewielu kawałków podłogi, które nie były ubrudzone smarami do nart i udawał, że nie widzi Krafta, wybierającego mu ukradkiem drobne z portfela, ani Gregora, robiącego sesję fotograficzną pająkowi, plotącemu nić na głowie śpiącego Koflera.
Miał mętlik w głowie. Od tygodnia cisnęło mu się na usta milion pytań, których jednak nie chciał wypowiadać na głos. Bo lubił stan rzeczy, w którym on i Sara znajdowali się w ostatnich miesiącach. Cieszyło go urządzanie mieszkania, wakacyjne plany czy wieczorne zamykanie się w łazience, w celu pogadania z dziewczynami na Skype. Marzył aby przedłużać te głupkowate wymiany zdań w nieskończoność, zawsze przeklinając w myślach reprezentacyjną wiewiórę, dobijającą się do zaryglowanych drzwi i wygrażającą mu piżamą.
Ale zdawał sobie sprawę, jak bardzo jego ułuda jest egoistyczna. Miłość równała się w końcu bezgranicznego zrozumieniu. Nie tylko w momentach pięknych, lecz także tych trudnych, przesyconych wściekłością i bezradnością. Posadzenie sobie kogoś na kolanach, otarcie mu łez, wycałowanie włosów, czy rzucenie banalnego ‘jestem przy Tobie’, było tylko pierwszą pomocą przy rozwiązywaniu kryzysów. Ważną. Wręcz cholernie ważną. Z tym, iż nie najważniejszą. Bo to co serio stanowiło sedno związku powinno nastąpić później. Długa rozmowa. Plus gotowość, żeby wspólnie wziąć w ręce przysłowiowe łopaty, i wykopać przeszłości, w twardym, gruncie życia, szczelny grób. Miejsce wiecznego spoczynku, przywodzące na myśl bolesne wspomnienia. Ale nie będące już w stanie naruszyć teraźniejszości.
Dojrzał do tego? Był wystarczająco silny, żeby krok po kroku przetrawić brakujące wątki historii, którą zaczęła mu opowiadać owej nocy, na moście w Klingenthal?
Chciał wierzyć, że tak. Z tym, iż jakiś uparty, wewnętrzny głosik ciągle burzył w nim to poczucie pewności, prosząc by był ostrożny.
Doprawdy przydałoby się go wyłączyć i zająć na moment czymś przyziemnym. A potem...

- Kurwa, piździ w tej Laponii, jak w kadrze norweskiej, przed wizytą kontroli sprzętu – coś zaszeleściło, trzasnęło, po czym oczom Austriaków ukazała się wielką gwiazda niemieckiego narciarstwa, w osobie Richarda Freitaga. Tuż po karzełku do wnętrza boksu wsunęli się jego wierni kompani Wank i Freund, którzy jednak najpierw zamknęli za młodszym kolegą drzwi, kulturalnie w nie pukając.
Na widok sławnej Trójcy, skoczkowie leniwie zaczęli podnosić się z posadzki, a Kraft nieopatrznie przechylił trzymany w dłoni portfel, co poskutkowało wysypaniem jego zawartości, do znajdującej się w kącie pomieszczenia kratki kanalizacyjnej.
- Szczury austriackie zapłaciły fińskim za gościnę – poważnie podsumował najbardziej kudłaty z przybyszy – a w ogóle to cześć. Wpadliśmy zacisnąć więzi międzykadrowe.
- I doprawdy nie moglibyście pójść z tymi więzami przykładowo do Polaków? – rzucił w ramach powitania Schlierenzauer, pozornie niechcący kładąc dłoń na tabliczce z fluorescencyjnym napisem wyjście
- Siedzieliśmy u nich, ale nas wyrzucili – wyjaśnił cierpliwie Andreas, rozkładając się na torbie z butami i uważnie wbijać wzrok w wielkiego rywala. Nie dało się ukryć, iż Austriak nie wyglądał ostatnio szczególnie dobrze. Kiepski początek sezonu dał mu nieźle w kość i bawarski poczciwiec zastanawiał się nawet czy nie zaryzykować podejścia do niego i przyjacielskiego uściskania. Trudno było jednak zapomnieć, jak kilka lat temu, podobna próba wymuszenia przytulasa na szatynie, skończyła się oświadczeniem, że Niemiec pachnie jak wędzony łosoś. I chyba, (choć Schlieri troszkę od tego czasu wydoroślał), Wanki wolał nie ryzykować kolejnego mocnego ciosu w serce, prędko skupiając swoją uwagę na kimś innym.
- Właśnie! Masz super córkę Hayböck – wykrzyczał – nie wiem, jak mogłeś wcześniej ją przed nami ukrywać. Nawet Richarda zauroczyła.
- To przecież nie jest jego córka – rozpoczął Kraft, ale szybko umilkł, ponieważ zirytowany Gregor rzucił w niego swoim góralskim kapciem z Zakopanego. Pech chciał, że zdobiący buta koralik, zaczepił się o wiewiórczą czuprynę, której właściciel zaczął miotać się w kółko po pomieszczeniu, próbując pozbyć się tej wątpliwej ozdoby.
- Nie wiem jak można być tak bezczelnym – mruknął, bynajmniej nieskruszony, inicjator zajścia – sam gadaj sobie idioto, nawet, że ten stawonóg to nie twój potomek – pokazał wszystkim robaka, który przemienił już głowę (jakimś cudem ciągle śpiącego) Kofiego, w białą sieć – choć myślę, że trzeba by dla pewności przeprowadzić testy DNA. Ale naucz się wreszcie, że cudza prywatność jest jak jury meeting. Nie wkłada się w nią swojego krzywego nochala. Koniec i kropka. Może być też wykrzyknik. Byle bez znaku zapytania.

Zapadła kłopotliwa cisza. Schlieri rzadko bulwersował się sprawami, które go nie dotyczyły, a już z pewnością nie wymachiwał bez powodu rękami, czekając aż ktoś go poprze. Widać broniąc interesów Michaela, dawał upust własnej, skrywanej złości na media, które od kilku tygodni nieustannie siedziały mu na głowie.
Zabawne jak skakajcowe towarzystwo dobrze się znało. Nawet Austriacy, nigdy nie będący ze sobą szczególnie blisko i poza sezonem, plus oficjalnymi imprezami, utrzymujący kontakt dość sporadyczny, zawsze w sekundę zauważali, który z nich akurat ma w życiu problemy. Mały narciarski światek stanowił zamknięte, błędne koło, a tłumione emocje zwykle wyładowywało się w nim, mniej lub bardziej ekspresyjnie, na pierwszej lepszej osobie, znajdującej się pod ręką.
Albo, jeśli ktoś wolał, tłumiło je w sobie, klepiąc przysłowiową bulę.

- Red Bull w sumie ma rację – odezwał się tonem eksperta Severin – ojcem jest ten co no... Spłodził. Ale tatą ten, który wychowa na człowieka.
- Właśnie – poświadczył ze znacznie większym entuzjazmem Richard – płodzić sobie można wiecie – pstryknął palcami, składając jednocześnie wargi jak do pocałunku – ot tak po prostu. A miłość to cięższy kawałek chleba i długie poszukiwania. Z niejedną żabą trzeba wymienić ślinę, nim wreszcie jakaś zamieni się w księcia.
- Richi Coelho.
- Odezwał się mędrzec.
- Przynajmniej urosłem.
- Ja też urosłem z tym, że wewnętrznie – Freitag wolał wyraźnie nie ryzykować, że ktoś odpowie mu na ten argument - A fińska wichura ciągle piździ. Może nasz stary grzyb Walter ma na tym zadupiu jakąś kochankę i specjalnie sprowadza tu skoczny cyrk o takiej porze roku, żeby zostać jak najdłużej?
- Jesteś pokracznym debilem, którego nie wiem za co lubię. Ale tak na serio moglibyśmy jednak wleźć na górę i już przeprowadzić zawody. Wiecie, transmisja w tv i tego typu brednie.
- Zgoda – podsumował Kraft, postanawiając najwyraźniej olać zwisający mu z głowy kapeć i skupiając się na próbie ratowania zawartości portfela Hayböcka z szumiącej rury – ja jestem doświadczony i mi się na pewno nic nie stanie.
- Doświadczony w przechodzeniu grypy jelitowej? – parsknął złośliwie Greg – Boże, jak to jest, że w każdym teamie najbardziej wkurzająca osoba jest najniższa? I...
- Lepiej ten konkurs jednak odwołać – wtrącił Michael, chcąc zapobiec kolejnej rozsadzającej boks awanturze i wściekłości Richarda, który najwyraźniej poczuł się wywołany do odpowiedzi – nie ma po co ryzykować...
Ku jego zdziwieniu, wszyscy (poza Andreasem, nauczonym najwyraźniej podczas policyjnej służby, iż odpoczywać da się w każdych warunkach), wbili w niego, po tych słowach, wzrok jak w obrazek, a Freitag z Freundem tryumfalnie przybili sobie piątkę.
- Mówiłem – wykrzyknął kudłacz – będę genialnym lekarzem, czytającym w ludzkich duszach. On już gada jak Simon Ammann.
- Co ma Simi...
- Gniazdo – kontynuowała przyszła gwiazda medycyny współczesnej – żona, syn, drugie dziecko w drodze, trzecie zapewne planowane, czwarte czai się gdzieś w zakamarkach podświadomości... Więc gość czuje się odpowiedzialny. I zamiast cieszyć się adrenaliną najchętniej by skakał z K5.
Przez jakąś minutę panowała atmosfera zadumy. Chłopcy szybko zrozumieli jednak, iż prędzej król krótkofalówek zakończy już ich męczarnie i zezwoli na rozjechanie się do hoteli, niż tok myślenia Richarda, stanie się choć trochę zrozumiały.
- Skąd Ty wiesz o tym drugim?
- Ślepi jesteście? Facet chodzi w kółko z rękami w kieszeni. A to właśnie jest powszechnie znany w świecie biologii syndrom budowania gniazda.
- Ja też trzymam dłonie w kieszeniach – wszedł mu w słowo Freund – a jakoś nie przypominam sobie, żebym...
- Bo Ty najwyraźniej cierpisz na ciążę urojoną Sevciu. I amen. Diagnoza skończona – z ust Niemca dało się słyszeć łaskawe mruknięcie – no nie gapcie się tak na mnie jak na jakiegoś sadystę. Po prostu nadajemy na innych falach. Gdyby miłość była zupą, to wy stalibyście się łyżkami włażącymi do garnka, aby zaczerpnąć jak najwięcej substancji odżywczych. A ja? Jestem nożem. W bulionie warzywnym mogę się co najwyżej upaćkać. Czasem przyklei się do mnie jakaś brukselka czy inny pierdolnięty groszek. Ale i tak szybko się ich pozbędę i pójdę dalej.
- Richard...
- No co? Łyżki lubią się przytulać...
- W takim razie Wank to chochla – wtrącił przytomnie Severin.
- ... A noże wolą być ostre i groźne. I tną.
- Chyba, że są tępe.
- Sam jesteś tępy.

Aha.

Michael wstał z miejsca, pospiesznie narzucając na siebie kurtkę i zawiązując (w zasadzie już nie wiedział czyj) szalik wokół szyi.
W życiu nie pomyślałby, że osobą, która pomoże mu określić to, co od dłuższego czasu kłębi się w jego głowie, będzie Richard Freitag.
Ten karzełek nieustannie gadał jak najęty, świecie przekonany, iż zjadł wszystkie rozumy. I o ile w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach jego mądrości były przysłowiowym masłem maślanym, (w dodatku dość często nacechowanym erotycznie) to czasem faktycznie, zupełnie niechcący zdarzało mu się palnąć coś przełomowego.
Oj, nawet bardzo. Już mniejsza, że ozdobionego otoczką głupoty.

- Muszę się przejść – rzucił szybko, po czym zatrzymał się, widząc, iż nad ujściem kanalizacji klęczy już nie tylko Stefan, ale także Wanki – tam były wyłącznie jakieś centy, więc nie trzeba się wysilać...
- Centy plus... Karta kredytowa – szepnęła tleniona wiewióra, tracąc na moment swoją irytującą, rzucającą się w oczy pewność siebie – bo ja potrzebowałem pożyczyć na toaletę. A potem oni tu wleźli...
- I to jest dramat – podsumowała niemiecka żyrafa – a wszystko przez Richarda.
- Co? Raczej przez Severina.
- Przez Schlierenzauera i jego kapcie.
- A w ogóle to przez Koflera. Taki stróż prawa, że chrapie, gdy Kraft okrada obywateli jego państwa.
- Ej, ja chciałem tylko mieć na toi toia!

Pozazdrościć zdrowego snu temu Andreasowi.

~~***~~

Poczciwe stado nawet nie zauważyło kiedy wyszedł. Na całe szczęście. Drzwi skrzypnęły, wrzaski stawały się coraz cichsze, a on skulił się w sobie, jakby serio miał ochotę zbudować jakieś gniazdo z własnego ciała.
Mróz był nawet mocniejszy niż wynikało to z odczytów termometrów. Już po paru krokach poczuł mrowienie przy wargach i na czubku nosa.
W normalnych okolicznościach zwyzywałby pewno teraz kadrowego gryzonia od najgorszych. Może nawet brutalniej niż kilka lat temu, gdy przy wyjeździe na jakieś zgrupowanie juniorskie, pokraka zaofiarowała się, że nada za niego sprzęt i przez pomyłkę zamiast do Oslo, wysłała go na lot do Turcji.
Ale teraz chyba priorytety dość mocno mu się zmieniły, a w porównaniu z innymi kłopotami, wizyta w banku i (dość ogólne) wytłumaczenie jakiejś urzędniczce historii o fińskiej kanalizacji, nie wydawały się niczym szczególnym.
Kobieta. Dziecko. Dom. Wspólnota. Miłość. Zaufanie. Odpowiedzialność.
Oczywiście, że chciał tego wszystkiego. Tylko... Pewnie trochę później i w bardziej tradycyjnej kolejności. Gdy myślał o zakładaniu rodziny, robił to zawsze w sposób cholernie schematyczny. Wręcz można by rzec banalny, wzięty żywcem z jakiegoś filmu.
Piękne plany. Rozanielona dziewczyna dająca mu w prezencie urodzinowym test ciążowy. Spełnianie jej zachcianek i przynoszenie w nocy lodów do łóżka. Wspólne urządzanie wypełnionego pluszakami pokoiku.
A co najważniejsze powolne przygotowywanie się do jednej z najważniejszych ról w życiu. Do bycia, mimo swoich licznych wad i niedoskonałości, autorytetem, dla kogoś, kto będzie mu ufał bezgranicznie.

Wszystko potoczyło się inaczej. W jego codzienność wkroczyła zamknięta w sobie, uparta, dość nietypowa istota. A tuż za nią sześcioletni szkrab. Ten, w którym małe ufne, naiwne dziecko, biło się najwyraźniej z jakąś nienaturalną, wręcz wymuszoną dorosłością.
Który operował słownictwem, nie pasującym kompletnie do niewinnych ust przedszkolaka. I co dużo gorsze, jak się momentami okazywało – doskonale to słownictwo rozumiał.
I który nie wiadomo po kim miał wielkie zielone oczy, jasne włoski, sterczący nosek czy tendencję do specyficznego krzywienia się.

Więc...

Na dobrą sprawę tu nie było czegoś takiego jak początek. Nie było pierwszego wzięcia na ręce sinej jeszcze istotki, właściwie mieszczącej się w jednej dłoni. Ani długo wyczekiwanego uśmiechu. Ani ostrożnego powrotu do domu z trzymanym czule w ramionach nosidełkiem. Ani raczkowania. Pierwszych kroków. Gaworzenia. A wreszcie dość egoistycznego wypatrywania w małym stworzonku samego siebie. Czy dumnego, wręcz nieznośnego chwalenie się nim przed rodziną i znajomymi.

Nie było miliona rzeczy. Zastąpionych przez prozaiczne tu i teraz. Przez różne, bardzo skomplikowane gatunki miłości, które spadły na niego w jednej chwili, jak grom z jasnego nieba. I nie dały mu ani chwili na uporządkowanie wszystkiego w głowie lub przynajmniej banalną próbę nazwania zżerających go od środka uczuć.

Tudzież strachu.

Chcąc jeszcze przez chwilę nie wracać do kadrowego boksu i nie zostać ponownie wchłoniętym przez tą, (swoją drogą kochaną), atmosferę patologii, schował się przed wiatrem, za tablicą z nazwiskami wszystkich rekordzistów obiektu. I jego wzrok jakoś odruchowo padł na Morgensterna.
Gościa, którego z kolegami, tak bardzo podziwiał jako nastolatek. Jedną z najjaśniejszych postaci w dziejach skoków. Człowieka nielękającego się niczego. Wręcz deklarującego, iż jedno z jego mott życiowych to ‘brak ryzyka, brak szczęścia’.
Faceta niezniszczalnego nawet przez milion upadków. Do czasu. A dokładnie do Kulm.

Michael pamiętał jak wszyscy powoli zauważali w Thomasie, tą nagłą zmianę. Dziwny spokój i dojrzałość, która tak bardzo rzucała się w oczy na igrzyskach w Soczi. A szczególnie już podczas imprezy, w dniu, w którym odebrali srebrne medale.
Gdy on sam wydurniał się z Diethertem, rzucając marcepanami w puszki Red Bulla (i przedrzeźniając Grega wrzeszczącego, iż popełniają ciężki grzech świętokradztwa), Morgi trzymał się jakby na uboczu. Nie wył też z nimi (bo śpiewem trudno to było nazwać) austriackich przyśpiewek ludowych, ani nie wlewał w siebie litrów alkoholu.
Plotkowali potem, że to jakiś szok powypadkowy. Zwykły strach wywołany gruchnięciem o ziemię, przy prędkości kilkudziesięciu kilometrów na godzinę.
W sumie trwali w tym przekonaniu, aż do wrześniowego popołudnia, w które starszy kolega, po zakończeniu kariery, przyszedł na trening aby się z nimi pożegnać. I im powiedział. Że rezygnuje ze skoków, bo nie chce się dłużej bać, iż nie zobaczy już więcej swojej córeczki.

Tamta cisza wyrażała więcej niż tysiąc słów.

Patrzyli na niego wszyscy jak na psychopatę, któremu coś się poprzewracało w mózgu. Albo ewentualnie czekali aż wybuchnie śmiechem, a jego wcześniejsze słowa okażą się kiepskim żartem.
Bo jak można rzucić dobrowolnie marzenia, stan nieważkości czy poczucie kontroli nad całym światem, dawane na ułudne sekundy lotu? I to nie dla innej, nowej porcji adrenaliny. Ale dla naiwnego szczęścia, w gruncie rzeczy dużo bardziej trudnego, niż idealnego...
To wydawało się kompletnym absurdem.

Wtedy.

Bo teraz musiał przyznać sam przed sobą. Gdyby dziś ktoś przedstawiłby mu taką piramidę wartości, wcale nie uznałby jej za kpinę. Owszem, nie przeżył nawet jednej dziesiątej tego co Morgi. W gruncie rzeczy dopiero co muskał temat prawdziwych problemów i bardziej opierał się na wizjach własnej, nadpobudliwej wyobraźni, niż jakimkolwiek doświadczeniu.
Ale miał wrażenie, że zrozumiała, co Thomas miał wtedy na myśli.
I to wcale nie było zabawne.

Bał się. Bał się odpowiedzialności i bał się popełniania błędów. Z tym, iż to nie był ten klasyczny, codzienny strach powodujący odruch wymiotny czy wzbudzający chęć ucieczki.
Tylko lęk, który na pierwszy rzut oka budował zamiast burzyć. Który czynił słabego człowieka silniejszym.

I którego nie dało się chyba nie kochać.



Nielogiczny lęk naiwnego dziecka.


Tak, wiem że to miał być maj. I wiem też, że mamy wrzesień, bo Let Her Go i November Rain w słuchawkach mówią same za siebie. Ale no...
Dla odmiany chyba uważam, że treść jest fuuuu, a stylistyka całkiem ok. A stylistyka jest dla mnie najważniejsza, więc w sumie mi pasuje. Choć jakoś tak mam że najwięcej błędów łapię po publikacji więc pewno jutro się złapię za głowę xD 
Fragmenty głupio-komiczne pisałam jeszcze w sezonie. Więc choćby nie wiem jak były żałosne, to pożałowałam ich usuwania. Bo jednak wiecie, że do sezonowej beki z niektórych tęskno jest zawsze.

To buźki dziewczyny, a sobie życzę żeby stał się mój mały cud(i co za tym idzie kolejny rozdział nie pojawił się tu za szybko – chyba, że jeszcze we wrześniu.

XD 

P.S Nie wiem skąd te pieprznięte małe literki. Jak ktoś wie to proszę o pomoc bo próbuję to powiększyć i kurde nic.