"Kiedy była małą dziewczynką
Oczekiwała, że świat stanie przed nią otworem
Ale on był poza jej zasięgiem
Więc uciekła w swoje sny'
Oczekiwała, że świat stanie przed nią otworem
Ale on był poza jej zasięgiem
Więc uciekła w swoje sny'
Dzieci
ewidentnie mają coś w sobie.
Te
małe niewinne stworki o pięknych oczach i naiwnych głosikach. Są
takie proste, a jednocześnie skomplikowane. Potrafią wyobrazić
sobie, że pluszowy misiek lub plastikowa lalka czują. Że są w
stanie cierpieć przez głód, zmęczenie czy zimno. Więc koniecznie
trzeba je opatulić kocem, nakarmić pizzą z klocków lego, a jeśli
materiał, z którego są zrobione zacznie się psuć, ubłagać mamę
o przeprowadzenie skomplikowanej operacji ratunkowej, za pomocą igły
i nitki.
Dzieci
wierzą w idealność świata. Gdy widzą, że ktoś cierpi, są
pewne, iż lekarstwem na wszelkie nieszczęścia, może być pudding
czekoladowy doprawiony zabawą w piaskownicy. Gdy rozbiją kolano,
proszą aby po nieprzyjemnym odkażeniu rany, przykleić im plasterek
ze smerfem czy Kubusiem Puchatkiem, zamiast tego zwykłego. Szarego i
pokrytego rzędami podejrzanych, dziurek. Nie wytłumaczysz
maluchowi, że owe brzydkie dziurki zwiększają dostęp powietrza,
przez co skóra oddycha i szybciej się regeneruje. Dla niego
bardziej pomocne będą kolorowe stworki z kreskówek. Bo są
znajome. Bo się uśmiechają. A do pewnego wieku nie jest się
świadomym, iż uśmiech nie musi być szczery. Że równie dobrze co
odznakę przyjaźni może stanowić symbol fałszu. Okłamywania
samego siebie, chęci bezdusznego zysku. Zanim nie zacznie się
dojrzewać, gesty są jednoznaczne. Uniesienie kącików ust do góry
oznacza radość, wrzask wściekłość, podkówka smutek.
Kiedy
dziecko potrzebuje się rozpłakać to ryczy. Nie wpada mu do
głowy, że płacz jest dla słabych, dla ofiar, dla tych którzy nie
są przeznaczeni aby cokolwiek osiągnąć. Łzy są normalne.
Tak samo jak spragnione pije sok, a brudne wchodzi do wanny, to
nieszczęśliwe wyje w poduszkę. Bo maluchy nie są jak my. Nie
potrzebują obalać zasad, które powstały na długo przed tym,
zanim przyszły na świat.
I
nawet jeśli spadnie na nie najgorsze nieszczęście - jeśli ktoś
bliski umrze, dadzą radę się szybko pozbierać. Wystarczy im
powiedzieć, że ukochana osoba jest w niebie. Że umie latać, że
jest jeszcze piękniejsza, niż wersja, którą zapamiętały. I że
strzeże je na każdym kroku. Wypełnia całą przestrzeń, co
wieczór siadając przy ich łóżeczku, aby zaśpiewać kojącą,
niesłyszalną kołysankę.
Więc
– choć brzmi to nieco patologicznie - zazdrościmy dzieciom nawet
na pogrzebie. Bo sami nie jesteśmy często w stanie zajrzeć za
tęczowy most. Stojąc w obliczu śmierci, gapimy się przed siebie w
sposób dosłowny. Widząc drewnianą trumnę, która pozostała z
tysięcy snów i planów.
I
owszem. Bardzo chcielibyśmy wierzyć, iż jest coś dalej. Iż
istnieje lepszy świat bez wojen czy krzywd. Iż wszyscy kiedyś do
niego trafimy, mimo miliardów popełnionych błędów. Tyle, iż
nie mamy pieprzonej pewności. Nie mamy dowodów. A potrzebujemy ich
cholernie.
W
każdej sprawie. Bez wyjątku.
Bo
dojrzewamy.
I
jasne. Czasem tęsknimy za dzieciństwem. Jednak w gruncie rzeczy
pasuje nam, że staliśmy się pozornie samowystarczalni. Gdy
chcemy podjąć jakąś decyzję, choćby nie wiemy jak głupią, to
nie musimy pytać o zdanie żadnej osoby trzeciej. Możemy pić
alkohol i wracać do domu po północy. Nikt nie zabroni nam robić
sobie tatuaży czy wybierać pokręconych ścieżek życiowej
kariery. Nikt nie narzuci światopoglądu, nie wybierze znajomych. W
pewnym sensie jesteśmy panami własnego losu. Nie potrzebujemy już
misi i lalek. Czekoladek i zamków z piasku. Uśmiechów i szczerych
łez. Bezgranicznej wiary w dobro.
Czujemy
się twardzi. A potem się zakochujemy.
I
nagle dorosłość dziwnym trafem wyparowuje. Zupełnie jakby ktoś
zrobił nam w głowie maleńką dziurkę, przez którą wycieka
wszystko co przezorne. Znów jesteśmy dziećmi. Kreujemy
życie idealne niczym budowle z piasku. I cholernie dbamy o detaliki.
Ozdobne wieżyczki i maleńkie zdobione muszelkami okienka – czyli
wspólne wieczory. Posiłki jedzone w łóżku. Zapachowe świeczki.
Czułe słówka. Pikantne wiadomości. Ale ignorujemy mury.
Olewamy potrzebę zabezpieczenia kruchych konstrukcji, przed
destrukcyjnym dla nich wiatrem czy morskim przypływem. Bo myślimy
jakbyśmy ciągle siedzieli na placu zabaw. Pewni, że świat
demoluje tylko to co złe. A nasza miłość przecież jest piękna.
Dobra i czysta. Stworzona po to by trwać na wieki, dając wszystkim
dookoła, nieosiągalny, cudowny przykład.
W
dziewięćdziesięciu procentach przypadków nie wytłumaczysz
przedszkolakowi idącemu na bal, że nie będzie wyjątkowy, gdy
włoży na siebie kostium wróżki, księżniczki czy innego
banalnego kosmonauty. I tak samo nie wytłumaczysz zakochanemu, że
podobnych historii miłosnych było już miliardy. Że choć sam
myśli, że staje się ideałem romantycznego bohatera, w istocie
powtarza żałosne, schematyczne błędy, które rozwaliły już
setki cudownie rozwijających się relacji.
Życie.
Nikt
nie odgadł jeszcze dlaczego szczęście tak często idzie w parze z
brakiem rozumu. Bo ‘głupotę’ malucha można wyjaśnić wiekiem.
Słodkim i rozkosznym. Ale czym usprawiedliwić krzywdzącą wręcz
bezmyślność kogoś, kto trwał w przekonaniu, iż zjadł
wszystkie rozumy, twardo stąpając po ziemi?
Chyba
tylko tym, że przez miłość zapominamy. Zapominamy, że już
kiedyś byliśmy naiwni. I że dorośliśmy.
Bo
nikt nie jest uprzywilejowany.
Żadne
dzieciństwo nie trwa wiecznie.
A
my możemy jedynie zachować jego cząstki...
...Jeśli
w porę zaakceptuje my jak cholernie jest kruche.
~~***~~
-
Tańczymy?
Zabawne
są zmiany, które da się zaobserwować w świecie pod osłoną
nocy. Zostają z niego tylko kształty i cienie. Te, z których nie
można wyczytać czegokolwiek. Nie ma sposobu na odróżnienie ludzi
uśmiechniętych od zgorzkniałych. Nieśmiałych od pewnych siebie.
Fizycznie pięknych od brzydkich. Podbudowanych od upadłych.
-
Pewnie, że tańczymy – oparła głowę o jego ramię, pozwalając
ponieść się, stłumionej krokami dziesiątek stóp melodii.
Wszyscy
rozumieją, iż noc jest maską dla ciała. Ale mało kto kojarzy, iż
ciało stanowi identyczny rodzaj maski dla duszy.
W
gruncie rzeczy nienawidziła dyskotek. Klubów nocnych, sal
weselnych, hal koncertowych... Ogólnie miejsc, w których ludzie
wydurniali się, szalejąc na parkiecie. Bo zwyczajnie czuła, że w
takich miejscach ochronna warstwa mroku nie działa. I każdy
napotkany facet odróżnia ją od słodkiej, niewinnej dziewczynki,
czekającej przy barze na koleżanki lub chłopaka.
Zarówno
w ten wieczór jak i w każdy inny.
-
Ci goście się na mnie gapią – mruknęła pod nosem, w
gruncie rzeczy sama nie wiedząc, czemu w jej głosie słychać
wyraźną nutkę żalu.
- Może
nie na Ciebie, a na tych Japończyków, mylących chyba taniec z
jedzeniem sushi - odparł Michael, przezornie jednak przyciskając ją
do siebie – a poza tym to Norwegowie. Oni nie wiedzą, że na
imprezę można przyjść żeby się pośmiać czy spotkać
przyjaciół. Wyłącznie jedno im w głowie.
Nie
tylko Norwegom. Równie mocno Austriakom, Niemcom, Amerykanom...
Każdemu kto choć trochę poobracał się w grzesznym światku
rządzonym przez...
- Ale
jeśli bardzo chcesz to mogę któremuś przylać – dodał
zrezygnowany, przybierając zabawną minę, która chyba z
założenia miała być groźna.
- A
zabiłeś kiedyś mrówkę?
- Po
cholerę zabijać mrówki? – odparł pytaniem na pytanie – muchę
mi się już zdarzyło. Ale co komu złego zrobiła mrówka?
Mrówka
akurat nic. Ale ona...
Właściwie
nic się nie zmieniło. Nadal nie chciała rozmawiać o
uczuciach. Jednak coraz bliższa była jej wizja wypowiedzenia na
głos faktów. Zimnych, suchych i pozbawionych emocjonalnego
wydźwięku. Po prostu prawdziwych. Tylko jak miała to
zrobić, skoro jedyna osoba, której ufała wystarczająco mocno,
żeby wyspowiadać się przed nią ze wszystkiego, uśmiechała się
właśnie najniewinniej na świecie, pieprząc jednocześnie o
głupich owadach?
Nijak.
Czerwona
lampa na suficie zgasła, aby mogła ją zastąpić niebieska, a
potem zielona.
O
dziwo mimo miliona natrętnych myśli nadal tańczyli. Powoli, bez
namiętnych ruchów, ale także bez ani chwili przerwy. Bo nie przez
przypadek taniec w parze zdawał się być dużo łatwiejszy niż ten
wykonywany w pojedynkę. Solista stał na scenie sam. Wszystkie oczy
nie zawsze przyjaźnie nastawionego do artystów jury, były zwrócone
tylko na niego. A w duecie? Gdy jedno wykonało błędny kroczek,
drugie zawsze mogło spróbować zamaskować go efektownym obrotem,
czy finezyjnym ruchem stopy.
Nie
potrafiła się bawić. I może to był strach. A może klasyczny
przykład choroby psychicznej. Ale wcale nie zdziwiłaby się gdyby
któryś z tych gości podszedł teraz do nich, po czym pomachał jej
przed oczami portfelem.
Prawda
bolała. Nie pomagał wełniany sweterek, włosy spięte w
skromny kok, czy absolutny brak makijażu. Ciągle miała wrażenie,
że specyficznie się porusza, że ma charakterystyczny, zalotny
grymas na twarzy, pusty błysk w oczach... I zwyczajnie w publicznych
miejscach jest naga.
Tym
bardziej im późniejsza jest noc.
-
Widzisz? Poleźli pić – Michi z ulgą pokazał palcem na ścianę,
jeszcze przed momentem ozdobioną przez rząd hałaśliwych
Skandynawów – nie było czym się martwić.
Cała
ona. Udawała, że ma w dupie nawet cholernie ważne sprawy.
Nawet własną córeczkę. A w istocie potrafiła
wytrącić ją z równowagi zwykła, głupawo śmiejąca się
gromadka, widać zazdrosna o cudze szczęście.
Bo
tego jednego był zupełnie pewien. Czuł się szczęśliwy.
Cholernie szczęśliwy z tą poplątaną, tajemniczą kobietą,
której lewa ręką ściskała go właśnie za nadgarstek. A prawa
błądziła gdzieś po plecach, szukając bezpiecznego miejsca do
wciśnięcia się. Natomiast... Nie. Ta trzecia, bijąca go po
głowie, z całą pewnością nie należała już do dziewczyny. Sara
nie miała nieobciętych, krzywych paznokci, kaleczących już od
pierwszego muśnięcia...
-
Hayböck, wymyśliłem nowy żart o kaczkach – nieszczęsna kadrowa
wiewióra uwiesiła się na nim radośnie, a jej małe, lepkie łapki
zastąpiły ciepłe dłonie brunetki, która przezornie odsunęła
się na bok – chcesz posłuchać?
-
Kraft... – Michael chciał coś powiedzieć, ale umilkł widząc,
że jego współlokator ciągnie za sobą reprezentacyjny wózek do
przewożenia sprzętu. Zamiast nart ozdobiony czterema kuflami piwa,
trzema maleńkimi kieliszkami z wódką, oraz znaczącą ilością
przewróconych i pustych już szklanych naczyń – wiesz, że mogłeś
niczym cywilizowany człowiek, usiąść sobie przy barze i zamawiać
te trunki pojedynczo?
- No
nie mogłem właśnie – oznajmił poważnie Stefan – bo tam
pisało, że nie sprzedają osobom pijanym – przerwał, zataczając
się nieco na boki – więc kupiłem to wszystko pół godziny temu.
Trwając w trzeźwości - dodał z dumą, choć coraz trudniej było
zrozumieć co ma do powiedzenia – no nie przeszkadzam Ci. Myślisz,
że mogę odwiedzić Kuttina i opowiedzieć mu o tych gęsiach?
- O
kaczkach – jęknął bezradnie blondyn.
-
Kaczki, gęsi, indyki... Jeden pies. A raczej jeden ptak – gryzoń
piszcząc radośnie, zaczął podskakiwać, boksując jednocześnie
powietrze pięściami – bo nie wiem czy wiesz, że gęś jest
ptakiem. I... To takie fajne, co nie?
-
Błagam, idź do łóżka! Muszę jeszcze coś zrobić, a potem...
- Jak
chcesz robić dzieci, to ja mogę spać w schowku na miotły –
Austriak przybrał ofiarną minę, przez moment naprawdę
wyglądając poczciwie.
-
Kraft!
- No
spadam już.
Michael
zdążył jeszcze zastanowić się, jak ta ofiara losu zdoła wnieść
na trzecie piętro swój cenny, wysokoprocentowy dobytek. A potem na
jego karku znów zaplotły się najwłaściwsze z właściwych rąk.
I wyobrażenie nędzy i rozpaczy, które będzie obrazować po
nadchodzącej nocy jego pokój, przestało mieć już jakiekolwiek
znaczenie.
-
Właściwie potrzebowałam pogadać – szepnęła Sara. Mówiąc
na głos co powinno się zrobić, łatwiej jest przestać sobie
wyrzucać, iż w istocie tak się nie dzieje – ale przyszedł
Kraft... I w zasadzie lepiej odłożyć to na później.
Nadal
nie była spokojna. Coś w niej siedziało. I gdyby nie fakt, że
wcale nie było to zabawne, mógłby porównać ją do Wanka, który
przez przypadek rozdeptał ślimaka, więc wyrzuty sumienia trawiły
go żywcem. A hotelowa dyskoteka nie stanowiła raczej idealnego
miejsca do rozmowy.
-
Chodźmy na spacer – rzucił – Angie śpi, nasz sztab ją
pilnuje, a poza tym jest zbyt zachwycona faktem posiadania Gregora za
ścianą, żeby się czegoś bać.
-
Zostawić dziecko ze sztabem? – przystanęła niepewnie w miejscu,
próbując uczepić się pierwszej lepszej błahostki. Zupełnie
jakby sama nie wybierała nigdy na opiekuna dużo bardziej
nieodpowiednich osób.
- Daj
spokój. Są odpowiedzialni. Jak chcę pogadać przez telefon, czy gdzieś wyjść, to zawsze mają oko na wiewiórę. I co? Nie wypadła
jeszcze przez okno jak widać.
- Ja
nie żartuję.
Mała
czasem była idealną wymówką. Bo chyba każdy wiedział jak to
jest z macierzyństwem. Wiązało się z setkami sprzecznych planów
i ciągłym zmienianiem zdania.
Z
brakiem logiki.
- Ja
też nie. Pijany Kraft na serio jest niebezpieczny. Kilka lat temu po
imprezie siedział na łóżku, oglądając Disney Channel. Myślałem,
że już trzeźwieje. A ten nagle wyleciał na korytarz. Pech chciał,
że wpadł akurat na reprezentację Słowenii.
- I?
-
Rzucił się na tego ich grubego, łysego trenera i zapytał czy
będzie jego Hannah Montaną. Oczywiście rano wszystkiego się
wyparł. A gość przez miesiąc gapił się na nas, jakby chciał
przerobić na mielonkę wszystko, co ma w sobie choć ułamek
austriackich genów.
Uśmiechnęła
się dopinając zamek w kurtce i zakładając na głowę czapkę.
Pójdą
sobie na spacer. Usłyszy jeszcze tysiąc tragicznych historii z
życia niewyrośniętego króla obciachu. Będzie udawała że ją
rozbawiły.
I
znowu nic się nie zmieni.
~~***~~
Malutkie
miasteczka miały to do siebie, że każdy banał urastał w nich do
roli zabytku. Pomnika, a zarazem symbolu, przy którym przechodnie
zatrzymywali się, aby zrobić pamiątkowe zdjęcia. I nie było
w tym nic dziwnego. W końcu wioseczki nie przypominały wielkich
metropolii. Potęga całości nie była w stanie zakryć zdobiących
je detalików. Takich jak owa niebieska kamieniczka, która pod
osłoną nocy zlała się z różową, tworząc coś na kształt
mieniącego się w blasku księżyca witrażu. Albo rzeka cicho
szumiąca, pod drewnianym mostem. Wyróżniona faktem, że przyszło
jej dyrygować orkiestrą przyrody, nadającej klimat temu magicznemu
miejscu.
- I co
dalej z Kraftem?
-
Walić Krafta. Wystarczy chyba, że spędzę z nim całą zimę, nie?
– przyparł ją do metalowej barierki, delikatnie lecz stanowczo
całując. – teraz chcę usłyszeć co u Ciebie.
Zwierzęta,
gdy potrzebowały ochronić się przed zimnem przyciskały do siebie
ciała i wylizywały futerka. A ludzie? Ludzie właśnie łączyli
usta. Po to, by wierzyć, że razem z tymi ustami spajają się
serca. By poczuć cudzy zapach - znak iż nie są jeszcze totalnie
samotni, porzuceni i odrzuceni. By odnaleźć wspólne tempo kojącego
oddechu. Wreszcie by stworzyć coś na kształt wiecznie gorącego
termofora.
Bo nie
przez przypadek jesteśmy stałocieplni. Nawet gdy cholernie będziemy
chcieli umrzeć to nasze wnętrze zignoruje tą prośbę. Walcząc
z całych sił aby nie zamarznąć.
-
Jestem kiepską matką – z niechęcią oderwała się od niego,
wyraźnie zastanawiając się nad każdym słowem – ale człowiekiem
jeszcze gorszym.
Mosty
w teorii były budowane aby łączyć. Z tym, że życie nie zawsze
stanowiło synonim architektury. Czasem najzwyczajniej w świecie,
nie dało się czekać latami, aż powstanie bezpieczna, stalowa
konstrukcja, po której przejdziemy nienarażeni na jakiekolwiek
urazy. Pozostawała jedynie niebezpieczna, mokra i męcząca
przeprawa na drugi brzeg – nauka pływania, które nawet nam się
nie śniło. Albo też tkwienie w miejscu i gapienie się z oddali na
zamglone szczęście, czekające po przeciwnej stronie.
-
Starasz się – odparł przekonany, że czeka ich kolejna
schematyczna dyskusja o codziennych problemach. Taka, jakich w
ostatnim czasie odbyli już setki – dbałaś zawsze o nią,
opowiadałaś bajki...
- Ja
opowiadałam bajki? – powtórzyła niczym echo, zupełnie jakby
odruchowo broniła się przed naiwnymi, słodkimi legendami, snutymi
najczęściej na dobranoc w bezpiecznych, ciepłych pokoikach.
- Na
przykład o jakiejś podwodnej krainie – pogłaskał ją po
włosach, nadal starając się wręcz na siłę
narzucić rozmowie beztroski ton – zapadła jej w pamięć, bo
powtórzyła mi ją ostatnio z kilka razy. Tylko nie zrozumiałem
czemu...
Ziemia
nie była ani czarna ani biała. I co gorsza nie była nawet szara.
Po prostu czerń z bielą toczyły na niej nieustanną walkę. Która
trwała wiecznie, bo według jakiegoś bliżej niewyjaśnialnego
prawa nie mogła się skończyć rozejmem i zlaniem w barwę
pośrednią.
-
To wcale nie bajka – Sara odwróciła się do chłopaka plecami,
biorąc głęboki wdech. A potem jeszcze jeden. I trzeci. I siódmy,
bo podobno cyfra siedem może przynieść jakieś głupawe szczęście
– tylko... Gdy wyniosłyśmy się od moich rodziców, nie chciałam
żyć pod przysłowiowym mostem, albo w jakimś klasztornym przytułku
dla matek z dziećmi. Zamieszkałyśmy w wielkim mieszkaniu, z dość
sporą grupą przypadkowych panienek bez planu na życie. Wiesz jak
to jest z kobietami, które uparły się, że nie potrzebują
niczyjej pomocy – zadała retoryczne pytanie, mając całkowitą
świadomość, że Michael nawet nie śmiałby wyobrażać sobie, w
jakim świecie się obracała – w zasadzie są zdolne do
wszystkiego.
- Ale
co to ma...? – chciał ją ponownie przytulić, jednak jakoś
instynktownie wyczuł, iż dużo łatwiej jest jej gapić się teraz
na tlące się w oddali światełka górskiej kolejki, niż patrzeć
mu w oczy.
-
Praktycznie nikt nie interesował się tam Angie – ściągnęła
szalik z szyi i zaczęła owijać go sobie wokół dłoni -
wiedziała, że ma nie wychodzić z pokoju, choć pewnie i tak nie
raz usłyszała coś, czego nie powinna słyszeć. Ale w pewnym
momencie wprowadziła się do nas taka Lisa. Dziewczyna z wyraźnym
instynktem macierzyńskim. I zaczęły się zabawy, spacerki... A mi
to pasowało. Lubię ludzi, chcących pomóc w opiece nad małą.
Lubiła.
Szczególnie już uwielbiając tych, którzy byli chętni na
całkowite przejęcie roli rodzica.
-
Któregoś wieczoru laska po prostu zniknęła. Pamiętam to, bo
Angela marudziła mi przez kilka dni, że nie ma kto zjeść
podwieczorku z nią i jej podartą lalką. A zdajesz sobie sprawę...
– przerwała orientując się, iż zaczyna mówić coraz ciszej i
bardziej bełkotliwie.
-
Zdaję – potwierdził uspokajającym głosem, nadal jednak
pozwalając aby stała do niego tyłem – tydzień bez podwieczorku
na podłodze to tydzień stracony.
- Po
tych kilku dniach do drzwi zapukała policja – kontynuowała, nawet
nie zauważając, że Michi się wtrącił – panienka tak po prostu
skoczyła z mostu, na którym zwykle uczyła młodą puszczać
kaczki.
-
Dlaczego...
Chciał
o coś zapytać. Albo... Raczej nie chciał. Nie chciał na ten
moment wiedzieć już nic więcej. Bo życie stanowiło przecież tak
wielką wartość. Iluż to ludzi walczyło bezskutecznie aby
przedłużyć je sobie o miesiąc czy rok? Skąd brały się więc
osoby, postanawiające tak najzwyczajniej w świecie się go pozbyć?
Jak bardzo musiały pozbawić się nadziei? Jak cholernie bać
pustki? Jak totalnie być pewne, że nie ma już żadnych szans na
zmiany?
Nie
rozumiał tego. Był jedynie chłopaczkiem z kochającego domu,
wychowanym w atmosferze bezgranicznej miłości i wsparcia. Zawsze
miał przy sobie tabun bliskich, którzy pocieszali go godzinami
choćby z powodu skręcenia głupiej kostki. A nawet gdy już dorósł,
los w cudowny sposób oszczędzał mu jakichkolwiek poważniejszych
zawirowań. I trwał tak sobie w bezpiecznej bańce mydlanej. Czasem
słyszał o nieszczęściach, które dzieją się na świecie. Brał
udział w akcjach charytatywnych i odwiedzał maluchy w szpitalach
czy domach dziecka. Ale cały ten ból stał jakby za szklaną
szybą. Straszny, jednak zdecydowanie zbyt daleki by można było się
nim długotrwale przerazić.
Potęgę
cierpienia zrozumiemy dopiero wtedy, gdy zabrzmi ona w głosie kogoś,
kogo kochamy.
-
Sterczałam w drzwiach, w głupim szlafroku, z ręcznikiem na głowie
i gadałam z tymi funkcjonariuszami. Szkoda, że nie zorientowałam
się, iż Angie wszystkiego słucha. Miała wtedy z cztery lata i
wpadła w naprawdę niezły stupor...
Sara.
Tyle
lat była samotna, smutna i obracała się w kręgach ludzi o
zapadniętych oczach. Musiała nie mając żadnego wykształcenia
utrzymać siebie i dziecko... Do tej pory nie skojarzył nawet, że nigdy nie zastanowił się w jaki sposób.
A
teraz? Patrzył na jej smukłą, wychudzoną sylwetkę i gdyby nie
obłoczki pary wydostające się ze spierzchniętych, wąskich ust,
pomyślałby, że zamarzła. Po cichu. Wpatrzona w taflę
wody. Jak często potrafiła tak stać w miejscu? Jak długo? I
czy kiedyś przydarzyło jej się coś aż tak okropnego, że mogła
pomyśleć żeby...
Stop.
Dowiedział
się zbyt wiele jak na jeden wieczór, który zapowiadał się
naiwnie, romantycznie plus zabawnie.
Zdecydowanie
zbyt wiele.
Pragnął
już tylko wrócić do hotelu i przetworzyć to wszystko w głowie. W
samotności, zakłócanej jedynie pijackim chrapaniem Krafta. Ale
nie mógł jej po prostu tak zostawić. A ona wcale nie
zamierzała jeszcze kończyć...
- Więc
wymyśliłam. Wymyśliłam historyjkę, że pod tamtym mostem
znajduje się piękna podwodna kraina.
Woda
jest błękitna, przejrzysta i słodka. Smakuje orzeźwiającą,
truskawkową lemoniadą. I nie pływają w niej żadne butelki, czy
inne kawałki szkła, którymi można pokaleczyć sobie stopy.
-
Dziecku łatwo namalować coś przed oczami. Angie bardzo szybko
uwierzyła, że dno zostało wysypane brokatem, zamiast mieszanką
mułu z piaskiem. I wszędzie leżą czekoladki, a tysiąc złotych
rybek zajmuje się wyłącznie szyciem sukienek dla lalek.
Rozgwiazdy
służą za spinki do dziewczęcych włosów, które zaplatają
wcześniej w długie, prześliczne warkocze. Natomiast tęczowe
delfiny stanowią najwspanialszych kompanów zabaw, o każdej porze
dnia czy nocy gotowe aby przewieźć człowieka na grzbiecie.
- I
nic nikogo nie boli.
Nie
dasz rady rozwalić kolan o kamienie, gdyż w zetknięciu z ludzką
skórą, stają się one miękkie niczym poduszki. Nie musisz chować
się w kącie, gdy słyszysz czyjeś kroki. Bo nikt nie krzyczy, nie
wrzeszczy, nie trzaska drzwiami. Drzwi są w zasadzie w ogóle nie
potrzebne. Każda żywa istota współgra z innymi. W jednym otwartym
domu, pełnym radości i przyjaźni.
-
Myślałam, że to ją uspokoi. Ale... Popatrzyła tylko na mnie tym
wielkimi oczami, uśmiechnęła się, po czym zapytała czemu w takim
razie my też nie skoczymy. No i musiałam dalej brnąć. Palnęłam,
że jeszcze lepsza od krainy pod mostem jest taka na górze –
zaśmiała się cynicznie, pokazując na przysłaniające księżyc
chmury – bo jeżeli cierpliwie będziesz na nią czekać całe
życie, to możesz wziąć ze sobą pieski i króliczki, które nie
potrafiłyby egzystować w wodzie – machnęła zrezygnowana ręką
– a Angie zawsze marzyła o jebanym króliczku. Więc... Chyba
wmówiłam jej, że istnieje niebo... Co nie?
Boże.
Jak
to dziecko mogło być takie ufne i szczęśliwe po tym wszystkim?
Jakim cudem spało w nocy spokojnie wtulone w ciepły koc? Jakim
cudem nie trapiły go nieustanne koszmary? A może... Może jednak
trapiły? Może biedny maluch równie dobrze nauczył się grać i na
siłę być dzielny, jak jego mama?
Nie
miał zielonego pojęcia o psychice takich stworków.
Albo
raczej o niczyjej psychice.
- Nie
wierzysz w niebo? - zapytał przyciszonym głosem. Przez ów ponad
rok razem, nigdy nie zbierało się im na takie filozoficzne rozmowy.
- Raz
wierzę, raz nie wierzę – widać było jak bardzo stara się
przybrać ten obojętny ton głosu, którym zwykle planowała co kupi
na obiad – liczy się, że Angie wierzy. A ja... Nawet jeśli
istnieje to do niego nie pójdę. Więc mogę sobie mieć wywalone...
Myślał
zawsze, że kobiety płaczą kiedy czują się smutne. Że wystarczy
banalny złamany paznokieć czy bolący brzuch, aby z oczu ciekły im
łzy. A facet może poczuć się bohaterem, przytulając je wtedy do
siebie, masując plecy i robiąc herbatę do łóżka.
Tymczasem
Sara miała cholernie suchą twarz. Choć mówiła mu o rzeczach,
przy których klasyczne babskie problemy wydawały się po prostu
totalną kpiną.
-
Angie będzie mieć króliczka – położył jej dłoń na ustach,
prosząc niemo, aby nic już nie mówiła – uroczego, puchatego i
ani troszeczkę nie jebanego. Zgoda?
Odruchowo
sięgnął do kieszeni po gumę do żucia. Poczuł w ustach paskudną
gorycz i zapragnął się jej jak najszybciej pozbyć. Bo w zasadzie
niczego się tej nocy nie dowiedział. Z tym, iż coś do niego
dotarło. Miał bardzo jednoznaczny wybór. Mógł przyjąć do
wiadomości, że Sara potrzebuje znacznie więcej niż banalnego
rycerzyka na białym koniu.
Albo
nadal bawić się w księcia.
I w
ostatecznym rozrachunku zostać parszywym oszustem.
~~*** ~~
Kussamo
przywitało skoczną zgraję tradycyjną mieszanką wiatru i mrozu.
Powietrze pachniało nieprzyjemną wonią śmieci palonych w
kominkach, a towarzystwu pozostało ciśnięcie się w małych
boksach pod skocznią, tudzież modlitwa do Hofera o jak najszybsze,
miłosierne odwołanie konkursu. Michael leżał z przymrużonymi
oczami, na jednym z niewielu kawałków podłogi, które nie były
ubrudzone smarami do nart i udawał, że nie widzi Krafta,
wybierającego mu ukradkiem drobne z portfela, ani Gregora, robiącego
sesję fotograficzną pająkowi, plotącemu nić na głowie śpiącego
Koflera.
Miał
mętlik w głowie. Od tygodnia cisnęło mu się na usta milion
pytań, których jednak nie chciał wypowiadać na głos. Bo lubił
stan rzeczy, w którym on i Sara znajdowali się w ostatnich
miesiącach. Cieszyło go urządzanie mieszkania, wakacyjne plany czy
wieczorne zamykanie się w łazience, w celu pogadania z dziewczynami
na Skype. Marzył aby przedłużać te głupkowate wymiany zdań w
nieskończoność, zawsze przeklinając w myślach reprezentacyjną
wiewiórę, dobijającą się do zaryglowanych drzwi i wygrażającą
mu piżamą.
Ale
zdawał sobie sprawę, jak bardzo jego ułuda jest egoistyczna.
Miłość równała się w końcu bezgranicznego zrozumieniu. Nie
tylko w momentach pięknych, lecz także tych trudnych, przesyconych
wściekłością i bezradnością. Posadzenie sobie kogoś na
kolanach, otarcie mu łez, wycałowanie włosów, czy rzucenie
banalnego ‘jestem przy Tobie’, było tylko pierwszą
pomocą przy rozwiązywaniu kryzysów. Ważną. Wręcz cholernie
ważną. Z tym, iż nie najważniejszą. Bo to co serio stanowiło
sedno związku powinno nastąpić później. Długa rozmowa. Plus
gotowość, żeby wspólnie wziąć w ręce przysłowiowe łopaty, i
wykopać przeszłości, w twardym, gruncie życia, szczelny grób.
Miejsce wiecznego spoczynku, przywodzące na myśl bolesne
wspomnienia. Ale nie będące już w stanie naruszyć
teraźniejszości.
Dojrzał
do tego? Był wystarczająco silny, żeby krok po kroku przetrawić
brakujące wątki historii, którą zaczęła mu opowiadać owej
nocy, na moście w Klingenthal?
Chciał
wierzyć, że tak. Z tym, iż jakiś uparty, wewnętrzny głosik
ciągle burzył w nim to poczucie pewności, prosząc by był
ostrożny.
Doprawdy
przydałoby się go wyłączyć i zająć na moment czymś
przyziemnym. A potem...
-
Kurwa, piździ w tej Laponii, jak w kadrze norweskiej, przed wizytą
kontroli sprzętu – coś zaszeleściło, trzasnęło, po czym oczom
Austriaków ukazała się wielką gwiazda niemieckiego narciarstwa, w
osobie Richarda Freitaga. Tuż po karzełku do wnętrza boksu wsunęli
się jego wierni kompani Wank i Freund, którzy jednak najpierw
zamknęli za młodszym kolegą drzwi, kulturalnie w nie pukając.
Na
widok sławnej Trójcy, skoczkowie leniwie zaczęli podnosić się z
posadzki, a Kraft nieopatrznie przechylił trzymany w dłoni portfel,
co poskutkowało wysypaniem jego zawartości, do znajdującej się w
kącie pomieszczenia kratki kanalizacyjnej.
-
Szczury austriackie zapłaciły fińskim za gościnę – poważnie
podsumował najbardziej kudłaty z przybyszy – a w ogóle to cześć.
Wpadliśmy zacisnąć więzi międzykadrowe.
- I
doprawdy nie moglibyście pójść z tymi więzami przykładowo do
Polaków? – rzucił w ramach powitania Schlierenzauer, pozornie
niechcący kładąc dłoń na tabliczce z fluorescencyjnym
napisem wyjście
-
Siedzieliśmy u nich, ale nas wyrzucili – wyjaśnił cierpliwie
Andreas, rozkładając się na torbie z butami i uważnie wbijać
wzrok w wielkiego rywala. Nie dało się ukryć, iż Austriak nie
wyglądał ostatnio szczególnie dobrze. Kiepski początek sezonu dał
mu nieźle w kość i bawarski poczciwiec zastanawiał się nawet czy
nie zaryzykować podejścia do niego i przyjacielskiego uściskania.
Trudno było jednak zapomnieć, jak kilka lat temu, podobna próba
wymuszenia przytulasa na szatynie, skończyła się oświadczeniem,
że Niemiec pachnie jak wędzony łosoś. I chyba, (choć Schlieri
troszkę od tego czasu wydoroślał), Wanki wolał nie ryzykować
kolejnego mocnego ciosu w serce, prędko skupiając swoją uwagę na
kimś innym.
-
Właśnie! Masz super córkę Hayböck – wykrzyczał – nie wiem,
jak mogłeś wcześniej ją przed nami ukrywać. Nawet Richarda
zauroczyła.
- To
przecież nie jest jego córka – rozpoczął Kraft, ale szybko
umilkł, ponieważ zirytowany Gregor rzucił w niego swoim góralskim
kapciem z Zakopanego. Pech chciał, że zdobiący buta koralik,
zaczepił się o wiewiórczą czuprynę, której właściciel zaczął
miotać się w kółko po pomieszczeniu, próbując pozbyć się tej
wątpliwej ozdoby.
- Nie
wiem jak można być tak bezczelnym – mruknął, bynajmniej
nieskruszony, inicjator zajścia – sam gadaj sobie idioto, nawet,
że ten stawonóg to nie twój potomek – pokazał wszystkim robaka,
który przemienił już głowę (jakimś cudem ciągle śpiącego)
Kofiego, w białą sieć – choć myślę, że trzeba by dla
pewności przeprowadzić testy DNA. Ale naucz się wreszcie, że
cudza prywatność jest jak jury meeting. Nie wkłada się w nią
swojego krzywego nochala. Koniec i kropka. Może być też
wykrzyknik. Byle bez znaku zapytania.
Zapadła
kłopotliwa cisza. Schlieri rzadko bulwersował się sprawami, które
go nie dotyczyły, a już z pewnością nie wymachiwał bez powodu
rękami, czekając aż ktoś go poprze. Widać broniąc interesów
Michaela, dawał upust własnej, skrywanej złości na media, które
od kilku tygodni nieustannie siedziały mu na głowie.
Zabawne
jak skakajcowe towarzystwo dobrze się znało. Nawet Austriacy, nigdy
nie będący ze sobą szczególnie blisko i poza sezonem, plus
oficjalnymi imprezami, utrzymujący kontakt dość sporadyczny,
zawsze w sekundę zauważali, który z nich akurat ma w życiu
problemy. Mały narciarski światek stanowił zamknięte, błędne
koło, a tłumione emocje zwykle wyładowywało się w nim, mniej lub
bardziej ekspresyjnie, na pierwszej lepszej osobie, znajdującej się
pod ręką.
Albo,
jeśli ktoś wolał, tłumiło je w sobie, klepiąc przysłowiową
bulę.
- Red
Bull w sumie ma rację – odezwał się tonem eksperta Severin –
ojcem jest ten co no... Spłodził. Ale tatą ten, który wychowa na
człowieka.
-
Właśnie – poświadczył ze znacznie większym entuzjazmem Richard
– płodzić sobie można wiecie – pstryknął palcami, składając
jednocześnie wargi jak do pocałunku – ot tak po prostu. A miłość
to cięższy kawałek chleba i długie poszukiwania. Z niejedną
żabą trzeba wymienić ślinę, nim wreszcie jakaś zamieni się w
księcia.
-
Richi Coelho.
-
Odezwał się mędrzec.
-
Przynajmniej urosłem.
- Ja
też urosłem z tym, że wewnętrznie – Freitag wolał wyraźnie
nie ryzykować, że ktoś odpowie mu na ten argument - A fińska
wichura ciągle piździ. Może nasz stary grzyb Walter ma na tym
zadupiu jakąś kochankę i specjalnie sprowadza tu skoczny cyrk o
takiej porze roku, żeby zostać jak najdłużej?
-
Jesteś pokracznym debilem, którego nie wiem za co lubię. Ale tak
na serio moglibyśmy jednak wleźć na górę i już przeprowadzić
zawody. Wiecie, transmisja w tv i tego typu brednie.
-
Zgoda – podsumował Kraft, postanawiając najwyraźniej olać
zwisający mu z głowy kapeć i skupiając się na próbie ratowania
zawartości portfela Hayböcka z szumiącej rury – ja jestem
doświadczony i mi się na pewno nic nie stanie.
-
Doświadczony w przechodzeniu grypy jelitowej? – parsknął
złośliwie Greg – Boże, jak to jest, że w każdym teamie
najbardziej wkurzająca osoba jest najniższa? I...
-
Lepiej ten konkurs jednak odwołać – wtrącił Michael, chcąc
zapobiec kolejnej rozsadzającej boks awanturze i wściekłości
Richarda, który najwyraźniej poczuł się wywołany do odpowiedzi –
nie ma po co ryzykować...
Ku
jego zdziwieniu, wszyscy (poza Andreasem, nauczonym najwyraźniej
podczas policyjnej służby, iż odpoczywać da się w każdych
warunkach), wbili w niego, po tych słowach, wzrok jak w obrazek,
a Freitag z Freundem tryumfalnie przybili sobie piątkę.
-
Mówiłem – wykrzyknął kudłacz – będę genialnym lekarzem,
czytającym w ludzkich duszach. On już gada jak Simon Ammann.
- Co
ma Simi...
-
Gniazdo – kontynuowała przyszła gwiazda medycyny współczesnej –
żona, syn, drugie dziecko w drodze, trzecie zapewne planowane,
czwarte czai się gdzieś w zakamarkach podświadomości... Więc
gość czuje się odpowiedzialny. I zamiast cieszyć się adrenaliną
najchętniej by skakał z K5.
Przez jakąś minutę panowała atmosfera zadumy. Chłopcy szybko
zrozumieli jednak, iż prędzej król krótkofalówek zakończy już
ich męczarnie i zezwoli na rozjechanie się do hoteli, niż tok
myślenia Richarda, stanie się choć trochę zrozumiały.
- Skąd
Ty wiesz o tym drugim?
-
Ślepi jesteście? Facet chodzi w kółko z rękami w kieszeni. A to
właśnie jest powszechnie znany w świecie biologii syndrom
budowania gniazda.
- Ja
też trzymam dłonie w kieszeniach – wszedł mu w słowo Freund –
a jakoś nie przypominam sobie, żebym...
- Bo
Ty najwyraźniej cierpisz na ciążę urojoną Sevciu. I amen.
Diagnoza skończona – z ust Niemca dało się słyszeć łaskawe
mruknięcie – no nie gapcie się tak na mnie jak na jakiegoś
sadystę. Po prostu nadajemy na innych falach. Gdyby miłość była
zupą, to wy stalibyście się łyżkami włażącymi do garnka, aby
zaczerpnąć jak najwięcej substancji odżywczych. A ja? Jestem
nożem. W bulionie warzywnym mogę się co najwyżej upaćkać.
Czasem przyklei się do mnie jakaś brukselka czy inny pierdolnięty
groszek. Ale i tak szybko się ich pozbędę i pójdę dalej.
-
Richard...
- No
co? Łyżki lubią się przytulać...
- W
takim razie Wank to chochla – wtrącił przytomnie Severin.
- ...
A noże wolą być ostre i groźne. I tną.
-
Chyba, że są tępe.
- Sam
jesteś tępy.
Aha.
Michael
wstał z miejsca, pospiesznie narzucając na siebie kurtkę i
zawiązując (w zasadzie już nie wiedział czyj) szalik wokół
szyi.
W
życiu nie pomyślałby, że osobą, która pomoże mu określić to,
co od dłuższego czasu kłębi się w jego głowie, będzie Richard
Freitag.
Ten
karzełek nieustannie gadał jak najęty, świecie przekonany, iż
zjadł wszystkie rozumy. I o ile w dziewięćdziesięciu dziewięciu
procentach jego mądrości były przysłowiowym masłem maślanym, (w
dodatku dość często nacechowanym erotycznie) to czasem
faktycznie, zupełnie niechcący zdarzało mu się palnąć
coś przełomowego.
Oj,
nawet bardzo. Już mniejsza, że ozdobionego otoczką głupoty.
-
Muszę się przejść – rzucił szybko, po czym zatrzymał się,
widząc, iż nad ujściem kanalizacji klęczy już nie tylko Stefan,
ale także Wanki – tam były wyłącznie jakieś centy, więc nie
trzeba się wysilać...
-
Centy plus... Karta kredytowa – szepnęła tleniona wiewióra,
tracąc na moment swoją irytującą, rzucającą się w oczy pewność
siebie – bo ja potrzebowałem pożyczyć na toaletę. A potem oni
tu wleźli...
- I to
jest dramat – podsumowała niemiecka żyrafa – a wszystko przez
Richarda.
- Co?
Raczej przez Severina.
-
Przez Schlierenzauera i jego kapcie.
- A w
ogóle to przez Koflera. Taki stróż prawa, że chrapie, gdy Kraft
okrada obywateli jego państwa.
- Ej,
ja chciałem tylko mieć na toi toia!
Pozazdrościć
zdrowego snu temu Andreasowi.
~~***~~
Poczciwe
stado nawet nie zauważyło kiedy wyszedł. Na całe szczęście.
Drzwi skrzypnęły, wrzaski stawały się coraz cichsze, a on skulił
się w sobie, jakby serio miał ochotę zbudować jakieś gniazdo z
własnego ciała.
Mróz
był nawet mocniejszy niż wynikało to z odczytów termometrów. Już
po paru krokach poczuł mrowienie przy wargach i na czubku nosa.
W normalnych okolicznościach zwyzywałby pewno teraz kadrowego
gryzonia od najgorszych. Może nawet brutalniej niż kilka lat temu,
gdy przy wyjeździe na jakieś zgrupowanie juniorskie, pokraka
zaofiarowała się, że nada za niego sprzęt i przez pomyłkę
zamiast do Oslo, wysłała go na lot do Turcji.
Ale
teraz chyba priorytety dość mocno mu się zmieniły, a w porównaniu
z innymi kłopotami, wizyta w banku i (dość ogólne)
wytłumaczenie jakiejś urzędniczce historii o fińskiej
kanalizacji, nie wydawały się niczym szczególnym.
Kobieta.
Dziecko. Dom. Wspólnota. Miłość. Zaufanie. Odpowiedzialność.
Oczywiście,
że chciał tego wszystkiego. Tylko... Pewnie trochę później i w
bardziej tradycyjnej kolejności. Gdy myślał o zakładaniu rodziny,
robił to zawsze w sposób cholernie schematyczny. Wręcz można by
rzec banalny, wzięty żywcem z jakiegoś filmu.
Piękne
plany. Rozanielona dziewczyna dająca mu w prezencie urodzinowym test
ciążowy. Spełnianie jej zachcianek i przynoszenie w nocy lodów do
łóżka. Wspólne urządzanie wypełnionego pluszakami pokoiku.
A
co najważniejsze powolne przygotowywanie się
do jednej z najważniejszych ról w życiu. Do bycia, mimo swoich
licznych wad i niedoskonałości, autorytetem, dla kogoś, kto będzie
mu ufał bezgranicznie.
Wszystko
potoczyło się inaczej. W jego codzienność wkroczyła zamknięta w
sobie, uparta, dość nietypowa istota. A tuż za nią sześcioletni
szkrab. Ten, w którym małe ufne, naiwne dziecko, biło się
najwyraźniej z jakąś nienaturalną, wręcz wymuszoną dorosłością.
Który
operował słownictwem, nie pasującym kompletnie do niewinnych ust
przedszkolaka. I co dużo gorsze, jak się momentami okazywało –
doskonale to słownictwo rozumiał.
I
który nie wiadomo po kim miał wielkie zielone oczy, jasne włoski,
sterczący nosek czy tendencję do specyficznego krzywienia się.
Więc...
Na
dobrą sprawę tu nie było czegoś takiego jak początek.
Nie było pierwszego wzięcia na ręce sinej jeszcze istotki,
właściwie mieszczącej się w jednej dłoni. Ani długo
wyczekiwanego uśmiechu. Ani ostrożnego powrotu do domu z trzymanym
czule w ramionach nosidełkiem. Ani raczkowania. Pierwszych kroków.
Gaworzenia. A wreszcie dość egoistycznego wypatrywania w małym
stworzonku samego siebie. Czy dumnego, wręcz nieznośnego chwalenie
się nim przed rodziną i znajomymi.
Nie
było miliona rzeczy. Zastąpionych przez prozaiczne tu
i teraz. Przez różne, bardzo skomplikowane gatunki miłości,
które spadły na niego w jednej chwili, jak grom z jasnego nieba. I
nie dały mu ani chwili na uporządkowanie wszystkiego w głowie lub
przynajmniej banalną próbę nazwania zżerających go od środka
uczuć.
Tudzież
strachu.
Chcąc
jeszcze przez chwilę nie wracać do kadrowego boksu i nie zostać
ponownie wchłoniętym przez tą, (swoją drogą kochaną),
atmosferę patologii, schował się przed wiatrem, za tablicą z
nazwiskami wszystkich rekordzistów obiektu. I jego wzrok jakoś
odruchowo padł na Morgensterna.
Gościa,
którego z kolegami, tak bardzo podziwiał jako nastolatek. Jedną z
najjaśniejszych postaci w dziejach skoków. Człowieka nielękającego
się niczego. Wręcz deklarującego, iż jedno z jego mott życiowych
to ‘brak ryzyka, brak szczęścia’.
Faceta
niezniszczalnego nawet przez milion upadków. Do czasu. A
dokładnie do Kulm.
Michael
pamiętał jak wszyscy powoli zauważali w Thomasie, tą nagłą
zmianę. Dziwny spokój i dojrzałość, która tak bardzo rzucała
się w oczy na igrzyskach w Soczi. A szczególnie już podczas
imprezy, w dniu, w którym odebrali srebrne medale.
Gdy on
sam wydurniał się z Diethertem, rzucając marcepanami w puszki Red
Bulla (i przedrzeźniając Grega wrzeszczącego, iż popełniają
ciężki grzech świętokradztwa), Morgi trzymał się jakby na
uboczu. Nie wył też z nimi (bo śpiewem trudno to było nazwać)
austriackich przyśpiewek ludowych, ani nie wlewał w siebie litrów
alkoholu.
Plotkowali
potem, że to jakiś szok powypadkowy. Zwykły strach wywołany
gruchnięciem o ziemię, przy prędkości kilkudziesięciu kilometrów
na godzinę.
W
sumie trwali w tym przekonaniu, aż do wrześniowego popołudnia, w
które starszy kolega, po zakończeniu kariery, przyszedł na trening
aby się z nimi pożegnać. I im powiedział. Że rezygnuje ze
skoków, bo nie chce się dłużej bać, iż nie zobaczy już więcej
swojej córeczki.
Tamta
cisza wyrażała więcej niż tysiąc słów.
Patrzyli
na niego wszyscy jak na psychopatę, któremu coś się poprzewracało
w mózgu. Albo ewentualnie czekali aż wybuchnie śmiechem, a jego
wcześniejsze słowa okażą się kiepskim żartem.
Bo
jak można rzucić dobrowolnie marzenia, stan nieważkości czy
poczucie kontroli nad całym światem, dawane na ułudne sekundy
lotu? I to nie dla innej, nowej porcji adrenaliny. Ale dla naiwnego
szczęścia, w gruncie rzeczy dużo bardziej trudnego, niż
idealnego...
To
wydawało się kompletnym absurdem.
Wtedy.
Bo
teraz musiał przyznać sam przed sobą. Gdyby dziś ktoś
przedstawiłby mu taką piramidę wartości, wcale nie uznałby
jej za kpinę. Owszem, nie przeżył nawet jednej dziesiątej
tego co Morgi. W gruncie rzeczy dopiero co muskał temat prawdziwych
problemów i bardziej opierał się na wizjach własnej,
nadpobudliwej wyobraźni, niż jakimkolwiek doświadczeniu.
Ale
miał wrażenie, że zrozumiała, co Thomas miał wtedy na myśli.
I
to wcale nie było zabawne.
Bał
się. Bał się odpowiedzialności i bał się popełniania błędów.
Z tym, iż to nie był ten klasyczny, codzienny strach powodujący
odruch wymiotny czy wzbudzający chęć ucieczki.
Tylko
lęk, który na pierwszy rzut oka budował zamiast burzyć. Który
czynił słabego człowieka silniejszym.
I
którego nie dało się chyba nie kochać.
Nielogiczny lęk
naiwnego dziecka.
Tak,
wiem że to miał być maj. I wiem też, że mamy wrzesień, bo Let
Her Go i November Rain w słuchawkach mówią same za siebie. Ale
no...
Dla
odmiany chyba uważam, że treść jest fuuuu, a stylistyka całkiem
ok. A stylistyka jest dla mnie najważniejsza, więc w sumie mi
pasuje. Choć jakoś tak mam że najwięcej błędów łapię po publikacji więc pewno jutro się złapię za głowę xD
Fragmenty głupio-komiczne pisałam jeszcze w sezonie. Więc choćby nie wiem
jak były żałosne, to pożałowałam ich usuwania. Bo jednak
wiecie, że do sezonowej beki z niektórych tęskno jest zawsze.
To
buźki dziewczyny, a sobie życzę żeby stał się mój mały cud(i
co za tym idzie kolejny rozdział nie pojawił się tu za szybko –
chyba, że jeszcze we wrześniu.
XD
P.S Nie wiem skąd te pieprznięte małe literki. Jak ktoś wie to proszę o pomoc bo próbuję to powiększyć i kurde nic.
P.S Nie wiem skąd te pieprznięte małe literki. Jak ktoś wie to proszę o pomoc bo próbuję to powiększyć i kurde nic.