sobota, 29 grudnia 2018

6. Total eclipse of the heart.

Pierwsze co widzimy po narodzinach to światło. Mocne. Wręcz raniące nieprzyzwyczajone jeszcze do jaskrawego blasku oczy. Światło, które z biegiem lat stanie się naszą codziennością. Zarówno dosłowną, jak i metafizyczną.
Bo co wita nas każdego poranka? Światło. Nieważne czy pochodzące od pięknego wschodu słońca na nieskalanej ręką człowieka plaży, czy z obrzydliwej, obskurnej lampki nad łóżkiem, którą katujemy się o godzinie czwartej nad ranem.
I co jest pierwszym bodźcem docierającym do świadomości pacjenta budzącego się z narkozy? Światło. Bardzo mgliste, nie pozwalające jeszcze na odróżnienie ukochanych twarzy od zaniepokojonych, przypadkowych pielęgniarek. Ale konkretne. Informujące, że wszystko dobrze. Wzbudzające nadzieję.
A czego wypatrujemy gdy wpadniemy w dołek? Czego oczekujemy w tunelu depresji, błędów, grzeszków i zawodów. Światła. Małego znaku, niosącego ze sobą masę wiary w lepsze jutro. Bo wiemy, że jasność nie zgadza się na nieprzekraczanie granicy z ciemnością. Że zrobi wszystko aby przez nią przeniknąć. I odnaleźć nas, jeżeli tylko sami będziemy chcieli udać się we właściwym kierunku.
Wreszcie na co liczymy umierając? Gdy godzimy się już z losem, żegnamy krewnych, zaprzestajemy szukania kolejnych wyniszczających kuracji i po prostu cierpliwie leżymy w łóżku, myślami biegnąc w dal. No na co? Tylko na światło. Nieważne czy głęboko wierzymy w niebo, tęczowy most i lepszą rzeczywistość, czy też tkwimy w przekonaniu, iż te sto, siedemdziesiąt, pięćdziesiąt czy trzydzieści lat tutaj, to wszystko co było nam dane. W ostatnim momencie po prostu chcemy aby coś błyszczało. Bo światło to ciepło. Światło to brak bólu. Światło to dom.
Tylko... Właśnie. Czym do cholery jest dom?
Z całą pewnością przeniesieniem światła w codzienność. A skoro uznajemy je za synonim wewnętrznego komfortu... To przecież nie pożądamy komfortu tylko rodząc się, budząc, chorując i umierając. Pożądamy go zawsze. W każdej chwili. Przy każdej okazji, każdej szansie, każdej drobince rzeczywistości.
Więc... Chyba wyklucza to taką najbardziej książkową definicje domu. Jako miejsca, w którym stoi łóżko, stół i lodówka. Zresztą ta definicja  w sumie nikomu nie leży. Nikomu kto doznał w życiu uczucia. Jakiegokolwiek, czy to dobrego, czy bardzo złego. Buntujemy się przeciwko określaniu domem ścian. Niczym student, świeżo po opuszczeniu rodzinnych stron, oburzający się, gdy ktoś nazwie tak, jego wynajęte, bezosobowe lokum. Bo dom został gdzie indziej. Tam gdzie rodzina, przyjaciele, wspomnienia. Znajomy, uspokajający zmysły zapach.
Czyli, że dom to ludzie? Powrót do dzieciństwa? Więzy krwi? Może. Ale co w takim razie z tymi, którzy nie zaznali nigdy niewinnego, młodzieńczego ciepła. Z ofiarami przemocy lub zwyczajnych zimnych, pustych wspomnień. Z istotami, nierozumiejącymi po cholerę wynaleziono słowo kocham.
Istnieje szansa, że znajdą miłość. Kiedyś. I gdzieś. Z opóźnieniem doznają tego, co naturalnym tokiem rzeczy, powinno pojawić się w ich życiu znacznie wcześniej. Będą mogli powiedzieć, że wiedzą co to mentalna bezdomność, ale przeszła już ona do przeszłości. Stała się wyjątkowym typem ran. Tym, który poza mądrością niesie radość.

Ale do cholery co gdy i to nie wypali. I nigdy nie przydarzy się nam nikt, komu będziemy mogli zaufać w stu procentach. Przecież jest takie ryzyko. Przecież możemy mieć pecha. Albo nie doceniać tego co doskonałe. Albo zbytnio się bać. Albo mieć upośledzony gen uczuć. Opcji są tysiące. Różnych lecz prowadzących do jednej wspólnej konkluzji. Kolejnego absurdu. Skoro dom stanowią ludzie to osoba samotna zawsze będzie się błąkać po przysłowiowych obcych mieszkaniach. Nigdy nie przestanie biec, uciekając przed wstydem. Bo na wieki pozostanie intruzem na cudzej ziemi. Przypadkowym włamywaczem, który zakradł się gdzieś nie żeby mordować i kraść. Tylko aby przeczekać. Aby nie zamarznąć na mrozie.

Na szczęście ta teoria też nie jest do końca prawdziwa. W końcu nie ma szczęścia bez domu. A są ludzie szczęśliwi w ciągłej pogoni za światem. W okrążeniu kuli ziemskiej. W tygodniach milczenia, odosobnienia i nieotwierana ust. Banalnie wychodzi więc...

Że dom tkwi w nas. Najzwyczajniej pod słońcem. Sami go definiujemy, określając czym ma być. Świadomi, że nigdy nas nie opuści. Ale także... Że my nie opuścimy go. Nie zwiejemy przed nim. Bo nie ma pokoju w oczach, bez pokoju w sercu. Zawsze pozostaniesz tam gdzie twój ból. Gdzie twoja słabość. I gdzie twoje zwycięstwo.

Nie ma po co bać się udoskonalania definicji domu. I nie ma po co lękać jej zrozumienia. Lękać głębi. Gdyż w tym przypadku dojrzałość nie zabije tego co dziecięce. Nie zabije słodkiej chatki z czerwoną dachówką, niedbale nakreślonego na przedszkolnych rysunkach. Chatki, przed którą stoi szczęśliwa, spełniona rodzina koślawych ludków. Otoczona krzywymi serduszkami prawdziwej miłości.
Ona tylko to udoskonali.

My. Istoty rozumne. Często płaczemy, gdy ktoś sugeruje, że chcemy od życia za dużo. Że żądamy wszystkiego na raz. A przecież prosimy tylko o miłość. O jedną jedyną rzecz.

Rzecz wartą więcej od całej reszty. Od miliardów wartości. Wielkich i pięknych.

Które bez niej są śmieszne
~~***~~

Deszcz. Słońce. Wiatr. Śnieg.
Pogoda dla biednych. Pogoda dla bogaczy.
Tydzień. Miesiąc. Kwartał. Rok.
Bezsensowne przemijanie.
Myśl. Plan. Konspekt. Notatki.
Nic nie znaczą w porównaniu z siłą, rządzącą tym światem.
Wróg. Przyjaciel. Obcy. Bliski.
Może lepiej powiedzieć człowiek?

Może słowa są już kompletnie niepotrzebne? Może większość naszych błędów wynika z natłoku komunikacyjnego, które tworzą?  Może lepiej skazać się na wieczne milczenie?

Może.

Może. Pisane przez żet z kropką. Ale swoim ogromem pasujące raczej do tego od rzet.

Do błękitno-czarnych fal.
*

Gdy zielona ogrodowa bramka uginała się pod ciężarem jej dłoni nie poczuła żadnego strachu. Ani gdy poślizgnęła się nieco na wysokich kamiennych schodach. Ani gdy ujrzała lekko poruszającą się w kuchennym oknie firankę. Ani gdy nacisnęła dzwonek do drzwi.
A nawet gdy zobaczyła w tych drzwiach swoich rodziców.

Tak. Rodziców. Musiała być sprawiedliwa. Skoro sama śmiała się nazywać matką Angie, to oni wciąż mieli prawo spoglądać na nią jak na swoją córkę.

- Cześć – pomachała ręką, skupiając uwagę na brokatowym lakierze, mieniącym się na jej paznokciach – dzień dobry.

Dzień dobry brzmiało lepiej. Było czymś w stylu wesołych świąt. Bezosobowym, pozbawionym duszy zwrotem grzecznościowym. Rzucało się je byle komu. Sąsiadowi, którego rys twarzy nawet się nie pamiętało. Kasjerce w sklepie. Kierowcy autobusu. Setkom obojętnych bladych ust.
Dzień dobry mogło mieć każdy możliwy wydźwięk. Zależało od tego co nastąpi po nim.

A w tym przypadku nie nastąpiło nic. Tylko głucha, przerywana jedynie dźwiękiem czajnika cisza.

Nawiasem mówiąc... To był chyba ten sam czajnik co cztery lata wcześniej. Tamten równie ujadliwie wył. Tak że aż głupio się go uruchamiało gdy ktokolwiek w domu spał. Ale nikt nigdy nie pofatygował się aby go wymienić. Stanowił za dużą pierdołę. Mdłą i zbędną.

Czy w ostatnim czasie stała się właśnie takim czajnikiem? Dla całej tej rodzinki? W końcu w przedpokoju do którego niechcący zajrzała, bo ileż można gapić się na pierdolonego paznokcia, wciąż wisiało oprawione w mosiężną ramę, stare zdjęcie. Jak to się mówi familijne. I ona na nim była. Niezamazana, niezasłonięta żadną kartką z zakupami... Po prostu. Wesoła, nieszkodliwa pięciolatka, całująca siostrę w policzek i tuląca misia w niebieskim kubraczku. Pamiętała dobrze dzień, w którym powstała ta fotka. Boże Narodzenie, a zarazem siódme urodziny Klary. Zawsze na odświętne okazje uwielbiały ubierać się identycznie. Jak bliźniaczki, którymi bardzo chciały być. Więc zwinęły wtedy ze stołu róże będące prezentem od jakiegoś podstarzałego wujka i wplotły je sobie nawzajem we włosy. Dostały za to później straszliwy opierdol, oczywiście gdy goście już wyszli. Ale zdjęcie wszystkim niebywale się podobało. Więc zawisło w koronnym miejscu i widać pozostało w nim aż do teraz.

Nawiasem mówiąc... Chyba w dzieciństwie nie było cudowniejszego aspektu niż posiadanie rodzeństwa. Każdemu bachorkowi życzyłaby tak bliskiej relacji z kimś, kto formalnie spał tuż za ścianą, a w rzeczywistości zwykle w tym samym łóżku. A jednocześnie nie miała wątpliwości, iż Angie nigdy nie zazna uroku utraty tytułu jedynaczki. Nie wyobrażała sobie, że dałaby radę jeszcze kiedyś przeżyć poród. I po dziś dzień niczego nie pilnowała skrupulatniej niż przyjmowania tabletek antykoncepcyjnych.

Do kurwy nędzy... Po cóż jej te wspomnienia i filozofowanie? Miała mówić. Prosto, jasno i na temat. Tymczasem nie zachowała wystarczająco dużo siły nawet na trzeźwe i logiczne myślenie.

Powinni ją zapaprać na tym zdjęciu. Albo wydrzeć. Nakleić przysłowiowy czarny prostokącik na oczy. Przecież tak się robiło gdy kogoś się wstydziło i nie cierpiało. Gdy stanowił chwast, który należało wydrzeć z gleby przeszłości co do jednego spleśniałego korzonka.

Amen.

Z tą myślą Sara przybrała swoją dawną cyniczną minkę. I sprawdziła nawet w tafli szklanych drzwi czy wyszła jej odpowiednio. Wyszła. Choć... Jakoś tak chyba już nie pasowała.
O wiele bardziej lubiła tą siebie, która leży w łóżku, śmiejąc się do zamrożonych owoców w herbacie.
Tą niemogącą dojrzeć, zanim tamtą nie umrze.
- Przyjechałam oddać kasę – pomachała w powietrzu białą kopertą.  Gdyż w końcu ile można stać w progu i udowadniać co najwyżej, że ma się zeza?

Przyjechałam bo nie chcę wam już nic wisieć. Nie chcę być zależna. Nie chcę nienawidzić. Choć nie chcę też kochać. Przynajmniej nie was. Bo tak ogólnie bardzo się chcę nauczyć kochać.

- Dostałam je kiedyś od Klary – ciągnęła dalej, próbując się roześmiać – i zaczął mi ten fakt ciążyć. A że wiele spraw się ułożyło to mogę sobie bez problemu pozwolić, aby wam wszystko zwrócić...

Byliście przekonani, iż skończę na dnie. Iż kiedyś się zaćpam, albo zapiję na śmierć. Iż moje dziecko skończy w przytułku zabrane mi przez pomoc społeczną. Tymczasem... Mam się całkiem dobrze. Wyglądam dobrze. Mój facet to anioł. Snuję plany na przyszłość...

W pewnym momencie zdała sobie sprawę, że jej usta prowadzą dialog z jej głową. Lub jeśli ktoś by wolał to monolog. Bo rodzice milczeli. I chyba to właśnie zmusiło ją do rzeczy, której niezmiennie nie tolerowała najbardziej na świecie. Do patrzenia im w oczy. A tym samym do rozwalenia sobie całego nikczemnie idealnego konspektu.

Byli w zasadzie identyczni. Zupełnie jakby obrali wspólną strategię, poradzenia sobie z tym, w co jej zemsta przemieniła ich życie. Nieco posiwieli, trochę wychudli. Ale przede wszystkim czuli się chyba totalnie zmęczeni. I zrezygnowani. Najlepiej świadczył o tym fakt, że otworzyli jej w dresach. Znoszonych, szarych i mdłych. A w tym domu nikt nigdy nie nosił dresów. Wszyscy zawsze starali się pozostać eleganccy i gotowi na wizytę gości.

- Powiecie coś? – rzuciła, podświadomie marząc o zapaleniu papierosa. Nie żeby miała w tym jakieś doświadczenie. Bo nie miała. Nigdy przenigdy nie próbowała palić. Z tym, że... Fajnie by było chuchnąć im teraz śmierdzącym dymem tytoniowym w twarz. Może to by ich otrzeźwiło, namawiając jednocześnie do sformułowania choćby jednego sensownego zdania – czy mam pieprznąć tą gotówkę na kredens i sobie pójść?

Prowokowała. Zupełnie jak wtedy gdy miała te wspomniane wcześniej pięć latek i chciała wymusić na nich kupno psa. Zawsze gdy zajęci pracą nie słuchali tego co gada, rzucała im jakiś taki lekki wulgaryzm. I zawsze działało. Przez moment truli coś o karach czy dobrym wychowaniu. Ale potem chwalili jej upór i smykałkę do interesów. To w niej widzieli spadkobierczynię rodzinnej firmy. Klarunia miała zostać lekarzem i altruistycznie leczyć ludzi.

Dobra. Ten jeden jedyny raz mniejsza o Klarunię.

Po prostu czekała na jakąś reakcję. W dupie miała jaką. Akceptowała każdą z listy tych, które dzień wcześniej snuła sobie w głowie piekąc z Angie babeczki na powrót Michiego z Norwegii. Zaczynając od zwyczajnego zatrzaśnięcia jej drzwi przed nosem. Tak w ramach pokazania sąsiadom, jak bardzo odgradzają się od wyrodnej, grzesznej córki. A kończąc na litanii wyzwisk i obelg. Była gotowa nawet policzyć ile razy padnie słowo dziwka. Albo...

- Czego Ty jeszcze od nas chcesz? – jak zwykle to matka zabrała głos w sytuacji, w której żadne z ich dwójki nie miało na to ochoty. Ojciec zawsze wolał się wycofywać. Ubierać okulary na nos, po czym zasłaniać twarz ekranem podstarzałego laptopa. Nawet teraz widać było jego podenerwowanie, spowodowaniem brakiem w ręce, któregokolwiek z tych potrzebnych akcesoriów.

- Jak to czego chcę... – kopertą przed chwilą radośnie jeszcze falująca jej w dłoni zaczęła się nagle wydawać lekko żałosna.
Bo ok. Poza huczącymi drzwiami i epitetami nawiązującymi do jej lekkich obyczajów... W środku nocy zaczęła rozważać jeszcze jedną wersję wydarzeń. Która zażenowała ją tak bardzo, że aż dla uspokojenia musiała wlać w siebie całą butelkę wody, wmawiając zaniepokojonemu blondasowi, że trzęsie się przez bolący brzuch.
Gdyż co by było gdyby... Gdyby nie rozmawiali z nią w przedpokoju. Gdyby zaprosili ją do środka i posadzili przy stole. Gdyby zaproponowali tą banalną, filmową, pełną jebanego wybaczenia, a zarazem równie durnych przeprosin herbatkę. Może nawet dostałaby rosół. A mama pamiętałaby, że nigdy nie tolerowała dorzucania do makaronu koperku.

Kurwa. Stop. Matka i ojciec. Żadnych mam, matuli, czy mateniek.

Żeby nie było. Nie życzyła sobie wcale powyższej opcji. Jasne? Po prostu uwzględniła ją w rachunku prawdopodobieństwa dla czystej formalności. To tak jak w wyborach politycznych. Wiadomo, iż nikt nie traktuje poważnie kandydata mającego jednoprocentowe poparcie. Ale przecież nie zabrania mu się z tego powodu wystartować. Jest wpisany na kartę do głosowania identyczną czcionką co faworyci. Z uwzględnieniem tych samych informacji. Imienia. Nazwiska. Wieku.
I wszystkich tych innych pierdół.

Raz kozie śmierć.

- I chciałam wam też pokazać jak żyję – rzuciła buntowniczo.
- Dziewczyno... Żyj sobie jak chcesz. Rób co chcesz. Trzymaj swoje pieniądze gdzie chcesz. Podrzucaj dziecko komu tylko masz ochotę. Nam już naprawdę to się znudziło...
- Słucham?

Dobra. Nie była już małą Sarą. Tamta dziewczynka, nigdy nie zadawała bezsensownych, retorycznych pytań. I... Przynajmniej we własnym mniemaniu nimi rządziła. W pełen wyrachowania sposób wiedząc kiedy należy przybrać maskę grzeczności, a kiedy można zostać królewną.

Cóż. Królewna widać umarła. W dziwnych okolicznościach, bo nawet bez pogrzebu.

I nie było co się oszukiwać, Sarę wkurzyła ta ich obojętność. Ten brak jakichkolwiek emocji, będących pretekstem do rozpoczęcia awantury i przerzucania się wspomnieniami przewin. Zupełnie jakby rodzice rozmawiali... Z obcą osobą. Nawet nie z irytującym roznosicielem ulotek czy natrętną żebraczką. Tylko kimś zupełnie bezosobowym. Niebędącym wrogiem i niewartym nerwów.
Chciała ich sprowokować do zachowań poniżających? Obnażających uczucia i obdzierających z godności? Jasne, że chciała. Z tym, że koniec końców widać to oni sprowokowali ją.

Możesz walić głową w mur. Ale gdy jest wystarczająco mocny aby przetrwać... To zaszkodzisz tym wyłącznie jednej strukturze. Własnej czaszce.

- Naprawdę mam się dobrze – szepnęła, zdając sobie sprawę, iż wygląda jak ujadliwy mały piesek z internetowego obrazka, piszczący coś w stylu hej to ja, popieść mnie  – masa planów w głowie, na wiosnę zrobię wreszcie maturę, potem zacznę studia, w między czasie machnę sobie prawo jazdy...

Machnie. Może powie jeszcze o liście zakupów, którą miała w torebce? I o tym, że absolutnie nie może zapomnieć o papierze toaletowym?
Trochę żenujące zaczynało się pomalutku wydawać bardzo delikatnym sformułowaniem.

- ... i dokończę urządzać mieszkanie. Przypomniałam sobie ostatnio jak bardzo lubię stylowe wnętrza. I stylowe ubrania.

Przygotowała się do tej wizyty w każdym calu. Nie tylko poprzez swoje nocne co by było gdyby. Ale także... Choćby przez głupi strój. Elegancki, brązowy płaszcz z gustownym, beżowym beretem. A pod spodem na wypadek gdyby jednak miała się rozebrać, sukienkę. Najskromniejszą, a równocześnie najbardziej kobiecą ze wszystkich leżących w jej szafie. Kupiła ją miesiąc wcześniej na jakąś piekielnie nudnawą sportową galę, której jedynym ciekawym elementem były chyba rozważania Krafta, o tym czy kawior to naprawdę jajka ryby. I mega się nią wtedy stresowała. W sensie tą sukienką, nie galą czy rybami. Z dwadzieścia razy zapytała chyba Michiego przed wyjściem czy nie ma zbyt dużego dekoltu.
Cóż. Teraz nieszczęsna szmatka pasowała  jej jak ulał. Spojrzała w szklaną szybę i naprawdę uczciwie stwierdziła, że wygląda na bizneswoman. Bezduszną, taplającą się w morzu sukcesów bizneswoman stojącą przed parą staruszków w znoszonych dresach.

Dlaczego więc z każdym zdaniem kompromitowała się coraz mocniej?

- Ja już sobie pójdę – mruknęła – do zobaczenia za jakieś piętnaście lat – wzruszyła ramionami – pewnie myślicie teraz, że wtedy to już będziecie pradziadkami, bo niedaleko pada jabłko od jabłoni. No. W każdym razie wracam do domu. Buziaczki dla Klaruni.

Najlepiej wyrzucać z siebie wiele kotłujących się w duszy emocji na jednym wdechu. Mniejsze obciążenie dla płuc.
I dla serca.

- Czy Ty zdajesz sobie sprawę, co Klara w ogóle przez Ciebie przeżyła? – matka złapała ją nagle za nadgarstek. Gwałtownym ruchem. Wreszcie ruchem pełnym emocji. I pełnym wściekłości.

Heh. W sumie zamiast się cackać mogła od razu wejść na wrażliwy temat tej świętej krowy.

- No co?
Klara cierpiała? Dobre sobie. Kiedy niby? Na stypendium w Stanach? Czy podczas wakacji na Malediwach, którymi chwaliła się z trzy lata temu na Facebooku?

- Wiesz, że zawsze chciała z nami zostać. Studiować blisko domu. Co tydzień wracać tu na weekend, szybko się wkręcić w interesy. Nie marzył jej się żaden Wiedeń.

No pewnie. Przecież była za cieplutka na samotność. Zbyt dobra. Zbyt spragniona ciepła rodzinnego kominka. Najchętniej wyrwałaby jakiegoś chłoptasia z sąsiedztwa i zbudowała dom na tej samej pierdzielonej ulicy.

- Ale wyjechała. Bo nie mogła już znosić złośliwych prymitywów pytających się czy ona też zrobi z nimi wszystko za sto euro.

Sto euro. Ludzie, którzy nigdy nie byli na dosłownym dnie, nie mieli pojęcia jak wiele może czasem kosztować jebane sto euro.

- Strasznie to przeżyła. I do dziś nie pozbierała się do końca. Jest cudowna. W święta kończy dwadzieścia cztery lata. Potencjalni pracodawcy ją kochają. Ale nie umie sobie ułożyć życia. Nie ma chłopaka. Choć zasługuje na wszystko co najlepsze.
- Na księcia z bajki – odparowała Sara cynicznie.

Widać do całej listy jej prawdziwych i domniemanych grzechów, planowano tu dopisać jeszcze pustynię uczuciową panny idealnej.

- Pisze pracę magisterską. Bardzo długo nas nie odwiedzała. A co usłyszała gdy wreszcie dwa tygodnie temu przyjechała? Sąsiadkę pytającą co robiłaś podczas zawodów na ekranie. W towarzystwie drużyny narodowej.

- Ja...
Role się odwróciły. Teraz ona stała się niemym gapiem słuchającym monologu.

- Powtórzę. Chcemy normalnie żyć. Nie interesuje nas kto teraz Cię utrzymuje. Kto Ci płaci i za jaką cenę ubiera Twoje dziecko.

Zaraz, co tu się...
Oparła dłonie o ścianę, czując że przed oczami robi jej się czarno. Bo... Potrzebowała potoku słów. Ale dotyczącego tego co faktycznie złe. Tego co przeszłe. A nie teraźniejszości. Nie Michaela. Nie jej małego, czarującego rzeczywistość sacrum.

Już nie było odwrotu.

- Angie też ma się dobrze, jest szczęśliwa – dodała, z wyrzutem notując, iż powinna to zrobić na samym początku – śliczna i bardzo inteligentna. Codziennie mnie czymś zaskakuje. A ja już z nikim nie sypiam. Od dwóch lat. Poza moim chłopakiem.

Stop!
Stop, stop, stop.

Chryste Panie i wszyscy święci. Czy... Ona naprawdę powiedziała coś takiego? Czy aż tak nisko upadła? Tak bardzo poniżyła się i spłaszczyła?

Z przerażeniem a jednocześnie z nadzieją prześledziła błyskawicznie w myślach całą swoją ostatnią dobę. Szukając momentu, w którym ktoś mógłby jej dosypać jakieś proszki do soku. Albo w którym dałaby radę pomylić wodę z czystą wódką i nieświadomie się spić, co w jakikolwiek sposób dałoby radę usprawiedliwić to, co przed chwilą palnęła.
Obcy ludzie. Obcy ludzie z podświadomej nienawiści do których zniszczyła własnemu dziecku pierwsze lata życia i zrobiła z siebie dosłowną szmatę. A teraz? Sterczała przed nimi niemal na baczność i pieprzyła o najprywatniejszych sprawach. Może jeszcze serio powinna im opowiedzieć o tym jaki Michael jest cudowny, niczym najbliższym przyjaciołom. Albo aby trochę pofantazjować i nie trzymać się samej prawdy dodać, że w najbliższym czasie planują ślub plus dwójkę wspólnych dzieci.

Desperacja bywa gorszym doradcą od wszelkich używek. Bo używki w gruncie rzeczy są mega przewidywalne. Wiemy, iż nas zniszczą. Spalą. Pobiją. I na końcu oddadzą światu resztki.
A uczucia? Mogą stać się narkotykiem. Ale mogą też być odwykiem. Jedynym skutecznym. Jedynym pewnym. Jedynym niosącym absolutne oczyszczenie ciała z toksyn.

- W sensie chodziło mi...
- Doskonale wiesz o co Ci chodziło – zimny, suchy głos sprawił, że aż zamarła, drżąc niczym zlodowaciały żałosny słup soli – przynajmniej jedno Ci trzeba przyznać. Nigdy nie lubiłaś kłamać.
Nie lubiła? A co robiła chcąc desperacko zwrócić na siebie uwagę? Kłamała.
Tak mocno, że to kłamstwo w końcu stało się prawdą.
- Przecież...

Znowu urwane zdanie. Znowu wiszące w powietrzu niedopowiedziane emocje. Znowu niewidzialna burza, której przecież miało już nie być.

- Dobrze powiedziałaś. O spaniu. Nie o miłości. Bo Ty nie umiesz kochać. I nie wiem czego ten chłopak chce od Ciebie. Ale nie mam wątpliwości czego Ty chcesz od niego. Pieniędzy. Gotówki na własne potrzeby i jakiś ochłapów na to biedne dziecko.

Cóż. W tej rodzinie nigdy niczego nie mówiło się wprost. Zawsze istniały konwenanse. Półsłówka, podteksty i miliony przykrytych przyzwoitością emocji. Z tym, iż...
Chyba umiała dopowiedzieć sobie ciąg dalszy.

Nic się nie zmieniłaś. Nie jesteś inna. Pasuje Ci, że ktoś spełnia Twoje zachcianki. Że zabiera Cię na wakacje. Pasuje, że nie musisz ścierać wódki z barowych lad czy sprzątać po cudzych psach. Że obracasz się wśród miłych, uśmiechniętych, otwartych ludzi.
Ale w gruncie rzeczy wciąż jesteś na ulicy. A wszystko co dajesz w zamian za całą tą dobroć...

To jedna jedyna rzecz, w której zawsze byłaś dobra.

*

Morze.
Morze możliwości traconych i odnajdywanych.
Morze otwierających i zamykających się naprzemiennie drzwi.
Morze dnia dzisiejszego, utworzone z rzek tego co wczorajsze. I wpadające do oceanu jutra.

Morze życia. Życia w każdej sekundzie mogącego wyschnąć.
*

Parę godzin wcześniej nabijała się z tandetnych platform filmowych. Tylko po to by niedługo później stać się postacią żywcem wyjętą z jednej z nich.
Uciekła stamtąd. Uciekła w popłochu, niczym niedoszła komediowa panna młoda sprzed ołtarza. Uciekła zastanawiając się czy to parszywie dziwne dziesięć minut wydarzyło się naprawdę czy było wyłącznie wyjątkowo słabym snem.

Tak. Otóż to. Słabym. Nie koszmarnym, nie powodującym zbudzenie się w kałuży potu. A jedynie słabym. Mdłym. Sztucznym. Cholernie kiepsko wyreżyserowanym. Zasługującym wręcz na uroczyste nagrodzenie, jakimś totalnym przeciwieństwem Oskara.

Z tym, że w pretensjonalnych filmach, takie ucieczki kończyły się zwykle wpadnięciem pod samochód. Przerażonym, przypadkowym kierowcą, przecierającym ze zdumienia oczy. Karetką jadącą na miejsce wypadku jakby w zwolnionym tempie. Kilkoma małymi plamkami krwi na czole. Trumną i chryzantemami.

Rzeczywistość była o wiele trudniejsza.

Bo nawet nie umiała odtworzyć tej pustki. Stwierdzić, które słowa padły naprawdę, a które wymyślił sobie jej własny, nieprzytomny mózg. I nie wiedziała już nic.

Może wcale nie było rozgraniczenia dobrej i złej Sary. Może nie dało się pozbyć jednej bez drugiej. Nie dało zniszczyć siebie bez skończenia ze sobą. W sumie... Michael zająłby się przecież Angie. Znalazł tej biednej małej istocie za kilka lat jakąś fajną mamusię, która urodziłaby jej roześmianego braciszka i słodką, pyzatą siostrzyczkę. To by nie było aż takie złe.
Ale też by do niej nie pasowało.

A może... Może ten żenujący substytut rozmowy naprawdę miał sens? I naprawdę jej się przydał? Może w całej tej plątaninie absurdu przyprawionego poniżeniem, stanowił swoistą formę rachunku sumienia? Niezbędnego do szczerej spowiedzi.

Ta opcja brzmiała straszniej. Choć jednocześnie o wiele lepiej. Z tym, iż... Nie wykluczała wcale jeszcze innej. Trzeciej.
Może dwie Sary faktycznie istniały. Przedzielone. Formą pośrednią. Ani dobrą ani złą. Ani szczerą, ani fałszywą. Ani święta, ani upadłą.

Tylko po prostu chcącą wejść do sklepu po tanie wino. Wysokoprocentowe. Ciężkie i sprzedawane w powiększonych butelkach. Słodkie. Bo słodkie szybciej uderza do głowy. Łatwiej jest je w siebie wlać w olbrzymich ilościach.

I pragnącą płaczu. Nie płaczu w sensie posiadania łez w kącikach oczu. Albo uronienia kilku kropel, mogących delikatnie naruszyć makijaż.

Tylko w sensie wycia.
Najlepiej w jakieś ciepłe, bezpieczne ramię. Konkretne ramię.

Wycia do utraty tchu.

Także tego.
Możecie napisać co myślicie. 

I powiem wam, że ja nie lubię przeklinać pisząc. Po prostu te moje bohaterki to takie jedno wielkie przekleństwo.