"Każdy z nas sięgnął dna i był zapomniany
Każdy jest zmęczony byciem samemu
Każdy był opuszczony i zostawiony z pustymi rękoma"
Każdy jest zmęczony byciem samemu
Każdy był opuszczony i zostawiony z pustymi rękoma"
Wszystkie dzieci są takie same. Głupio to powiedzieć, szczególnie w obecności zapatrzonych we własne pociechy rodziców, ale w pewnym sensie nie sposób zaprzeczyć faktom. Każdy maluch ma dołeczki w policzkach i słodkie dziurki pomiędzy paluszkami. Każdy śmieje się w podobny, wierny sposób. Każdy parę lat później ucieszy się gdy kupisz mu klocki lego lub plastikową ciężarówkę. I chyba co najważniejsze niemal każdy ma podobne marzenia. Najpierw nierealne, jak bycie wróżką, księżniczką czy Batmanem. Potem bardziej życiowe, ale jednak równie bajkowe. Przecież co drugi chłopiec pragnie zostać znanym piłkarzem. A dziewczynka kradnie mamie szminkę, śniąc o dniu, w którym wybierze sobie pierwsze obcasy.
Natomiast jeszcze później...
Sława. Auta, helikoptery i samoloty. Nagrody. Oklaski. Podróże. Kupienie olbrzymiego domu rodzicom, gdy przyciszonymi głosami mówią co wieczór w kuchni, że brakuje im na kolejną ratę kredytu. Wynalezienie leku na wszelkie choroby. Nauczenie ludzi latać. Długo by można tak wymieniać. Bo skala dziecięcych mrzonek nagle robi się dość szeroka. Ale co ciekawe rzadko pojawia się w niej jedna deklaracja. Zapewnienie, że w przyszłości będzie się dobrym człowiekiem.
Po cholerę tłumaczyć głupim dorosłym, iż niebo jest niebieskie?
Cóż... W pewnym szczątkowym elemencie każde sumienie jest kształtowane tak samo. Niezależnie od szerokości geograficznej, wiary czy kultury. I tym sposobem w maluchach złe samopoczucie wzbudza zwinięcie mamie z portfela dwuzłotówki. Albo zabicie mrówki. Dopiero później generuje się w nas okrucieństwo. Mniejsze lub większe. W niektórych przerażająco wcześnie, w niektórych dużo później, choć to w zasadzie temat na zupełnie osobne rozważania. Tak czy owak...
Patrząc na powyższe można by wysunąć tezę, że skoro wszyscy na początku jesteśmy podobni, to wszyscy urodziliśmy się gwiazdami. Przeznaczonymi do czynów światłych, wielkich i pięknych. Do zapisania się złotymi literami na kartach historii. Ale... Czy to znaczy też, że wszyscy mamy w sobie zadatki na zbrodniarzy? Na morderców, krzywdzicieli, wyłudzaczy i innych typów z pod ciemnej gwiazdy, o których śmiało można powiedzieć, iż nie mają duszy? Przecież oni też byli dziećmi. Gaworzyli i kopali nóżkami w powietrzu. Też musieli się cieszyć gdy ktoś kupił im misia. I co? Czyżby już wtedy, choć to totalnie bez sensu, byli przeznaczeni aby stać się złoczyńcami? Czy raczej wszystko musi okazać się winą wychowania. Rodziny, kiepskiego doboru przyjaciół, zawodów miłosnych... Schematycznych choć okrutnych banałów. A może nikt i nic nie jest w stanie nas z góry i wiele lat przed czasem zainspirować do podłości? Może wszystko dzieje się w ułamku sekundy. Może wystarczy impuls, aby przemienić nas w potwory? Może ta zabawa zwana życiem jest gorsza niż w naszych najczarniejszych snach?
Może.
W każdym razie odbiegając już od bandytów i świętych, a wracając do szarych, zwyczajnych śmiertelników... Tak jak w dzieciństwie kręcą nas wróżki, superbohaterowie i kopanie piłki, tak w dorosłym życiu podświadomie lubimy się bawić w psychologa. Lubimy doradzać. Ktoś obok ma kłopoty, rozwodzi się, choruje, zakochuje... Fortuna kołem się toczy. A nam jest fajnie bo stoimy z boku, niczym przysłowiowy wujek dobra rada. Słuchamy o niepokojach, rozterkach i wątpliwościach. Mówimy co zrobilibyśmy w danej sytuacji. Podświadomie czując satysfakcję gdy nasz spryt, wyczucie czy intelekt doprowadzą drugą osobę do celu. Ale do jasnej cholery... Nie nasze życie się wali. Nie my krwawimy od środka. My tylko rzucamy trzeźwy, rzetelny osąd. W duszy ze wstydem ukrywając cichy głosik szepczący coś w stylu 'dzięki Ci Boże, że to nie ja'.
I to właśnie taki ułomny, przecedzony przez sito dorosłości heroizm. Bycie strażakiem, który wyciąga drabinę, instruuje jak obsłużyć te wszystkie maski, butle i rury, po czym prosi, żeby ktoś zgasił pożar, podczas gdy sam idzie na kawę. Albo dowódcą wojskowym, w ciepłej, pancernej kwaterze przesuwającym pionki na mapie, kiedy tysiące jego żołnierzy przelewa krew na froncie.
Cholernie kochamy kierować. Wiedząc, że potem możemy się oddalić. W najgorszym razie musząc ostatecznie przeprosić za złą radę. Przeprosić czymś w rodzaju sorry not sorry. Bo przy całej naszej dobroci jesteśmy cholernie letni. Puści, choć nie narażeni za równo na lodowate zimno, jak i na spłonięcie w ukropie. Beznamiętnie bezpieczni.
Z tym, że... Czasem po prostu tak się nie da. Czasem czyjaś rozpacz jest cząstką jego duszy. A wpuszczając kogoś we własne życie, nie możemy posegregować tego, z czego owa osoba się składa. Nie możemy włączyć w swoje serce jej kawałka. Oddzielonego od reszty, którą postanawiamy wyrzucić na śmietnik bo nie jest zbyt atrakcyjna. Bo brudzi naszą idealną rzeczywistość, niczym ubłocone buty postawione na lśniącej podłodze.
Wybór to stracić to co piękne, albo uczynić cudzy ból swoim. Odrzucić szczęście, albo zaakceptować tożsamy z nim koszmar. I jeżeli naprawdę kochamy, to zdecydujemy się na to drugie. W ramach przeciwwagi, dla obojętnego rzucania ochłapami półsłówek, dając z siebie wszystko.
Cierpimy choć moglibyśmy odejść. Cierpimy bez sensu.
Wierzymy, że miłość wystarczy, wbrew wszelkiemu rozsądkowi. I gramy na ślepo.
Bo jeśli przegramy, to to nas będą musiały pocieszać.
Miliony obojętnych twarzy. Wraz z tysiącami beznamiętnych rad.
~~***~~
- Abonent jest czasowo niedostępny. Proszę zadzwonić później – zakomunikował mu po raz dziesiąty z rzędu obojętny, kobiecy głos.
Ciekawe ile ileś tam lat temu zapłacili jakiejś lasce za nagranie tej wiadomości. Głupiego zlepku wyrazów, wypowiedzianych mdłym tonem, który znał już na pamięć chyba każdy Austriak. Tonem zdającym się być przyjaznym, gdy ktoś próbował z grzeczności zatelefonować na numer osoby, z którą wcale nie chciał gadać. Lub wkurzającym do granic możliwości, gdy mając grypę chciało się dobić do przychodni, a niedouczona recepcjonistka, zamiast pełnić swoje obowiązki godzinami piła herbatkę.
- Abonent...
- Zamknij się już – pokręcił głową, z irytacją wrzucając komórkę do zlewu. Po czym zawył z bólu, zdając sobie sprawę, że chwilę później, gapiąc się w pusty wyświetlacz, zamiast do szklanki wylał zawartość gorącego czajnika na własną dłoń.
Nienawidził gdy nie odbierała telefonu. W gruncie rzeczy od zawsze. Bo uwielbiał jej niepewny głos, który w każdym momencie mógł stać się wściekły albo radośnie świergotliwy. Ale od jakiegoś czasu nienawidził tego podwójnie mocno. Od ich nocnej rozmowy w Niemczech. Od bajki o rozgwiazdach i podwodnych króliczkach. Od kilku bolesnych zdań, właściwie dotyczących obcych osób. Ale będących jak tajemny dźwięk alarmowy, wrzeszczący mu do ucha coś w stylu nie znasz swojej dziewczyny.
Więc zaczął do niej dzwonić dużo częściej niż zazwyczaj. Nie bacząc, że przeszkadza jej w codziennych czynnościach, a całej drużynie w treningu. Zwykle wymyślał bzdurne powody. W stylu, że nie wie jak podgrzać norweską zupkę chińską. Lub, że Kraft wylał olej ze śledzi na hotelowy dywan i zastanawiają się jaki płyn najlepiej go spierze. To były skończone pierdoły, ale dobrze działały na nich oboje. Ona się śmiała, a on wiedział, iż wszystko u niej w porządku, jednocześnie nie przyznając się do nadmiernej troski, której nigdy by sobie nie życzyła.
Z tym, że chyba radził sobie coraz gorzej, bo jego imię, wraz z głupawym zdjęciem, na którym ubrudził się barszczem, wyświetlało się na jej ekranie coraz częściej. Dziesięć razy dziennie. Albo i dwadzieścia. A już najtragiczniej było gdy widział te jebane mosty. Zawsze wtedy instynktownie i wbrew rozsądkowi próbował obliczyć odległość, która dzieli barierkę od tafli wody. Po czym myślał czy jest wystarczająca aby... Aby już żadne służby ratunkowe nie potrafiły nic zrobić. I z tą myślą wyjmował telefon z kieszeni. Nawet gdy miał do czynienia z mostem, który znajdował się pięć minut drogi od ich mieszkania. Zawsze mógł się zapytać czy czasem nie zabrakło masła. Lepsze to niż pod wpływem widoku tej pierdolonej konstrukcji, gnać nagle do domu, z prędkością z jaką pobiłby rekord świata Usaina Bolta.
Wiedział, że to chore i że gdyby jej to powiedział, to chyba przez miesiąc kazałaby mu spać na kanapie. Przecież na Boga, nie była typem dziewczyny skaczącej do rzeki. Była Sarą. Tą, która gdy obudził się przy niej po raz pierwszy i nie wiedząc nawet jak ma na imię, próbował przeprosić ją za swoje naganne zachowanie, przerwała mu, żeby rzucić uwagę o przeterminowanym, spleśniałym miodzie, leżącym mu w kuchni. I nieważne, że wcale nie znajdowali się w jego kuchni, tylko dziupli tej idiotycznej wiewiórki, z niewiadomych przyczyn zwanej jego przyjacielem. W tamtym momencie przepadł. Przepadł niczym nastolatek, czując to, o czym jako ów nastolatek marzył bezskutecznie.
Z tym, że wtedy nie było mostów, koleżanek samobójczyń czy przerażonych, wręcz agresywnych oczu, w momencie gdy Angie otwierała usta, w jakikolwiek sposób próbując nawiązać do minionych lat. Nie było gryzienia ust i łez, które choć widoczne, nigdy nie kapały.
Choć gdyby były... Przecież niczego by nie zmieniły. Kochał ją po kretyńsku. Wcale nie chcąc znać brakujących elementów układanki. Może kiedyś. Może gdy za te dobre parę lat włożą sobie obrączki na palce. Może gdy Angela zostanie już podwójną starszą siostrą. Gdy przeszłość okaże się zbyt odległa by ranić. Ale nie teraz. Teraz musiał tylko pokazać jej, że dorósł do bycia głową rodziny. I wspierać ją bezgranicznie. Wspierać na jej zasadach, akceptując tą bolesną grę półsłówek, choćby wiązało się to z miliardami pytań o masło. Przecież nie mógł wyszarpać jej siłą z gardła rzeczy nie dających rady przejść przez usta.
- Abonent jest czasowo niedostępny...
Dlaczego do cholery nie odbierała? Dlaczego wyszła z domu taka zadbana i wystrojona? Dlaczego wypiła w nocy trzy butelki wody, a i tak panicznie dygotała, z trudem łapiąc oddech? Dlaczegóż na wszelkie świętości znowu okazał się takim ćwokiem od siedmiu boleści, zgadzając się na sterczenie w czterech ścianach, plus oglądanie po raz setny z Angie i Stefanem 'Epoki Lodowcowej'. Poradziliby sobie sami dyskutując, czy mamuty na pewno wyginęły (bo wiewiórczasty twierdził, że widział jednego w zoo). A on powinien wyjść z Sarą. Niezależnie gdzie się wybierała, oraz jak bardzo nie życzyła sobie jego towarzystwa.
Chryste. Spojrzał na zegarek, niemiłosiernie odliczający kolejne sekundy i minuty. Ileż to mostów znajdowało się w Salzburgu?
- Michi – drobna łapka chwyciła go za łokieć, uświadamiając mu jednocześnie, iż cały drży – bo Kraft zastanawia się czy łatwiej by było rozmnożyć mamuta z nosorożcem czy ze słoniem?
- Słucham? – rzucił nieuważnie.
- Żeby przedłużyć gatunek – Angie poważnie pokręciła głową – po całym salonie porozwalał kartki i podobno rysuje jakieś krzyżówki genetyczne cokolwiek to jest – urwała na moment – poparzyłeś się, masz bąbla na ręce. Włóż sobie do zimnej wody.
Spojrzał na nią, z bezkrytyczną wdzięcznością w oczach. Nie bez powodu nazywała się aniołkiem.
- Choć, uciszymy tego głupka i przełączymy na 'Króla Lwa' – wziął małą na ręce.
- Kraft zbyt wyje na 'Królu Lwie' – ostrzegła lojalnie dziewczynka – gorzej było z nim chyba tylko przy ‘Gdzie jest Nemo'. A tak w ogóle – nie zdążyła dokończyć bo w tym momencie zaskrzypiały wejściowe drzwi.
Dzięki Ci Boże. Po stokroć dzięki. I obiecuję, że już nigdy nie wypuszczę jej z domu w dziwnym stanie, nie wiedząc dokąd idzie.
- Mamo wszystko w porządku? – pytanie Angie zawisło w powietrzu, ale bynajmniej nikt z obecnych nie poczuwał się do odpowiedzi.
- Kochanie...?
Była cała zaryczana. Znowu jak nie ona. Mokra, spocona i z porozwalanym tuszem pod oczami. A co najbardziej nietypowe wyglądała na kompletnie pijaną. Zresztą fakt, że machała w powietrzu butelką po winie, świadczył, iż nie próbowała tego nawet ukrywać. Próbowała chyba natomiast coś powiedzieć. Ale zaraz zachwiała się, lecąc na ścianę niczym gumowa piłeczka. Michael podbiegł do niej wyrywając jej instynktownie z ręki szkło i próbując rozpiąć kurtkę. A potem z niepokojem spojrzał na dziewczynkę.
- Spokojnie – rzuciła ta ostatnia – pójdę do salonu i powiem Kraftowi, że może lepiej z hipopotamem – przełknęła ślinę, robiąc ofiarną minkę – w sensie rozmnożyć tego ostatniego mamuta. A potem pogramy w pchełki. Dopilnuję, żeby do was nie wchodził – odwróciła się - tylko pamiętaj o przyłożeniu lodu do tej ręki. Bo będzie Cię na jutro już strasznie piekło.
Czy Angie oby na pewno miała sześć lat?
- Oddaj to cholerstwo – poprosił delikatnie, gdy mała zniknęła mu z oczu, a Sara ponownie zaczęła bawić się feralną butelką – Skarbie, co się stało?
- Nie ma, rozumiesz? – zawiesiła mu dłonie na szyi, pozwalając tym samym na zaniesienie się do łóżka - nie ma już wina. A świat jest zbyt ciemny bez wina.
Chryste Panie. Każdego umiałby sobie wyobrazić upitego do nieprzytomności. Ale do cholery nie Sarę. Ona nie okazywała światu własnej słabości. I zrobiłaby to tylko wtedy, gdy nie mógłby jej nikt zobaczyć.
Przynajmniej tak mu się dotychczas wydawało.
- Ty krwawisz – wyszeptał przerażony, ściągając jej z nóg ubłocone, rozdarte spodnie.
Krew. Mała ilość krwi. Z tym, iż kto wie ile brakuje by stała się nieskończona i ogromna?
- Wypieprzyłam się na moście.
- Gdzie? – tym razem wbrew własnej woli, niemal wrzasnął.
- Na moście nad Salzach. Tym brzydkim, betonowym między stacją benzynową, a kościołem – spojrzała na niego jak na idiotę, paradoksalnie nad wyraz przytomnie – zapomniałeś jak dojść z przystanku do domu? Byłam u moich ulubionych rodziców.
Może w porównaniu z wizją zimnej, rwącej rzeki, powyższe zdanie powinno go uspokoić. Ale... Nie uspokoiło. Bo dlatego to sobie robiła? Za jakie grzechy? Po co nagle szukała kontaktu z ludźmi, którzy odebrali jej młodość, poczucie własnej wartości i nadzieję, że wszystko się ułoży. Z ludźmi, odrzucającymi ją za sprowadzenie na świat małej, czystej miłości. Za coś, co mimo wszelkich trudności i strachu, powinno tylko wzmacniać więzi.
- Pojechałam sobie przypomnieć, że jestem dziwką. Zwyczajną dziwką. Głupią i nieczułą – zaśmiała się szyderczo, kładąc mu kołyszący się palec na ustach – tak Michi. Mogę Ci to przeliterować. Albo lepiej wytłumaczyć co to znaczy. Bo obawiam się, że nie wiesz.
Pomijając bełkotliwy ton mówiła całkiem od rzeczy. I o ile jej wielkie sekrety zdecydowanie powinny poczekać na dogodniejszą okazję do wypłynięcia na światło dzienne to jedną rzecz najwyraźniej musieli sobie wreszcie wyjaśnić. Tu i teraz.
- Nie kochanie – zebrał się na stanowczość sadzając ją sobie na kolanach, po czym czekając aż mocno wtuli się w niego całym ciałem – to Ty nie wiesz kim są te pierdolone dziwki. Więc może zacznijmy od tego kto nimi nie jest. Bo z pewnością nie jest nimi piętnastolatka, zachodząca w ciążę, w skutek naiwnej pierwszej miłości.
Gwałtownie westchnęła, wyraźnie zdziwiona, że w ogóle chce podjąć ten temat, zamiast najbanalniej w świecie poprosić, aby poszli spać. Chyba wyczuł wreszcie, że jest na skraju. Że świat nie jest taki piękny i dobry, jak w tej jego złotej główce.
- Angie nie powstała z żadnej miłości – odparowała – choćby nawet najgłupszej i najbardziej nastoletniej. Po prostu pierwszy raz w życiu wzięłam do ręki alkohol. Taki fajny jak ten teraz – rozejrzała się tęsknym wzrokiem za szkłem, pozostawionym w przedpokoju – tylko wtedy było go dużo więcej. Nie miałam pojęcia co się stało, czemu wszystko mnie boli, ani nawet jak on wyglądał. Po prostu po trzech tygodniach moja idiotyczna siostra kupiła mi test ciążowy. Bo zaczęłam rzygać jak wściekły kot.
Ckliwa kretynka czuła się winna. To ona wzięła Sarę na imprezę, na którą w życiu nie powinno się wpuścić gimnazjalistki. A następnie zapomniała o niej pierdoląc sobie z psiapsiółkami.
- Skarbuś... Dobrze – wplótł jej czule palce we włosy. Musiał się opanować. I musiał być spokojny. Dla niej. Choć najchętniej cisnąłby teraz jakimś wazonem o ścianę – młody człowiek, który po kiepskim dniu zabalował i stracił kontrolę nad sobą, też nie jest dziwką. Myślę, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzkości, miało w ustach procenty, wcześniej niż powinno. Natomiast dziwka... – przerwał szukając jak najodpowiedniejszych i w jego mniemaniu jak najbardziej nie pasujących do Sary słów – to kobieta bez godności. Która nie ma do siebie szacunku. Która zrobi wszystko dla głupiej kupki banknotów.
Oczywiście, że to co mówił było niesprawiedliwe. Bo tak wiele dziewczyn kończyło przecież na ulicy nie z własnej winy. Kończyło bo żyło w krajach, w których nie istniała dla nich żadna inna droga. Kończyło aby nie umrzeć z głodu. Ale w tamtym momencie to się nie liczyło. Nie liczył się daleki świat i całe morze jego absurdu. Chciał tylko, żeby ukochana przestała dygotać. Żeby wybiła sobie raz na zawsze z głowy to koszmarne, raniące duszę słowo.
Ale nic z tego.
- Michael – odważyła się podnieść wzrok, robiąc już po raz kolejny tego dnia tą najstraszniejszą dla niej rzecz, jaką było patrzenie w oczy. Z tym, że tym razem w oczy bezgranicznie w nią wpatrzone i przepełnione miłością. Iskrzące niczym dwa świetliki, które właśnie postanowiła zabić. I nie widziała już odwrotu. Więc zsunęła palec z jego warg, w zamian kładąc mu na nich całą dłoń. Jakby chciała zdusić krzyk – podałeś idealną definicję. Tyle, że ja ją znam – wzdrygnęła się – znam ją w każdym parszywym calu.
Przez następny kwadrans nie dała mu dojść do głosu. Po prostu nawijała jak katarynka. Grzechy wypływały jej z ust niczym potok błota, z kilka lat niesprzątanej stajni. Potok, którego definitywnie nie powinno się uwalniać. Bo nie da się uratować tego co pod nim się kryje. Nie da odkopać wartości już od tak dawna zgniłych, skarżonych i spleśniałych. Zamiast tego można najwyżej zatruć na dodatek świat zewnętrzny. Ten, do tej pory piękny i nienaruszony. Pełen kwiatów, mieniący się tysiącami skrzydełek motyli. A teraz zalany nagłą, odrażającą falą duszącego brudu. Z winy jednego, nieodpowiedzialnego wyważenia zardzewiałych drzwi.
Chyba wytrzeźwiała do końca. Wytrzeźwiała ze strachu. Plus przez lodowate, zimowe powietrze, wpadające do sypialni, przez lekko uchylone okno. Czuła, że pulsujący ból, zaraz rozsadzi jej skronie. Więc po prostu skapitulowała. Zwijając się w małą kulkę i jakby czekając na wyrok.
- Wyszłaś na prostą – Michael pozwolił sobie bardziej na stwierdzenie niż pytanie – jak się poznaliśmy. Prawda?
- Dużo wcześniej – odparła równie dygoczącym głosem – ale czy naprawdę chcesz słuchać dalej?
Nie chciał. Niczego w życiu nie chciał bardziej niż tego nie słyszeć. Niż dowiedzieć się, że wszystko co usłyszał przed momentem to zły sen, albo zlepek pijackich absurdów. Z tym, iż po prostu był coś winien. Sarze. I każdej z obietnic, które złożył. I tej pieprzonej, niekończącej się sile, nazwanej przed wieloma wiekami miłością.
- Chcę – potwierdził.
Cały czas trzymał ją za nadgarstek tak samo mocno. Nawet przez moment nie rozluźniając uścisku. Chyba właśnie tym sprawiając, że miała siłę kontynuować.
Że miała po co.
*
dwa lata wcześniej
Przejechała dłonią po zaparowanej od gorącej wody tafli lustra. A potem przybliżyła palce do własnej twarzy, na siłę wręcz próbując otworzyć sobie spuchniętą fioletową powiekę. Niemal już ślepą. Zaklejoną mieszanką krwi, potu i kosmetyków.
Ciekawe w którym momencie człowiek przestaje być człowiekiem. W którym zabrnie już tak daleko, że z jego oczu wyparuje ostatnia iskierka dobroci. W którym powinno się wystawić mu przysłowiowy akt zgonu. Bo choć nadal łazi po ziemi, je, śpi i korzysta z łazienki, to brak mu jakichkolwiek uczuć wyższych. Posiada ubezpieczenie czy dowód osobisty. Widnieje w spisie ludności. Ale w gruncie rzeczy nie ma już do tego wszystkiego prawa. Utracił duszę. A ciało bez duszy podobno jest martwe.
Owinęła ręcznik wokół nie do końca wytartego ciała, po czym nagłym, gwałtownym ruchem porwała z półki ostrą, chyba nieco zużytą już gąbkę, z całej siły trąc nią posiniaczone ramiona. Zaraz pojawiły się krwawe wypryski. Wysuszona, pokrzywdzona skóra schodziła gładko, nie stawiając większego oporu. Szkoda, że nie tylko ona była tu taka bierna.
Nawiasem mówiąc chyba tym właśnie było dno. Miejscem w którym z powrotem zaczyna czuć się ból. Bo przecież lecąc w dół się nie cierpi, choćbyś skakał z wielu kilometrów. Wiatr uderza Ci w twarz, a Ty czujesz adrenalinę i wolność, choć spadasz wprost w ciemne objęcia śmierci. Twój los jest zaklepany, nie masz o co walczyć. Więc łapiesz momenty. A potem nastaje chwila, która łamie Ci kości. Znieczulenie się kończy. Tak jak kończy się wszystko.
I nie da się już nie krzyczeć.
Puściła sobie na twarz strumień lodowatej wody. I aż pisnęła gdy zderzył się on z pokiereszowanym czołem. Nigdy wcześniej nikt jej tak nie pobił. W sensie aż tak bardzo. Zdarzały się siarczyste policzki czy czoło rozcięte po poleceniu na ścianę. Ale nigdy taka... Totalna miazga.
Cóż. W gruncie rzeczy chyba do tego służyła, nie? Była małpką.
Pomachasz ręką z jedzeniem? Małpka przyleci. Podrzucisz piłkę? Małpka złapie. Otworzysz klatkę? Małpka wskoczy. Rozkażesz usiąść? Małpka skuli się w kąciku.
Bo małpki się nie przywiązują. Nie wybierają konkretnych właścicieli. Wystarczy wypełniona miska i polezą za każdym. Gotowe wykonywać najbardziej upokarzające cyrkowe sztuczki.
Otwarła drzwi, chwiejnym krokiem przesuwając się w kierunku pokoju, po czym bezsilnie opadła na łóżko
Czy serio nadawała się już tylko do zoo? Chyba tak. Nawet ta mała istota, która przy niej teraz leżała, patrzyła przecież na nią jedynie z przerażeniem. I mimo swojego wieku, nawet nie próbowała zadać pytania o to co się stało.
- Ciiii – poklepała ją tylko – będzie dobrze. Musisz sobie powtarzać, że jesteś fajna.
- Słucham? – podniosła aż głowę ze zdziwienia.
- W telewizorze mówią, że jak się coś w kółko powtarza, to w końcu się w to wierzy – dziewczynka zerwała się z łóżka – chcesz herbatę?
- Pójdziemy na pączki, zgoda? – ze wstydem aż cała uniosła się do pionu, zakrywając kolejne siniaki tym jebanym, przykrótkim ręcznikiem.
- Mówiłaś, że nie ma pieniążków na słodycze.
- Są. Już są – wysmarkała, wydając z siebie głuchy jęk, przy próbie wsunięcia opuchniętej stopy w nogawkę spodni.
Niedługo pewnie znowu ich zabraknie. Tak trwalej. Ale to już bez znaczenia. Bo lepiej stać się najbardziej pozbawionym godności człowiekiem niż małpką tańczącą na linie.
Nawet na dnie.
W tamtym momencie nie czuła w sobie choćby odrobiny nadziei. I chyba całkiem jej to pasowało.
Nie błagała nadziei o powrót.
*
- Po prostu nie chciałam, żeby już ktokolwiek kiedykolwiek mnie uderzył – podsumowała – więc w gruncie rzeczy skończyłam z tym tak jak zaczęłam – przerwała na moment, aby lepiej zaakcentować ostatnie słowa – z egoizmu.
- Kochanie...
Michael płakał. Autentycznie płakał, choć całkiem po cichu. Płakał, ale jego oczy ciągle wpatrywały się w nią z tą cholerną, ślepą, pełną świetlików miłością. Cóż. Podobno świetliki potrafiły ciągle świecić. Jeszcze jakiś czas po śmierci.
- Teraz rozumiesz czemu ta laska rzuciła się z mostu. A inna moja współlokatorka przedawkowała. Tymczasem ja... Nigdy szczególnie nie pomyślałam o śmierci. Naprawdę. Zawsze myślałam, że one zwyczajnie były słabe.
- Były – potwierdził smutnym głosem.
- Nie Michi – podkręciła głową – po prostu miały sumienie. Nie potrafiły się z tego wygrzebać. A nie chciały kiedyś urodzić dzieci, muszących... Patrzeć i zastanawiać się co tak właściwie się dzieje.
W tamtej chwili naprawdę była w stanie uwierzyć, że uczynił ją centrum swojego świata. Swoim domem. Wyrażał to każdy jego grymas, każde mocniejsze uderzenie serca. Uderzenie mówiące, że nie zgadza się na to co właśnie usłyszał. Na fakt... Na dobrą sprawę mieszkania na śmietniku.
Co on musiał teraz sobie myśleć?
- Śpij – poprosił tylko, układając ją na poduszce – spróbuj zasnąć.
- A rano...? – spytała niepewnie.
- Rano będę siedział w tym samym miejscu – połaskotał ją po podbródku – i zrobię Ci śniadanie do łóżka.
~~***~~
Usnęła. Przestała się trząść, a jej oddech wreszcie stał się równy i miarowy. Michael zakleił jeszcze tylko poharatane kolano, pierwszym lepszym znalezionym w szafie plasterkiem, po czym przezornie zamknął okno. Nie wiadomo po co. Bo do ziemi wcale nie było z niego daleko. A zresztą... Chyba zaczynał wierzyć, że jej metody załatwiania problemów... Jakkolwiek dziwne nie obejmują skakania. Z czegokolwiek i w cokolwiek.
Musiał się przejść. Tu i teraz. Wyskoczył na korytarz, w pośpiechu zarzucając na siebie płaszcz.
- I nie opatrzyłeś tej ręki – Angie zmaterializowała się obok niego, podając mu chusteczki do nosa – wiedziałam, że zapomnisz.
Porwał ją w ramiona, podniósł i bardzo mocno do siebie przycisnął.
- Kocham Cię, wiesz? – wyszeptał – Ciebie i mamę. Nic złego już wam nie grozi.
- Wiem – odparła mała poczciwie – natomiast nie wiem czemu Kraft przeszedł od mamuta do czytania Atlasu Pszczół. Nie wiem też co u nas w domu robi Atlas Pszczół. Ani czemu on czyta na głos, skoro mnie wcale nie interesują pszczoły. Ale to chyba teraz nie jest istotne, prawda? – starła mu łzę z policzka.
Pokiwał tylko w milczeniu głową.
- Michi... Nie bój się. Mama tak czasem ma. Płacze bez powodu, a na następny dzień wszystkiego się wypiera, twierdząc, że nie płakała. I wtedy nie wolno dociekać czy zadawać pytań. Bo zaczyna bardzo krzyczeć. Albo rozwalać talerze.
Super byłoby nigdy do tego nie wracać. Udawać, iż niczego się nie pamięta i żyć w bańce mydlanej. Może... A nóż ona też nie będzie pamiętała żadnego ze swoich słów?
Tak Hayboeck. Brawo. Nie będzie. Natomiast w zamian za Twój udawany spokój, nadal pozostanie z tym zupełnie sama. Naprawdę o to Ci chodzi? O spanie obok siebie, ale cierpienie oddzielnie?
- Przejdź się – dziewczynka założyła mu czapkę – ja też czułam się dziwnie widząc ją zaryczaną po raz pierwszy. Ale już umiem się nią zająć w tym stanie. I Kraftem też się zajmę. Najwyżej znowu zje nam cały słoik majonezu. Jak tydzień temu. I dwa tygodnie – poklepała go – ochłoń Michi.
Wyszedł. I gdy tylko znalazł się na dworze to po prostu ponownie się rozryczał. Albo raczej rozwrzeszczał. Wrzaskiem pełnym niezgody, rozpaczy i protestu. Ale i ulgi, bo jak dobrze było po ostatnich godzinach móc przestać udawać, że nad wszystkim panuje. Że jest facetem. W dodatku dojrzałym i stabilnym emocjonalnie. Że jest niezachwianą głową rodziny.
Chyba sąsiedzi musieli w tamtym momencie go brać za jakiegoś pijaka lub wariata. Z tym, iż... Pierwszy raz w życiu miał zdanie innych głęboko w dupie. Tak jak i wszelkie zasady, wpojone mu przez rodziców. Jak ryzyko pobudzenia tymi krzykami cudzych dzieci. Jak normy, dobre obyczaje czy ciszę nocną. I strach było pomyśleć... Ale gdyby teraz mógł poznać któregokolwiek z tych chorych, pojebanych facetów to chyba by go zamordował. Z zimną krwią. Pierwszą rzeczą, jaka wpadłaby mu do ręki.
Bo od dziecka wierzył w ten świat. Wierzył w system. Wierzył w moralność i w przykazania. Zwyczajnie. Po psie należało posprzątać a dozwolona prędkość istniała, aby jej nie przekraczać. Nie kłamało się ani nie kradło. A seks był wyrazem miłości, nie zabawą na nudny wieczór. Szkoda tylko, że mało kto tego przestrzegał.
Właśnie.
Jego Sara. Jego dziewczyna, kobieta, nie miał wątpliwości, że przyszła żona... Jego skarb, który wyrwał go z monotonii cynicznej codzienności. Owszem. Zawsze w pewnych sprawach... Była ponadprzeciętnie uzdolniona. Gdyby wpadło mu do głowy porównanie jej ze swoimi poprzednimi sympatiami, delikatnymi i zaczerwienionymi równie mocno co on sam, to pewnie zapaliłaby mu się w mózgu jakaś lampka ostrzegawcza. Co jak co, ale tego typu zdolności nie czerpało się z książek.
Tylko na Boga, z jakiej racji miałby rozkładać wszystko na czynniki pierwsze? To był ich prywatny świat. Intymny, czuły, pełen bliskości... Oddzielony od wszystkiego co zewnętrzne. Wstęp do niego mieli tylko ona, on i ich nieskończenie piękna wspólnota. Oraz jak się okazało wspomnienie setek jakiś chorych, sadystycznych psychopatów. Przecież... Nie wierzył, żeby nie wracała do tego myślami.
Zresztą... Czy istota po takich przejściach w ogóle mogła czuć się dobrze z facetem? Mogła przeżywać spełnienie, albo zwyczajnie określić się jako bezpieczna? Zwłaszcza, że... Ich uczucia przecież nigdy nie dało się określić jako wyłącznie platonicznego. Ono w gruncie rzeczy przestało być platoniczne, zanim jeszcze w ogóle zostało uczuciem. I gdy obudzili się wtedy w tej kuchni, a on błogo chłonął wypełnianie się jego brzucha stadem motylków, to Sara... Pewnie myślała, iż ma do czynienia z kolejnym debilem, którego jedynym zainteresowaniem było jej śliczne ciało. Ale nie dała tego po sobie poznać. Wtedy, ani nigdy później.
Nie dała? Czy raczej do Ciebie kretynie to nie dotarło?
Wściekły, utkwił wzrok w słupie znakującym przejście dla pieszych, po czym z całej siły walnął w niego pięścią. Tak. Tą samą, którą poparzył herbatą kilka godzin wcześniej. Ale jakby w innym życiu. I nawet zakuło. Bąble popękały a całość zaczęła cholernie piec. Z tym, że jak się okazało w porównaniu z prawdziwym bólem, to wcale nie był ból.
Austria. Rzekomo sprawnie funkcjonujące państwo, nie będące, bankrutującym krajem trzeciego świata. Państwo mające system gwarantujący podobno każdemu obywatelowi spokój i godne egzystowanie. Więc... Przecież w tym pełnym przemocy, narkotyków, samobójczyń i trumien mieszkaniu, musiały się pojawiać jakieś służby. Policja, pogotowie czy nawet przypadkowi przechodnie, z mniej lub bardziej złymi intencjami. Naprawdę nikt nie zauważył, że chowa się tam małe, bezbronne dziecko? Naprawdę nikt nie zechciał im pomóc?
Bo dobra. Sara wyszła z tego. Z tym, iż zupełnie sama, mając za wsparcie jedynie zastraszoną czterolatkę i własną siłę woli. Ale kurwa mać, co by się stało gdyby nie posiadła nagle owej wewnętrznej, nie wiadomo skąd płynącej mocy do walki ze złem? Gdzie byłyby teraz? Jak chowałby się ten cudowny, stłamszony ziemskim gnojem aniołek?
Coś tu mocno nie pasowało. Na kogo do cholery szły te miliony jebanych podatków? Jeśli nie na samotne matki i półsieroty?
- Poproszę paczkę papierosów – rzucił w okienko pierwszego lepszego, stojącego przy przystanku kiosku – tanich – dodał pospiesznie, licząc niedbale drobne monety które nosił w kieszeni – i zapalniczkę.
Chryste Hayboeck, jakim Ty jeszcze jesteś szczeniakiem.
Zastanowił się kiedy ostatnio miał fajki w ręce. Chyba kilka lat temu, gdy Kraft oświadczył, że nauczy się palić, aby udowodnić wszystkim swoją męskość. Cóż. Finałem tej historii była zwęglona poduszka w pokoju i obsługa polskiego hotelu, która niemal ich nie eksmitowała.
Chciałby, żeby świat był taki niewinny jak wtedy.
Niedbale zaprószył ogień po czym zaciągnął się dymem, zupełnie jakby wraz z nieprzyjemnie pachnącym obłoczkiem, mógł wypuścić z siebie całą niemoc.
Jeszcze rękę sobie podpal idioto. Najlepiej znowu ta samą. Albo wymyśl wreszcie sposób jak być dorosłym nie dostając raka płuc.
Podniósł głowę zauważając, że właśnie dotarł do tego feralnego mostu. Do symbolu samobójców. Ale jednocześnie konstrukcji obwieszonej przez zakochane pary setkami kłódek pełnych serduszek.
Kolejny bezsens. Jedni zasiewali ziarnko nadziei, a drudzy ją odbierali. Własnej duszy i swoim bliskim, bo przecież nie da się tak sobie iść dalej, gdy ukochana osoba postanawia utonąć.
W każdym razie kłódki były cholernie różnorodne. Małe i duże. Ozdobione inicjałami lub całymi linijkami imion, dat czy cytatów. Na przykład twierdzących, iż miłość wybaczy Ci wszystko.
Prawda. Tyle, że... Dotarło do niego, że prawda w ich przypadku nie mająca nic do rzeczy. Bo tak... Sara zrobiła sobie straszliwą krzywdę. Wręcz niewyobrażalną. Wplątała się w świat pozbawiony godności i choćby resztek człowieczeństwa. Myśląc, że jej koszmary z przeszłości dotyczą bardziej spraw od niej niezależnych... Obiecywał, iż odejdą na zawsze. Ale chyba już czuł, że to niemożliwe. Mimo lat szczęśliwego życia, mimo miliona dobrych uczynków... Pewnych rzeczy nie dało się raczej wybaczyć sobie tak na sto procent.
Więc skrzywdziła siebie... I niemiłosiernie skrzywdziła Angelę. Może nie było do końca wiadome, ile to maleństwo rozumiało. Ale z pewnością w wieku czterech lat nie powinno się próbować pojąć czym jest śmierć. Nie powinno oglądać przemocy. Nie powinno posiadać obowiązku w postaci bycia opiekunką własnej matki.
Jednak w żadnym calu... Nie skrzywdziła jego. On pojawił się w tej historii wiele rozdziałów później. I nie pokochał dziewczyny, sprzedającej duszę za ochłapy. Pokochał bohaterkę. Chcącą walczyć o każdy dzień i pokonać los. Pokochał istotę, którą dobrze znał i absolutnie uwielbiał.
Nie powinien wybaczać. A jedynie błagać o wybaczenie. Bo w tym wszystkim zachował się jak egoistyczny dureń. Pierdolił jej, aby żyli chwilą. Niczym się nie martwili, nie cofali i trwali w stanie nieważkości. I przekonywał sam siebie, iż kiedyś opowie mu o wszystkim. W chwili, którą to on wybierze, jako odpowiednią. Tymczasem... Przecież wiedział, że poza nim nie ma nikogo. Że gdy on przymknie ją durnymi kawałami o Krafcie to zostanie ze swoimi demonami zupełnie sama. Cofając się i tłamsząc. Tak...
Układał w głowie różne wersje tego, co słowniki psychologiczne potocznie nazywały trudną przeszłością. A potem wybierał takie, które w jego mniemaniu zdawały się być najmniej destrukcyjne. I wmawiał sobie, że to z pewnością któraś z nich.
Strasznie jak można się przekonywać, iż jest się z kimś najbliżej na świecie. A jednocześnie egoistycznie choć zupełnie nieświadomie go odpychać. Na cholerną odległość. Większą niż ta pomiędzy mostem i wodą.
Brawo Hayboeck. Przywal Ty sobie znowu w ten słup, zgoda? Tylko przykładowo dla odmiany Twoim głupim, jasnym łbem, zamiast dłonią.
Bardzo chciał powiedzieć Sarze coś w stylu zrozumiałem swój błąd. Nie opuszczę was nigdy i pamiętaj, że zawsze macie we mnie oparcie. Zrobiłbym wszystko aby wziąć na siebie choć trochę tego strachu i bólu. Abyś mogła od niego odpocząć. Ale... To ciągle byłyby tylko słowa. Dla niego ważne, bo w oczywisty sposób niosące za sobą czyny. Jednak dla niej?
Cóż znaczy zlepek patetycznych wyrazów dla dziewczyny, którą najbliżsi sprowokowali do stoczenia się na dno? Bo ktoś, kto nigdy nie zapłacił za swoje czyny wykorzystał ją gdy miała piętnaście lat. Totalnie niewinną i kompletnie bezbronną.
Otóż zapewne znaczy jedno wielkie nic. Tam gdzie nie mogła już sięgnąć wiara, potrzebne były dowody. Namacalne, oficjalnie i wyryte na piśmie. Dowody, że nigdy nie zostanie sama. Że ich związek nie ma nic wspólnego z grą interesów, co tak bardzo widać próbowała jej wmówić ta rodzinka od siedmiu boleści.
Że ktoś zaopiekuje się Angie. Będzie prawnie i legalnie chodził na wywiadówki gdy mała pójdzie do szkoły. I wysłuchiwał jak utrudnia prowadzenie lekcji, nie pozwalając dojść do głosu nikomu poza samą sobą.
Bo Sara mimo najlepszych chęci w obecnym momencie po prostu się do tego nie nadawała. Nie miała siły, mimo (w co głęboko wierzył) ukrytych w niej zadatków na cudowną matkę.
Uśmiechnął się, niczym wędrowiec po długiej podróży dostrzegający ukochany ląd. Gdyż do tego wszystkiego prowadziła jedną ścieżka. Może i niezbyt rozsądna, może wyjęta z bajek o księżniczkach, a przede wszystkim nieszczególnie pasująca do sytuacji. Ale cholernie piękna.
Szkoda tylko, że nie zdawał sobie sprawy, jak wielki chichot wywołująca u złego losu.
Tak sobie myślałam pisząc to dlaczego zakochani ludzie są tak głupi. I nic do nich nie dociera.
A w sumie to dopiero początek.