Listopad 2016
'Och, a gdybym tylko miał rozum
Byłabym zimny jak głaz i bogaty jak głupiec
Który odpycha te wszystkie dobre serca'
Byłabym zimny jak głaz i bogaty jak głupiec
Który odpycha te wszystkie dobre serca'
Ten dzień był zimny, ciemny i deszczowy. Ulice uginały się od resztek gnijących liści, niewartych już nawet tego, żeby włożyć je do plastikowego worka i spalić.
Śmieszne, że jeszcze niedawno owe liście mieniły się na drzewach zachwycającą mieszanką złota z czerwienią. Tylko po to, by zostać ziemistą, lepką, burą masą, dręczącą buty wkurzonych przechodniów.
Gapiłeś się na nie. I dziwnie Ci było czuć się jak one, prawda?
Bo nie da się zrozumieć momentów, w których nie odróżniasz już dobra od zła. Przeraźliwie się boisz, nie wiedząc jaki jesteś i – co jeszcze ważniejsze - jaki chcesz być. Może gdybyś mniej z siebie dawał, mniej byś na końcu cierpiał. Może mógłbyś się stać twardym, stabilnym kamieniem. I nie kochać.
Bo nie da się zrozumieć momentów, w których nie odróżniasz już dobra od zła. Przeraźliwie się boisz, nie wiedząc jaki jesteś i – co jeszcze ważniejsze - jaki chcesz być. Może gdybyś mniej z siebie dawał, mniej byś na końcu cierpiał. Może mógłbyś się stać twardym, stabilnym kamieniem. I nie kochać.
Już nigdy nikogo nie pokochać.
Trzymać się z dala od tej pieprzonej, toksycznej miłości, która sprawia, że pozornie zachowujesz się zupełnie standardowo, jak zwykły człowiek, w codziennych sytuacjach. Nie przypominasz wcale schematycznego, nawiedzonego, uciśnionego romantyka. Ale głęboko w duszy, w tym najbardziej kruchym zakamarku, do którego wpuszczasz tylko własne sumienie, pękasz na kawałki.
Jesień myśli Ci się z wiosną, a zima z latem. Nie potrafisz powiedzieć czy bardziej pragniesz kogoś ze wstrętem odtrącić, czy tulić go już w nieskończoność, nie pozwalając mu na kolejne błędne kroki.
Jesień myśli Ci się z wiosną, a zima z latem. Nie potrafisz powiedzieć czy bardziej pragniesz kogoś ze wstrętem odtrącić, czy tulić go już w nieskończoność, nie pozwalając mu na kolejne błędne kroki.
Bo tylko jednego jesteś pewien.
Tego, że dosłownie nic nie jest nam dane na zawsze.
Michael wziął głęboki oddech, ocierając dłonią pot z czoła i wpatrując się w Sarę. Gdyby jej nie znał, pomyślałby, że okres, który minął od ich ostatniego spotkania, w ogóle nie wydarł na niej piętna. Wyglądała zatrważająco normalnie. Skromnie, lecz w sposób zadbany. Nie chciała grać przed nim ani pokrzywdzonego biedactwa, ani niedostępnej królowej, doskonale panującej nad własnym życiem.
Była sobą, po prostu sobą. Tą, za którą swojego czasu szalałby pewnie najmocniej, gdyby tak sprytnie nie ukrywała się przed nim pod setkami masek.
Jedyny element nie pasujący mu do całości, stanowiły jej okulary przeciwsłoneczne. Ogromne, zasłaniające połowę twarzy i nienaturalnie niedopasowane, do szalejącego na zewnątrz listopadowego deszczu. Gdy weszła do kawiarni, jakiś nadgorliwy kelner rzucił się jej na pomoc, zauważając je i myśląc najwyraźniej, że jest niewidoma. A ona chciała zapewne tylko ukryć emocje. Co może nie było i takie złe. Za dużo gorzkich, przyprawionych łzami słów padło już między nimi.
- Chyba zaraz nas stąd wyrzucą, za ilość serwetek, które zniszczyliśmy – szepnął nerwowo. Istotnie stolik, przy którym siedzieli wyglądał już niczym istne pobojowisko. Białe kulki, kwadraty i nieforemne ścinki, ozdobione resztkami graficznego wzorku, niemal w całości przykryły zielony obrus.
Nawiasem mówiąc, obrus w kolorze nadziei.
- Nawet nie zauważyłam – odparła bezradnie. Nie miała zamiaru ściągać czarnych szkieł, ale Michi oczami wyobraźni i tak cały czas widział jej ukrywające się pod nimi poszarzałe tęczówki. Nie próbował już zgadywać czy mokre czy suche.
Długo przekonywał sam siebie, że jest w końcu gotowy, aby z nią porozmawiać. Że przestał wreszcie wierzyć, iż odwoła wszystko co wyznała mu tamtej pieprzonej nocy. Że potrafi stać się twardy, zimny i bezuczuciowy. I po prostu zapomnieć. Zapomnieć o stracie, której nie wolno mu było nawet głośno opłakiwać.
Cynizm w pewnym sensie ratował go przed wariactwem. Patrzył na zakochane parki, chodzące za rękę po ulicach, jawnie drwiąc z nich w myślach. Był już mądrzejszy, stał jakby po drugiej stronie barykady. Wiedział jak kończy się to bezmyślne latanie w obłokach. Jak łatwo zakochany człowiek może zupełnie oślepnąć i pozwolić, aby ktoś raz na zawsze rozwalił jego zwyczajne, proste, bezpieczne życie. Właściwie w jeden wieczór.
Przynajmniej tak wolał sobie założyć.
Cynizm w pewnym sensie ratował go przed wariactwem. Patrzył na zakochane parki, chodzące za rękę po ulicach, jawnie drwiąc z nich w myślach. Był już mądrzejszy, stał jakby po drugiej stronie barykady. Wiedział jak kończy się to bezmyślne latanie w obłokach. Jak łatwo zakochany człowiek może zupełnie oślepnąć i pozwolić, aby ktoś raz na zawsze rozwalił jego zwyczajne, proste, bezpieczne życie. Właściwie w jeden wieczór.
Przynajmniej tak wolał sobie założyć.
- To Ty chciałaś pogadać – przypomniał. Od dłuższego czasu nawijali jak głupi o pogodzie i małych, afrykańskich figurkach, zdobiących parapety lokalu. Wyglądało na to, że cholernie bali się ciszy. Tej, w której jeszcze nie tak dawno mogli przeleżeć godziny. Z niechęcią podnosząc się gdy przeszkadzał im telefon, głupi trening, albo (co było znacznie milszym rozwiązaniem) wpychająca się między nich Angie, pragnąca podzielić się ze światem swoim kolejnym, genialnym pomysłem na życie.
- Chyba potrzebowałam Cię przeprosić – wzruszyła ramionami – ale to bez sensu, nie?
- Zupełnie bez sensu – potwierdził zagryzając wargi – za takie rzeczy się nie przeprasza. Zresztą Ty tego nie żałujesz, prawda?
Nie odpowiedziała. I chłopak doskonale wiedział dlaczego. Tym pytaniem zranił ją stokroć bardziej, niż gdyby wstał w tym momencie z miejsca, odsunął krzesło, zamachnął się i uderzył ją otwartą ręką w twarz. Bo ona żałowała tamtego dnia zanim jeszcze się rozpoczął, z tym że... Najzwyczajniej w świecie nie potrafiła postąpić inaczej, niż w chory sposób decydując za nich oboje. Przeszłość, kształtowała całe jej życie. I to nie przeszłość w tym banalnym sensie, który mógł stanowić inny człowiek, uzależnienia czy wiszące nad głową konsekwencje własnych czynów.
Tylko prawdziwa, zabójcza tajemnica, ukrywająca się pod postacią czegoś innego. Pozornie banalnego.
Mianowicie sposobu myślenia o świecie. Braku wiary w siebie i we wszystkich dookoła. Przekonania, iż szczęśliwe zakończenia w gruncie rzeczy nie istnieją. I nie ma po co walczyć z losem, który i tak na koniec Cię okpi. Lepiej postanowić z miejsca zrobić coś strasznego, co rzekomo było najmniejszym możliwym złem.
Szlag by to trafił.
- Powiedz mi lepiej co u Angie – westchnął. Starczyło mu widać tej żałosnej nienawiści, jedynie na kilka, przesyconych sztucznym jadem zdań.
- A co ma być? – Sara głupawo spuściła głowę – znowu zamknęła się w sobie. Jak to taki maluch. Nie chce się bawić, chodzić do szkoły, nawet telewizji oglądać. Gdy tylko może, siedzi całymi dniami na łóżku i gada do tej nieszczęsnej, popsutej lalki.
- Do Cherry – przypomniał, a na jego smutnej twarzy przez moment pojawił się uśmiech – nigdy nie tolerowała mówienia o niej, jak o rzeczy.
Zawsze, gdy ostatnie miesiące przytłaczały go zbyt mocno, próbował sobie przypomnieć naiwne żarty tego szkraba. Chyba jedyny dowód na to, iż końcówka minionego roku, była czymś więcej, niż niekończącym się pasmem słodkiej ułudy i pięknych kłamstw.
- W zasadzie wszystko przez Ciebie – wzdrygnęła się dziewczyna – ona nigdy nie potrzebowała ludzi. Wpoiłam jej do głowy tą pieprzoną samowystarczalność. A Ty... Krok po kroku pokazywałeś, że może być inaczej. Że dzieciaki się kocha, rozmawia z nimi. Że posiadają prawo do marzeń... – spróbowała uspokoić oddech, w niekulturalny sposób płucząc usta herbatą – nigdy nie pytała, czemu nie ma rodziny. Aż nie zobaczyła jak to powinno wyglądać.
- Ma matkę – zaczął spokojnie, starając się na moment wyprzeć własne, poranione uczucia – i to chyba powinno być...
- Ze mnie żadna matka – przerwała mu gwałtownie – doskonale widzisz, że taka prawda. Pasowało mi gdy bała się ludzi. Gdy na dźwięk dzwonka do drzwi, chciała chować się za szafą. Bo wtedy nie było z nią żadnych problemów. To w szczęśliwej dziewczynce, która zaczepiała z anielskim uśmiechem obcych gości, podczas Turnieju Czterech Skoczni, nie potrafiłam rozpoznać własnej córki. A nawiasem mówiąc, wiesz co usłyszałam od niej ostatnio?
- Angie ma niecałe siedem lat – przypomniał delikatnie – i w pewnych sytuacjach zdecydowanie zbyt dużo do powiedzenia. Więc nie musisz...
- Stwierdziła wprost, że jestem idiotką – Sara parsknęła nerwowo, stukając paznokciami o oparcie krzesła – i że musiałam zrobić coś naprawdę obrzydliwego, skoro nie weźmiemy ślubu – zadrżała, jakby wahając się czy kontynuować – to w sumie była jedyna moja rzeczowa rozmowa z nią w minionym miesiącu.
Za bardzo nie wiedział, co ma odpowiedzieć na taki tekst. Chyba odechciało mu się jeszcze bardziej rozgrzebywać ran. Przekonał się, że raczej już nigdy nie będzie umiał spędzać z brunetką czasu, jak z nieznajomą osobą. Witać się poprzez chłodne podanie ręki i zimne cmoknięcie w policzek. A potem dyskutować na błahe, obojętne tematy.
Za bardzo nie wiedział, co ma odpowiedzieć na taki tekst. Chyba odechciało mu się jeszcze bardziej rozgrzebywać ran. Przekonał się, że raczej już nigdy nie będzie umiał spędzać z brunetką czasu, jak z nieznajomą osobą. Witać się poprzez chłodne podanie ręki i zimne cmoknięcie w policzek. A potem dyskutować na błahe, obojętne tematy.
Za dużo ich łączyło. I zbyt wielkie wartości zostały naruszone, żeby to zniszczyć.
Naruszone przez nią. Albo jeśli ktoś tak wolał, to przez los.
- Żądała w końcu kwiatków do sypania. I niebieskiej sukienki w różowe groszki...
- I żółtej wstążki we włosach – dokończyła dziewczyna ponuro – plus nowych, eleganckich ubranek dla tego swojego szmacianego kocmołucha. Przecież pamiętam o czym gadała przy każdym posiłku.
Popierdolony świat nie był łaskawy oszczędzić widocznie nawet małego dziecka.
Delikatna, wiekowa już ballada lecąca z kawiarnianych głośników, nagle ustała. Płyta dobiegła końca, a stojąca za barem roztrzepana kelnerka uznała widocznie, że siedzący przy stolikach goście zasłużyli na coś nieco bardziej komponującego się, z szalejącą za oknem, monotonne dudniącą wichurą. Po chwili wnętrze wypełniło się gwałtownym, rockowym dźwiękiem, burzącym ułudny ład i porządek.
- Widzisz tych ludzi? – Sara dyskretnie pokazała palcem, na znajdujące się naprzeciw ich stolika schody. Jakieś wiekowe małżeństwo wygłupiało się na półpiętrze, próbując tańczyć w rytm, kompletnie niepasującej do ich pokolenia muzyki. Wyglądało to śmiesznie i na pierwszy rzut oka kompletnie żałośnie. Trzęsące się nogi, zmarszczki na twarzach czy laska inwalidzka nie stanowiły raczej dla nikogo symbolu romantyzmu. Ale gdy tylko spojrzało się głębiej, odrzucając schematy i pozory, to w oczach tych staruszków można było dostrzec prawdziwe szczęście. Szczęście świetliste. Takie, które zaraża wszystkich stojących dookoła. I którego chyba pozazdrościłby im niejeden pełny życia, przekonany o własnej doskonałości dziewiętnastolatek.
- Michi... – sama nie wiedziała czemu chwyta go nagłym, wręcz nachalnym ruchem za rękę – zapomnij na chwilę o... – powoli zaczynała się godzić z faktem mówiącym, iż nigdy nie odważy się wypowiedzieć tego słowa na głos – o tym, jak Cię skrzywdziłam. I pomyśl logicznie. To musiało się źle skończyć. Bo czy wyobrażasz... Czy wyobrażałeś sobie takich nas za pięćdziesiąt lat?
- Sara...
Pewnych pytań się nie zadawało.
Bo przyszłość nie była gumową zabawką, stworzoną aby rozciągać ją zgodnie z własnymi potrzebami. A przez skupianie się na słodkich i cholernie dalekich celach, można było przegapić tu i teraz.
Nie da się z kimś przeżyć perfekcyjnego życia, gdy nie stać Cię na jeden szczery dzień.
Nie da się przyrzec wierności, gdy ta druga osoba nawet nie wierzy w twoje uczucia.
A wreszcie nie da się karmić nieustannie tylko tym, że pociąga Cię czyjś uśmiech.
Miłość bez prawdy jest jak roślina bez wody. Szybko zwiędnie. Ale minie jeszcze wiele czasu nim ostatecznie obumrze.
W niektóre bezsenne noce, siedząc sam na balkonie i banalnie pijąc piwo, żałował, że ona po prostu go nie zdradziła. Tak jak typowali złośliwie wszyscy krewni i znajomi. Niemiłosiernie wkurzały go tego typu rozmowy. Głoszone przyciszonym głosem plotki, a potem współczujące spojrzenia, rzucane w jego kierunku, gdy tylko pojawiał się w zasięgu wzroku.
Zapominali.
Że zdradę przynajmniej można by było próbować wybaczyć. Razem z całą przeszłością.
~~***~~
'Ludziom pomagają ludzie
I jeśli tęsknisz za domem, daj mi rękę, a ja ją potrzymam
Ludziom pomagają ludzie
I już nic nie ściągnie cię w dół'
'Ludziom pomagają ludzie
I jeśli tęsknisz za domem, daj mi rękę, a ja ją potrzymam
Ludziom pomagają ludzie
I już nic nie ściągnie cię w dół'
rok wcześniej
Sara nigdy nie pomyślałaby, iż pewnego dnia, tak po prostu wprowadzi się do jakiegoś chłopaka. Zwyczajnie. Jak normalna, szczęśliwa dziewczyna. Wsadzi do walizki resztki rzeczy, które w wyniku dłuższych czy krótszych wizyt nie znalazły się jeszcze w jego mieszkaniu i zatrzaśnie za sobą wcześniejsze popierdolone życie.
Było nie do wyobrażenia, że znajdzie się wariat, gotowy zgodzić się na coś takiego. Na związek z kobietą, o której nie wie nic. Na długaśne przekonywanie do siebie, jej sześcioletniej, upartej córki. Przekonywanie, które skończyło się nawiasem mówiąc jego tryumfem i sromotną porażką jej ponurych przekonań – zaczął rozumieć małą lepiej niż ona sama.
Było nie do wyobrażenia, że znajdzie się wariat, gotowy zgodzić się na coś takiego. Na związek z kobietą, o której nie wie nic. Na długaśne przekonywanie do siebie, jej sześcioletniej, upartej córki. Przekonywanie, które skończyło się nawiasem mówiąc jego tryumfem i sromotną porażką jej ponurych przekonań – zaczął rozumieć małą lepiej niż ona sama.
I na codzienne zapewnianie, że przyszłość będzie malować się już tylko w jasnych barwach.
Tych, zajmujących ostatnio każdą przestrzeń jej codzienności – poza własnym sumieniem.
Usiadła na łóżku, przeczesując palcami włosy. Zawsze lubiła skupiać uwagę na powolnym zaplataniu, a potem rozplataniu warkocza. Mając wolne popołudnie, potrafiła bawić się tak nawet godzinami. Ułatwiało jej to odrywanie się od codzienności. Stawała przed lustrem i nie zwracała uwagi na podkrążone oczy, czy popękane kąciki ust. Widoczne były tylko gęste, długie kosmyki, zasłaniające wszystko co się pod nimi kryło.
Drobne zwyczaje chyba zawsze wydawały się jej ważniejsze, niż cała lista, wpajanych światu przez stulecia zasad i norm. Niemal od urodzenia uważała się za zaprzeczenie histeryczki. Czasem żałowała nawet, iż nie nauczyła się okazywać emocji.
Może gdyby nie bała się czuć, nie uznawałaby proszenia ludzi o pomoc za zniewagę. I umiała pogodzić się z byciem na łasce innych, zamiast robić naganne rzeczy, które zabierały jej honor, dając w zamian samowystarczalność.
Rzeczy, których żałowała, nie pozwalając jednak własnym oczom na łzy. Wyryła sobie w sercu, że płacz to oznaka słabości. Infantylna brednia, przez którą człowiek zaczyna z trochę większym szacunkiem patrzeć na własne życie.
To śmieszne. Ale w całym paśmie pustki ostatnich lat, mogła wyróżnić tylko kilka dni, których przebieg potrafiła odtworzyć. I jedną, jedyną scenę, będącą jak znak z nieba, mówiący jej, iż długo już tak nie pociągnie. Pewien poranek, który nastąpił po paskudnej, standardowej, ciemnej nocy.
Siedziała wtedy na skrzypiącym materacu, dokładnie tak jak teraz. I w gruncie rzeczy nie kojarzyła nawet czy stało się coś specjalnego, co mogło zachwiać jej hart ducha. Ale nagle pomyślała, że tak bardzo chciałaby się rozbeczeć. Być jak cześć jej koleżanek, niemogących odnaleźć się w brudnym świecie bez zasad. Potrafiących pociąć sobie nadgarstki, albo zażyć narkotyki, żeby chociaż na moment zapomnieć o rzeczywistości.
Zapragnęła spróbować tego samego. I szybko otrzymała na to szansę. Biały, pozbawiony zapachu proszek, od dawna leżał na dnie kupki jej ubrań. Niedorzeczne, że zostały jej w głowie takie detaliki, ale pamiętała nawet, iż pomiędzy granatowym swetrem, a czerwoną, wyzywającą bluzką. Kiedyś dostała go od jakiegoś anonimowego człowieka, na wypadek gdyby zrobiło się jej gorzej.
Długo z niego nie skorzystała, kpiąc z faktu, że ktokolwiek mógłby ją uznać za słabeusza. Jednak tego dnia, miarka goryczy, chyba się przebrała. Gówniana zawartość, niemal samodzielnie wysypała się na drżącą dłoń, z foliowego woreczka. Była przyjemna w dotyku. Zupełnie jak czekoladowy peeling do ciała jej matki, którym jeszcze jako dziecko lubiła łaskotać sobie twarz.
Serio miała nadzieję, że znajdzie w niej ulgę. W zasadzie nie różniąc się niczym od rasowej narkomanki, która widzi już tylko dwie opcje – bierze albo nie żyje.
Z tym, iż jak zawsze coś jej nie wyszło. Zamiast euforii poczuła parszywą gorycz wypełniającą usta, a chwilę później nieprzyjemny, silny skurcz w żołądku. Zgodnie z obietnicą świat na moment zawirował. Jednak był to jedynie krótki, bolesny impuls, podkreślający panującą dookoła, wszechobecną czerń.
Próba ucieczki od codzienności, skończyła się klęczeniem z opuszczoną głową nad toaletą w łazience. I drobną, ciepłą rączką, opierającą się na jej ramieniu. Rączką czteroletniej wówczas Angie.
Sarze wydawało się, że nawet jako staruszka będzie pamiętać przerażenie w oczach małej widoczne, gdy podawała jej, przyniesioną w pośpiechu z kuchni, szklankę zimnej wody. I podkówkę, w którą wygięła wargi, gdy usiadła przy niej na zimnych kafelkach, najzwyczajniej w świecie głaszcząc ją po włosach. Jak gdyby to choć trochę mogło pomóc.
Żałowała wtedy, że uparła się, iż dziewczynka z nią zostanie. Mogła posłuchać rodziców zamiast postanawiać zrobić im na złość i oddać ją jakimś normalnym ludziom. Być po prostu nikim. Dawcą śmiesznej, mikroskopijnej komórki, zawierającej materiał genetyczny. Zupełnie jak widniejący w papierach jej córeczki ojciec nieznany.
Ale z jakiegoś powodu tego nie zrobiła. Z powodu nieokreślonego, lecz z pewnością tego samego, który czasem, niespodziewanie powodował gwałtowne zmiany, w jej monotonnym życiu. I dla którego postanowiła już nigdy nie eksperymentować głupio ze znieczulającymi prochami.
Była tym kim była. I nie miała przed kim ukrywać swojej prawdziwej twarzy.
Przynajmniej wtedy...
- Angie śpi – drzwi do sypialni zaskrzypiały, a zadowolony ciepły głos, przerwał budzący się w jej ciele odruch wymiotny – chcesz wina?
Zmusiła się do promiennego uśmiechu, po czym zarzuciła mu ręce na szyję, z niedowierzaniem kręcąc głową.
- Pobiłeś kolejny rekord w czasie usypiania jej głupku – mruknęła, całując go w policzek – kto by pomyślał, że faceci potrafią opowiadać bajki na dobranoc.
- Wystarczy ocenzurować historie ze skoczni – wzruszył ramionami, ale nie potrafił ukryć, iż jest z siebie zadowolony jak małe dziecko, które przyjechało bez upadku pięć metrów na rowerku – mówiłem Ci, że się dogadamy.
- Po kilkudziesięciu popołudniach spędzanych na robieniu teatrzyku kukiełkowego pod stołem – odparła z przekąsem kładąc mu palec na ustach. Nie wierzyła w to jak szybko potrafiła zmienić nastrój. I wyrzucić do najgłębszych zakamarków podświadomości wspomnienia, bombardujące ją jeszcze chwilę wcześniej – jeśli masz takie samo tempo działania w kwestii przygotowania się do sezonu, to współczuję naszemu sztabowi szkoleniowemu, pokrako – pokazała mu język.
Wielce zabawne.
- Chyba nie wiem, z którą z was było trudniej – podsumował, sadzając ją sobie na kolanach i mocując się jednocześnie z korkiem od szklanej butelki – ale ważne są skutki. Nie mieszkam już sam i wreszcie mam dla kogo nie rzucać po kątach skarpetkami.
Nie oszukiwał się. To wszystko było bardzo poplątane. Gdy Sara pierwszy raz przyszła do niego z Angie, od razu złapał z dziewczynką dobry kontakt. Dopiero gdy niechcący zobaczyła ich, któregoś dnia, całujących się w kuchni, wpadła w jakąś niezrozumiałą panikę, a powrót do początkowego stanu, kosztował go kilka miesięcy wysiłku.
Nie rozwalał małej rodziny, bo z tego co dał radę zrozumieć, ona nigdy jej nie miała. Sama wyjaśniła mu, wybierając kiedyś lody w sklepie, że ‘tata oficjalnie to umarł, ale tak naprawdę pewnie w ogóle nie istniał’.
A Sara nie zamierzała chyba na ten temat wypowiadać się wcale. Potrzebowała po prostu żyć tu i teraz. I on nie widział w tym nic złego. Nie był przecież aż takim idiotą, żeby nie umieć odjąć sześciu od dwudziestu dwóch. Żadna kobieta nie chciałaby dyskutować przy śniadaniu lub obiedzie o tym, jak została nastoletnią matką.
- Czyli ja będę tu spać – rozejrzała się po pokoju, początkowo dziwiąc go niedorzecznością swojej wypowiedzi – z Tobą.
- A chcesz żebym poszedł położyć się w wannie? – rzucił żartobliwie, choć instynktownie wyczuł, że brunetka zastanawia się nad prozaicznym faktem dzielenia z nim łóżka zupełnie na serio. Nigdy nie mógł zrozumieć jej oporów przed zostawaniem u niego na noc. Na początku tłumaczył sobie, że chodzi o Angelę, o to żeby pozostawiona bez matczynej opieki, nie wpadła na jakiś swój kolejny, genialny, dziecięcy pomysł. Ale później, gdy mała była już przy nich, śpiąc sobie w sąsiednim pokoju, nic się nie zmieniło. Sara potrafiła w środku nocy, jak to sama dość bezdusznie określała po wszystkim, pójść zobaczyć co tam u dziewczynki, a potem niby przypadkowo zasnąć na kanapie w salonie. Zupełnie jakby się bała.
Nie bliskości fizycznej, bo w tej kwestii to raczej on był onieśmielony jej odwagą i bezpośredniością. Tylko normalnej, ludzkiej czułości. Budzenia się przy drugiej osobie, zabierania sobie kołdry, czy delikatnych pocałunków na dzień dobry. Tego, co choć drobne i banalne, było chyba w miłości najbardziej rozczulające.
Myślał o niej, praktycznie w każdej wolnej chwili, dochodząc do oczywistego wniosku, że wszystko musiało być skutkiem przeszłości. Zachowania jakiegoś niedojrzałego idioty, niepotrafiącego wziąć odpowiedzialności ani za nią, ani za własne czyny i w dalszej kolejności tą wychudzoną, gadatliwą, upartą słodycz.
Oraz bólu. Cholernego poczucia krzywdy, tak często pojawiającego się znikąd na jej twarzy. Którego postanowił naiwnie pozbyć się już na zawsze.
- Jakoś będę musiała Cię znieść – stwierdziła po dłuższej chwili namysłu - ale... Ile Ty miałeś dziewczyn? – wyrzuciła z siebie nagle z prędkością karabinu maszynowego – w sensie...
Zamilkła, jakby z zakłopotaniem zastygając bez ruchu. Tylko jej zaczerwienione policzki, zdradzały, iż poczuła, że wkracza na dość niepewny grunt.
- Przecież to jest normalne pytanie wariatko. Aż dziwne, że pada dopiero po roku związku – połaskotał ją po czole, marszcząc jednocześnie brwi – pomyślmy... Czy wplątanie we włosy gumy do żucia, koledze z podstawówki, który szarpał jedną blondyneczkę za warkocz się liczy?
Był niemożliwy.
- Pytałam na serio, rycerzyku.
Utkwiła wzrok w oknie, oszronionym przez pierwsze, przygotowujące świat do nadchodzącej zimy przymrozki, dając tym samym Michaelowi do zrozumienia, że czeka na odpowiedź. Jemu mogła wmówić, iż to po prostu takie zdanie wypowiedziane sobie z ciekawości. Ale sama doskonale niestety wiedziała do czego dąży.
- Trzy – rzucił pewnym głosem – w sensie tą trzecią jesteś Ty.
Westchnęła, czując, że jej żołądek znów nieprzyjemnie kurczy się, tak jak wtedy, gdy przed momentem wspominała Angie pocieszającą ją po skosztowaniu narkotyków. Co niby miała powiedzieć? Super, tyle, że Ty nie jesteś ani trzeci, ani dziesiąty, ani piętnasty i gdybyś wyleciał teraz z czymś w stylu ‘a u Ciebie?’ nie potrafiłabym nawet tego policzyć? Przecież to brzmiało gorzej, niż jakaś zakichana, argentyńska opera mydlana.
I zdecydowanie powinno jeszcze poczekać. Nie żeby była romantyczką, wierzącą, iż prawda nigdy nie wyjdzie na jaw, a jej życie z dnia na dzień zmieni się w słodką brednię o Kopciuszku, albo inną naiwną opowiastkę, która skończy się z pewnością przed ołtarzem i nie przeminie już nigdy.
Ale przecież kilka miesięcy odkładania tej prawdy, nie mogło niczego zmienić. Szczęście nie umierało w końcu zazwyczaj nagłym, gwałtownym wybuchem, przerywającym wszelkie plany, niczym wybuchająca w metrze bomba. Ludzie często tak twierdzili. Lecz choć istniały oczywiście wyjątki typu niespodziewana śmierć bliskiej osoby, zazwyczaj było wręcz na odwrót. Lubiło ono spalać się powoli. Drobnymi kataklizmami, których mniej spostrzegawczy obywatele świata, nie byli nawet w stanie zauważyć. A pomiędzy którymi, dawały jeszcze radę prześwitywać mikroskopijne promyki radości.
Dawno ich nie widziała. I chciała egoistycznie zgarnąć teraz sporą porcję. Starczającą na długie lata. Albo jeszcze lepiej na całe popierdolone życie.
Wino miało przyjemny, kwaśnawy posmak, który na dobre upewnił ją, że to nie moment na wyznawanie wszystkich ciążących jej na sumieniu tajemnic. A potem był już tylko materac, przyjemnie wyginający się pod ciężarem ich ciał. I poczucie, że brudna, powalona dziewczyna na moment gdzieś wyparowała.
- Uwielbiam tą twoją słodką piżamkę – Michael roześmiał się, już wcale nie niewinnie, pokazując na jej śmieszny dres z ogromnym, puchatym królikiem. Może niekoniecznie to w niego powinna się ubrać, na pierwszą noc, którą oficjalnie spędzała mieszkając ze swoim chłopakiem. Ale te wszystkie seksowne wdzianka kojarzyły się jej obrzydliwie i chyba... Nie były przeznaczone dla kogoś z kim spotykała się z...
Nie umiała jeszcze nazwać tego uczucia.
Miała dwadzieścia dwa lata. Ale nigdy nie pomyślała, że miłość, w tym najbardziej przyziemnym wymiarze, może po prostu być przyjemna. Że ktoś, kto przecież jednak jest facetem, potrafi stać się jednoczenie tak zaborczy i tak bierny. I absolutnie skupić na dawaniu jej szczęścia. Krok po kroku. Minuta po minucie.
Nigdy nie wyobrażała sobie, iż fizyczności nie da się odciąć od duszy. Iż może Cię ona wypełnić absolutnym spokojem i dziwnym rodzajem światła, które wejdzie z Tobą w następny dzień, zamiast kolejnymi, niewidzialnymi ciosami w twarz.
Nigdy nie przypuszczała, że to wszystko nie jest wyścigiem na czas. Nie potrafiła pojąć jak da się celebrować rozpinanie każdego kolejnego guziczka w koszuli drugiej osoby. Czy przesuwanie rąk coraz niżej i niżej. Albo wplatanie sobie dłoni we włosy.
Nigdy nie uwierzyłaby w istnienie mężczyzny, chcącego tracić czas, na delikatne cmokanie jej czoła i masowanie ramion. Mężczyzny doprowadzającego ją do szaleństwa samym dotykiem, na który zawsze pozostawała kompletnie nieczuła.
Nigdy wcześniej nie wkładała tyle energii w zwyczajne łączenie się ust. Nie potrzebowała aby głupiutkie, pełne czułości pocałunki nie ustawały. Od początku do końca.
I wreszcie nigdy nie sądziła, że cała ta zabawa wymaga choćby jednego słowa. A co dopiero szalonego mruczenia swoich imion, w momencie gdy z dwojga ciał robiło się jedno. Oraz przede wszystkim pieprzniętego ‘kocham cię’. Tego, którego ciągle przeraźliwie się bała. Jednocześnie coraz mocniej uzależniając się od słuchania go.
Gdy świat przestał wirować, a Michi bawił się jak mały chłopiec, szczelnie opatulając ją z każdej strony, zalaną winem kołdrą, jedynym uczuciem, które miało do niej dostęp, była bezgraniczna radość. I pewność, że następnego ranka, może swobodnie wyjść na ulicę. Bez wstydu przed obcymi ludźmi. Bez zastanawiania się czy potrafią oni wyczytać z jej kamiennej twarzy, kim jest naprawdę.
Bo już nie robiła nic złego. Najzwyczajniej pragnęła normalności. Dla siebie i dla swojej córki. To chyba nie było grzechem?
Wiedziała, iż tej nocy nie ma zamiaru uciekać na kanapę w salonie. Planowała obudzić się w tych samych warunkach, w których zaśnie. Zamknięta w mocnym uścisku. Z blond włosami tego nieszczęsnego, niereformowalnego bałaganiarza, łaskoczącymi jej twarz.
I całkowicie bezpieczna.
Dostała z miejsca aż za dużo. Licząc, że któregoś dnia, będzie mogła się za to odwdzięczyć.
Że wreszcie nauczy się na nowo miłości.
A w końcu pokocha. Nie tylko jego. Ale także własne dziecko.
'Bóg wie, co się kryje w tych słabych i zapitych sercach
Sądzę, że samotność zaczęła się dobijać
Nikt nie powinien być sam, och, ocal mnie'
Sądzę, że samotność zaczęła się dobijać
Nikt nie powinien być sam, och, ocal mnie'
___________________
Miało być co miesiąc/dwa, ale no... Jak mi się nie podoba, to znowu serio pisanie mnie bawi. I o to chyba chodziło, nie o super teksty.
Tym razem nie funduję wyjątkowo, moich dziwnych przemyśleń w sposób typowy, ale i tak jest tu ich masa - bo raczej pisania bez nich sobie nie wyobrażam. A jakby kogoś to i tak dziwiło to w następnym nadrobię z nawiązką ;P
Rozpisałam się coś za bardzo, bo ten rozdział miał być krótki, a tymczasem jedną scenę musiałam przerzucić do dwójki, żeby nie przesadzić. I ten początek, który miał być dużo, dużo później, ale za dużo było w komentarzach sugestii, że znowu ukatrupiłam główną bohaterkę, więc postanowiłam pokazać, że nie. A teraz będzie już chronologicznie - czyli ten pieprzony, prevcowy sezon. I pierwsze trzy/cztery rozdziały, jak ostrzegałam, będą strasznie (jak dla mnie) słodkie, więc poprzeplatam je retrospekcjami, żeby aż tak nie wyszło.
To chyba tyle ode mnie. Czcionka pod rozdziałem, zgodnie z prośbą trochę powiększona. Obawiam się, że tym razem w drugą stronę, ale tak to jest z urządzeniami mobilnymi. A kwestii wyglądu bloga, w końcu to ogarnę.
To dużo dobrego dziewczyny, mało Stefana Krafta i do napisania.
XD