piątek, 3 marca 2017

1. Stolen kisses and pretty lies.

Listopad 2016

'Och, a gdybym tylko miał rozum
Byłabym zimny jak głaz i bogaty jak głupiec
Który odpycha te wszystkie dobre serca'
                   Birdy - People Help The People
Ten dzień był zimny, ciemny i deszczowy. Ulice uginały się od resztek gnijących liści, niewartych już nawet tego, żeby włożyć je do plastikowego worka i spalić.
Śmieszne, że jeszcze niedawno owe liście mieniły się na drzewach zachwycającą mieszanką złota z czerwienią. Tylko po to, by zostać  ziemistą, lepką, burą masą, dręczącą buty wkurzonych przechodniów.
Gapiłeś się na nie. I dziwnie Ci było czuć się jak one, prawda?
Bo nie da się zrozumieć momentów, w których nie odróżniasz już dobra od zła. Przeraźliwie się boisz, nie wiedząc jaki jesteś i – co jeszcze ważniejsze - jaki chcesz być. Może gdybyś mniej z siebie dawał, mniej byś na końcu cierpiał. Może mógłbyś się stać twardym, stabilnym kamieniem. I nie kochać.


Już nigdy nikogo nie pokochać.
Trzymać się z dala od tej pieprzonej, toksycznej miłości, która sprawia, że pozornie zachowujesz się zupełnie standardowo, jak zwykły człowiek, w codziennych sytuacjach. Nie przypominasz wcale schematycznego, nawiedzonego, uciśnionego romantyka. Ale głęboko w duszy, w tym najbardziej kruchym zakamarku, do którego wpuszczasz tylko własne sumienie, pękasz na kawałki.
Jesień myśli Ci się z wiosną, a zima z latem. Nie potrafisz powiedzieć czy bardziej pragniesz kogoś ze wstrętem odtrącić, czy tulić go już w nieskończoność, nie pozwalając mu na kolejne błędne kroki.
Bo tylko jednego jesteś pewien.
Tego, że dosłownie nic nie jest nam dane na zawsze.

Michael wziął głęboki oddech, ocierając dłonią pot z czoła i wpatrując się w Sarę. Gdyby jej nie znał, pomyślałby, że okres, który minął od ich ostatniego spotkania, w ogóle nie wydarł na niej piętna. Wyglądała zatrważająco normalnie. Skromnie, lecz w sposób zadbany. Nie chciała grać przed nim ani pokrzywdzonego biedactwa, ani niedostępnej królowej, doskonale panującej nad własnym życiem.
Była sobą, po prostu sobą. Tą, za którą swojego czasu szalałby pewnie najmocniej, gdyby tak sprytnie nie ukrywała się przed nim pod setkami masek.
Jedyny element nie pasujący mu do całości, stanowiły jej okulary przeciwsłoneczne. Ogromne, zasłaniające połowę twarzy i nienaturalnie niedopasowane, do szalejącego na zewnątrz listopadowego deszczu. Gdy weszła do kawiarni, jakiś nadgorliwy kelner rzucił się jej na pomoc, zauważając je i myśląc najwyraźniej, że jest niewidoma. A ona chciała zapewne tylko ukryć emocje. Co może nie było i takie złe. Za dużo gorzkich, przyprawionych łzami słów padło już między nimi.
- Chyba zaraz nas stąd wyrzucą, za ilość serwetek, które zniszczyliśmy – szepnął nerwowo. Istotnie stolik, przy którym siedzieli wyglądał już niczym istne pobojowisko. Białe kulki, kwadraty i nieforemne ścinki, ozdobione resztkami graficznego wzorku, niemal w całości przykryły zielony obrus.
Nawiasem mówiąc, obrus w kolorze nadziei.
- Nawet nie zauważyłam – odparła bezradnie. Nie miała zamiaru ściągać czarnych szkieł, ale Michi oczami wyobraźni i tak cały czas widział jej ukrywające się pod nimi poszarzałe tęczówki. Nie próbował już zgadywać czy mokre czy suche.


Długo przekonywał sam siebie, że jest w końcu gotowy, aby z nią porozmawiać. Że przestał wreszcie wierzyć, iż odwoła wszystko co wyznała mu tamtej pieprzonej nocy. Że potrafi stać się  twardy, zimny i bezuczuciowy. I po prostu zapomnieć. Zapomnieć o stracie, której nie wolno mu było nawet głośno opłakiwać.
Cynizm  w pewnym sensie ratował go przed wariactwem. Patrzył na zakochane parki, chodzące za rękę po ulicach, jawnie drwiąc z nich w myślach. Był już mądrzejszy, stał jakby po drugiej stronie barykady. Wiedział jak kończy się to bezmyślne latanie w obłokach. Jak łatwo zakochany człowiek może zupełnie oślepnąć i pozwolić, aby ktoś raz na zawsze rozwalił jego zwyczajne, proste, bezpieczne życie. Właściwie w jeden wieczór.
Przynajmniej tak wolał sobie założyć.


- To Ty chciałaś pogadać – przypomniał. Od dłuższego czasu nawijali jak głupi o pogodzie i małych, afrykańskich figurkach, zdobiących parapety lokalu. Wyglądało na to, że cholernie bali się ciszy. Tej, w której jeszcze nie tak dawno mogli przeleżeć godziny. Z niechęcią podnosząc się gdy przeszkadzał im telefon, głupi trening, albo (co było znacznie milszym rozwiązaniem) wpychająca się między nich Angie, pragnąca podzielić się ze światem swoim kolejnym, genialnym pomysłem na życie.
- Chyba potrzebowałam Cię przeprosić – wzruszyła ramionami – ale to bez sensu, nie?
- Zupełnie bez sensu – potwierdził zagryzając wargi – za takie rzeczy się nie przeprasza. Zresztą Ty tego nie żałujesz, prawda?


Nie odpowiedziała. I chłopak doskonale wiedział dlaczego. Tym pytaniem zranił ją stokroć bardziej, niż gdyby wstał w tym momencie z miejsca, odsunął krzesło, zamachnął się i uderzył ją otwartą ręką w twarz. Bo ona żałowała tamtego dnia zanim jeszcze się rozpoczął, z tym że... Najzwyczajniej w świecie nie potrafiła postąpić inaczej, niż w chory sposób decydując za nich oboje. Przeszłość, kształtowała całe jej życie. I to nie przeszłość w tym banalnym sensie, który mógł stanowić inny człowiek, uzależnienia czy wiszące nad głową konsekwencje własnych czynów.
Tylko prawdziwa, zabójcza tajemnica, ukrywająca się pod postacią czegoś innego. Pozornie banalnego.
Mianowicie sposobu myślenia o świecie. Braku wiary w siebie i we wszystkich dookoła. Przekonania, iż szczęśliwe zakończenia w gruncie rzeczy nie istnieją. I nie ma po co walczyć z losem, który i tak na koniec Cię okpi. Lepiej postanowić z miejsca zrobić coś strasznego, co rzekomo było najmniejszym możliwym złem.


Szlag by to trafił.


- Powiedz mi lepiej co u Angie – westchnął. Starczyło mu widać tej żałosnej nienawiści, jedynie na kilka, przesyconych sztucznym jadem zdań.
- A co ma być? – Sara głupawo spuściła głowę – znowu zamknęła się w sobie. Jak to taki maluch. Nie chce się bawić, chodzić do szkoły, nawet telewizji oglądać. Gdy tylko może, siedzi całymi dniami na łóżku i gada do tej nieszczęsnej, popsutej lalki.
- Do Cherry – przypomniał, a na jego smutnej twarzy przez moment pojawił się uśmiech – nigdy nie tolerowała mówienia o niej, jak o rzeczy.
Zawsze, gdy ostatnie miesiące przytłaczały go zbyt mocno, próbował sobie przypomnieć naiwne żarty tego szkraba. Chyba jedyny dowód na to, iż końcówka minionego roku, była czymś więcej, niż niekończącym się pasmem słodkiej ułudy i pięknych kłamstw.
- W zasadzie wszystko przez Ciebie – wzdrygnęła się dziewczyna – ona nigdy nie potrzebowała ludzi. Wpoiłam jej do głowy tą pieprzoną samowystarczalność. A Ty... Krok po kroku pokazywałeś, że może być inaczej. Że dzieciaki się kocha, rozmawia z nimi. Że posiadają prawo do marzeń... – spróbowała uspokoić oddech, w niekulturalny sposób płucząc usta herbatą – nigdy nie pytała, czemu nie ma rodziny. Aż nie zobaczyła jak to powinno wyglądać.
- Ma matkę – zaczął spokojnie, starając się na moment wyprzeć własne, poranione uczucia – i to chyba powinno być...
- Ze mnie żadna matka – przerwała mu gwałtownie – doskonale widzisz, że taka prawda. Pasowało mi gdy bała się ludzi. Gdy na dźwięk dzwonka do drzwi, chciała chować się za szafą. Bo wtedy nie było z nią żadnych problemów. To w szczęśliwej dziewczynce, która zaczepiała z anielskim uśmiechem obcych gości, podczas Turnieju Czterech Skoczni, nie potrafiłam rozpoznać własnej córki. A nawiasem mówiąc, wiesz co usłyszałam od niej ostatnio?
- Angie ma niecałe siedem lat – przypomniał delikatnie – i w pewnych sytuacjach zdecydowanie zbyt dużo do powiedzenia. Więc nie musisz...
- Stwierdziła wprost, że jestem idiotką – Sara parsknęła nerwowo, stukając paznokciami o oparcie krzesła – i że musiałam zrobić coś naprawdę obrzydliwego, skoro nie weźmiemy ślubu – zadrżała, jakby wahając się czy kontynuować – to w sumie była jedyna moja rzeczowa rozmowa z nią w minionym miesiącu.
Za bardzo nie wiedział, co ma odpowiedzieć na taki tekst. Chyba odechciało mu się jeszcze bardziej rozgrzebywać ran. Przekonał się, że raczej już nigdy nie będzie umiał spędzać z brunetką czasu, jak z nieznajomą osobą. Witać się poprzez chłodne podanie ręki i zimne cmoknięcie w policzek. A potem dyskutować na błahe, obojętne tematy.
Za dużo ich łączyło. I zbyt wielkie wartości zostały naruszone, żeby to zniszczyć.


Naruszone przez nią. Albo jeśli ktoś tak wolał, to przez los.


- Żądała w końcu kwiatków do sypania. I niebieskiej sukienki w różowe groszki...
- I żółtej wstążki we włosach – dokończyła dziewczyna ponuro – plus nowych, eleganckich ubranek dla tego swojego szmacianego kocmołucha. Przecież pamiętam o czym gadała przy każdym posiłku.


Popierdolony świat nie był łaskawy oszczędzić widocznie nawet małego dziecka.


Delikatna, wiekowa już ballada lecąca z kawiarnianych głośników, nagle ustała. Płyta dobiegła końca, a stojąca za barem roztrzepana kelnerka uznała widocznie, że siedzący przy stolikach goście zasłużyli na coś nieco bardziej komponującego się, z szalejącą za oknem, monotonne dudniącą wichurą. Po chwili wnętrze wypełniło się gwałtownym, rockowym dźwiękiem, burzącym ułudny ład i porządek.
- Widzisz tych ludzi? – Sara dyskretnie pokazała palcem, na znajdujące się naprzeciw ich stolika schody. Jakieś wiekowe małżeństwo wygłupiało się na półpiętrze, próbując tańczyć w rytm, kompletnie niepasującej do ich pokolenia muzyki. Wyglądało to śmiesznie i na pierwszy rzut oka kompletnie żałośnie. Trzęsące się nogi, zmarszczki na twarzach czy laska inwalidzka nie stanowiły raczej dla nikogo symbolu  romantyzmu. Ale gdy tylko spojrzało się głębiej, odrzucając schematy i pozory, to w oczach tych staruszków można było dostrzec prawdziwe szczęście. Szczęście świetliste. Takie, które zaraża wszystkich stojących dookoła. I którego  chyba pozazdrościłby im niejeden pełny życia, przekonany o własnej doskonałości dziewiętnastolatek.
- Michi... – sama nie wiedziała czemu chwyta go nagłym, wręcz nachalnym ruchem za rękę – zapomnij na chwilę o... – powoli zaczynała się godzić z faktem mówiącym, iż nigdy nie odważy się wypowiedzieć tego słowa na głos – o tym, jak Cię skrzywdziłam. I pomyśl logicznie. To musiało się źle skończyć. Bo czy wyobrażasz... Czy wyobrażałeś sobie takich nas za pięćdziesiąt lat?
- Sara...


Pewnych pytań się nie zadawało.
Bo przyszłość nie była gumową zabawką, stworzoną aby rozciągać ją zgodnie z własnymi potrzebami. A przez skupianie się na słodkich i cholernie dalekich celach, można było przegapić tu i teraz.
Nie da się z kimś przeżyć perfekcyjnego życia, gdy nie stać Cię na jeden szczery dzień.
Nie da się przyrzec wierności, gdy ta druga osoba nawet nie wierzy w twoje uczucia.
A wreszcie nie da się karmić nieustannie tylko tym, że pociąga Cię czyjś uśmiech.
Miłość bez prawdy jest jak roślina bez wody. Szybko zwiędnie. Ale minie jeszcze wiele czasu nim ostatecznie obumrze.


W niektóre bezsenne noce, siedząc sam na balkonie i banalnie pijąc piwo, żałował, że ona po prostu go nie zdradziła. Tak jak typowali złośliwie wszyscy krewni i znajomi. Niemiłosiernie wkurzały go tego typu rozmowy. Głoszone przyciszonym głosem plotki, a potem współczujące spojrzenia, rzucane w jego kierunku, gdy tylko pojawiał się w zasięgu wzroku.


Zapominali.
Że zdradę przynajmniej można by było próbować wybaczyć. Razem z całą przeszłością.

~~***~~
'Ludziom pomagają ludzie
I jeśli tęsknisz za domem, daj mi rękę, a ja ją potrzymam
Ludziom pomagają ludzie
I już nic nie ściągnie cię w dół'
rok wcześniej

Sara nigdy nie pomyślałaby, iż pewnego dnia, tak po prostu wprowadzi się do jakiegoś chłopaka. Zwyczajnie. Jak normalna, szczęśliwa dziewczyna. Wsadzi do walizki resztki rzeczy, które w wyniku dłuższych czy krótszych wizyt nie znalazły się jeszcze w jego mieszkaniu i zatrzaśnie za sobą wcześniejsze popierdolone życie.
Było nie do wyobrażenia, że znajdzie się wariat, gotowy zgodzić się na coś takiego. Na związek z kobietą, o której nie wie nic. Na długaśne przekonywanie do siebie, jej sześcioletniej, upartej córki. Przekonywanie, które skończyło się nawiasem mówiąc jego tryumfem i sromotną porażką jej ponurych przekonań – zaczął rozumieć małą lepiej niż ona sama.
I na codzienne zapewnianie, że przyszłość będzie malować się już tylko w jasnych barwach.
Tych, zajmujących ostatnio każdą przestrzeń jej codzienności – poza własnym sumieniem.

Usiadła na łóżku, przeczesując palcami włosy. Zawsze lubiła skupiać uwagę na powolnym zaplataniu, a potem rozplataniu warkocza. Mając wolne popołudnie, potrafiła bawić się tak nawet godzinami. Ułatwiało jej to odrywanie się od codzienności. Stawała przed lustrem i nie zwracała uwagi na podkrążone oczy, czy popękane kąciki ust. Widoczne były tylko gęste, długie kosmyki, zasłaniające wszystko co się pod nimi kryło.
Drobne zwyczaje chyba zawsze wydawały się jej ważniejsze, niż cała lista, wpajanych światu przez stulecia zasad i norm. Niemal od urodzenia uważała się za zaprzeczenie histeryczki. Czasem żałowała nawet, iż nie nauczyła się okazywać emocji.
Może gdyby nie bała się czuć, nie uznawałaby proszenia ludzi o pomoc za zniewagę. I umiała pogodzić się z byciem na łasce innych, zamiast robić naganne rzeczy, które zabierały jej honor, dając w zamian samowystarczalność.
Rzeczy, których żałowała, nie pozwalając jednak własnym oczom na łzy. Wyryła sobie w sercu, że płacz to oznaka słabości. Infantylna brednia, przez którą człowiek zaczyna z trochę większym szacunkiem patrzeć na własne życie.

To śmieszne. Ale w całym paśmie pustki ostatnich lat, mogła wyróżnić tylko kilka dni, których przebieg potrafiła odtworzyć. I jedną, jedyną scenę, będącą jak znak z nieba, mówiący jej, iż długo już tak nie pociągnie. Pewien poranek, który nastąpił po paskudnej, standardowej, ciemnej nocy.
Siedziała wtedy na skrzypiącym materacu, dokładnie tak jak teraz. I w gruncie rzeczy nie kojarzyła nawet czy stało się coś specjalnego, co mogło zachwiać jej hart ducha.  Ale nagle pomyślała, że tak bardzo chciałaby się rozbeczeć. Być jak cześć jej koleżanek, niemogących odnaleźć się w brudnym świecie bez zasad. Potrafiących pociąć sobie nadgarstki, albo zażyć narkotyki, żeby chociaż na moment zapomnieć o rzeczywistości.
Zapragnęła spróbować tego samego. I szybko otrzymała na to szansę. Biały, pozbawiony zapachu proszek, od dawna leżał na dnie kupki jej ubrań. Niedorzeczne, że zostały jej w głowie takie detaliki, ale pamiętała nawet, iż pomiędzy granatowym swetrem, a czerwoną, wyzywającą bluzką. Kiedyś dostała go od jakiegoś anonimowego człowieka, na wypadek gdyby zrobiło się jej gorzej.
Długo z niego nie skorzystała, kpiąc z faktu, że ktokolwiek mógłby ją uznać za słabeusza.  Jednak tego dnia, miarka goryczy, chyba się przebrała. Gówniana zawartość, niemal samodzielnie wysypała się na drżącą dłoń, z foliowego woreczka. Była przyjemna w dotyku. Zupełnie jak czekoladowy peeling do ciała jej matki, którym jeszcze jako dziecko lubiła łaskotać sobie twarz.
Serio miała nadzieję, że znajdzie  w niej ulgę. W zasadzie nie różniąc się niczym od  rasowej narkomanki, która widzi już tylko dwie opcje – bierze albo nie żyje.
Z tym, iż jak zawsze coś jej nie wyszło. Zamiast euforii poczuła parszywą gorycz wypełniającą usta, a chwilę później nieprzyjemny, silny skurcz w żołądku.  Zgodnie z obietnicą świat na moment zawirował. Jednak był to jedynie krótki, bolesny impuls, podkreślający panującą dookoła, wszechobecną czerń.
Próba ucieczki od codzienności, skończyła się klęczeniem z opuszczoną głową nad toaletą w łazience. I drobną, ciepłą rączką, opierającą się na jej ramieniu. Rączką czteroletniej wówczas Angie.
Sarze wydawało się, że nawet jako staruszka będzie pamiętać  przerażenie w oczach małej widoczne, gdy podawała jej, przyniesioną w pośpiechu z kuchni, szklankę zimnej wody. I podkówkę, w którą wygięła wargi, gdy usiadła przy niej na zimnych kafelkach, najzwyczajniej w świecie głaszcząc ją po włosach. Jak gdyby to choć trochę mogło pomóc.
Żałowała wtedy, że uparła się, iż dziewczynka z nią zostanie. Mogła posłuchać rodziców zamiast postanawiać zrobić im na złość i oddać ją jakimś normalnym ludziom. Być po prostu nikim. Dawcą śmiesznej, mikroskopijnej komórki, zawierającej materiał genetyczny. Zupełnie jak widniejący w papierach jej córeczki ojciec nieznany.

Ale z jakiegoś powodu tego nie zrobiła. Z powodu nieokreślonego, lecz z pewnością tego samego, który czasem, niespodziewanie powodował gwałtowne zmiany, w jej monotonnym życiu. I dla którego postanowiła już nigdy nie eksperymentować głupio ze znieczulającymi prochami.
Była tym kim była. I nie miała przed kim ukrywać swojej prawdziwej twarzy.
Przynajmniej wtedy...

- Angie śpi – drzwi do sypialni zaskrzypiały, a zadowolony ciepły głos, przerwał budzący się w jej ciele odruch wymiotny – chcesz wina?
Zmusiła się do promiennego uśmiechu, po czym zarzuciła mu ręce na szyję, z niedowierzaniem kręcąc głową.
- Pobiłeś kolejny rekord w czasie usypiania jej głupku – mruknęła, całując go w policzek – kto by pomyślał, że faceci potrafią opowiadać bajki na dobranoc.
- Wystarczy ocenzurować historie ze skoczni – wzruszył ramionami, ale nie potrafił ukryć, iż jest z siebie zadowolony jak małe dziecko, które przyjechało bez upadku pięć metrów na rowerku – mówiłem Ci, że się dogadamy.
- Po kilkudziesięciu popołudniach spędzanych na robieniu teatrzyku kukiełkowego pod stołem – odparła z przekąsem kładąc mu palec na ustach. Nie wierzyła w to jak szybko potrafiła zmienić nastrój. I wyrzucić do najgłębszych zakamarków podświadomości  wspomnienia, bombardujące ją jeszcze chwilę wcześniej – jeśli  masz takie samo tempo działania w kwestii przygotowania się do sezonu, to współczuję naszemu sztabowi szkoleniowemu, pokrako – pokazała mu język.

Wielce zabawne.

- Chyba nie wiem, z którą z was było trudniej – podsumował, sadzając ją sobie na kolanach i mocując się jednocześnie z korkiem od szklanej butelki – ale ważne są skutki. Nie mieszkam już sam i wreszcie mam dla kogo nie rzucać po kątach skarpetkami.
Nie oszukiwał się. To wszystko było bardzo poplątane. Gdy Sara pierwszy raz przyszła do niego z Angie, od razu złapał z dziewczynką dobry kontakt. Dopiero gdy niechcący zobaczyła ich, któregoś dnia, całujących się w kuchni, wpadła w jakąś niezrozumiałą panikę, a powrót do początkowego stanu, kosztował go kilka miesięcy wysiłku.
Nie rozwalał małej rodziny, bo z tego co dał radę zrozumieć, ona nigdy jej nie miała. Sama wyjaśniła mu, wybierając kiedyś lody w sklepie, że ‘tata oficjalnie to umarł, ale tak naprawdę pewnie w ogóle nie istniał’.
A Sara nie zamierzała chyba na ten temat wypowiadać się wcale. Potrzebowała po prostu żyć tu i teraz. I on nie widział w tym nic złego. Nie był przecież aż takim idiotą, żeby nie umieć odjąć sześciu od dwudziestu dwóch. Żadna kobieta nie chciałaby dyskutować przy śniadaniu lub obiedzie o tym, jak została nastoletnią matką.

- Czyli ja będę tu spać – rozejrzała się po pokoju, początkowo dziwiąc go niedorzecznością swojej wypowiedzi  – z Tobą.
- A chcesz żebym poszedł położyć się w wannie? – rzucił żartobliwie, choć instynktownie wyczuł, że brunetka zastanawia się nad prozaicznym faktem dzielenia z nim łóżka zupełnie na serio. Nigdy nie mógł zrozumieć jej oporów przed zostawaniem u niego na noc. Na początku tłumaczył sobie, że chodzi o Angelę, o to żeby pozostawiona bez matczynej opieki, nie wpadła na jakiś swój kolejny, genialny, dziecięcy pomysł. Ale później, gdy mała była już przy nich, śpiąc sobie w sąsiednim pokoju, nic się nie zmieniło. Sara potrafiła w środku nocy, jak to sama dość bezdusznie określała po wszystkim, pójść zobaczyć co tam u dziewczynki, a potem niby przypadkowo zasnąć na kanapie w salonie. Zupełnie jakby się bała.
Nie bliskości fizycznej, bo w tej kwestii to raczej on był onieśmielony jej odwagą i bezpośredniością. Tylko normalnej, ludzkiej czułości. Budzenia się przy drugiej osobie, zabierania sobie kołdry, czy delikatnych pocałunków na dzień dobry. Tego, co choć drobne i banalne, było chyba w miłości najbardziej rozczulające.

Myślał o niej, praktycznie w każdej wolnej chwili, dochodząc do oczywistego wniosku, że wszystko musiało być skutkiem przeszłości. Zachowania jakiegoś niedojrzałego idioty, niepotrafiącego wziąć odpowiedzialności ani za nią, ani za własne czyny i w dalszej kolejności tą wychudzoną, gadatliwą, upartą słodycz.
Oraz bólu. Cholernego poczucia krzywdy, tak często pojawiającego się znikąd na jej twarzy. Którego postanowił naiwnie pozbyć się już na zawsze.

- Jakoś będę musiała Cię znieść – stwierdziła po dłuższej chwili namysłu - ale... Ile Ty miałeś dziewczyn? – wyrzuciła z siebie nagle z prędkością karabinu maszynowego – w sensie...
Zamilkła, jakby z zakłopotaniem zastygając bez ruchu. Tylko jej zaczerwienione policzki, zdradzały, iż poczuła, że wkracza na dość niepewny grunt.
- Przecież to jest normalne pytanie wariatko. Aż dziwne, że pada dopiero po roku związku – połaskotał ją po czole, marszcząc jednocześnie brwi – pomyślmy... Czy wplątanie we włosy  gumy do żucia, koledze z podstawówki, który szarpał jedną blondyneczkę za warkocz się liczy?

Był niemożliwy.
- Pytałam na serio, rycerzyku.
Utkwiła wzrok w oknie, oszronionym przez pierwsze, przygotowujące świat do nadchodzącej zimy przymrozki, dając tym samym Michaelowi do zrozumienia, że czeka na odpowiedź. Jemu mogła wmówić, iż to po prostu takie zdanie wypowiedziane sobie z ciekawości. Ale sama doskonale niestety wiedziała do czego dąży.
- Trzy – rzucił pewnym głosem – w sensie tą trzecią jesteś Ty.
Westchnęła, czując, że jej żołądek znów nieprzyjemnie kurczy się, tak jak wtedy, gdy przed momentem wspominała Angie pocieszającą ją po skosztowaniu narkotyków. Co niby miała powiedzieć? Super, tyle, że Ty nie jesteś ani trzeci, ani dziesiąty, ani piętnasty i gdybyś wyleciał teraz z czymś w stylu ‘a u Ciebie?’ nie potrafiłabym nawet tego policzyć? Przecież to brzmiało gorzej, niż jakaś zakichana, argentyńska opera mydlana.
I zdecydowanie powinno jeszcze poczekać. Nie żeby była romantyczką, wierzącą, iż prawda nigdy nie wyjdzie na jaw, a jej życie z dnia na dzień zmieni się w słodką brednię o Kopciuszku, albo inną naiwną opowiastkę, która skończy się z pewnością przed ołtarzem i nie przeminie już nigdy.
Ale przecież kilka miesięcy odkładania tej prawdy, nie mogło niczego zmienić. Szczęście nie umierało w końcu zazwyczaj nagłym, gwałtownym wybuchem, przerywającym wszelkie plany, niczym wybuchająca w metrze bomba. Ludzie często tak twierdzili. Lecz choć istniały oczywiście wyjątki typu niespodziewana śmierć bliskiej osoby, zazwyczaj było wręcz na odwrót. Lubiło  ono spalać się powoli. Drobnymi kataklizmami, których mniej spostrzegawczy obywatele świata, nie byli nawet w stanie zauważyć. A pomiędzy którymi, dawały jeszcze radę prześwitywać mikroskopijne promyki radości.
Dawno ich nie widziała. I chciała egoistycznie zgarnąć teraz sporą porcję. Starczającą na długie lata. Albo jeszcze lepiej na całe popierdolone życie.

Wino miało przyjemny, kwaśnawy posmak, który na dobre upewnił ją, że to nie moment na wyznawanie wszystkich ciążących jej na sumieniu tajemnic. A potem był już tylko materac, przyjemnie wyginający się pod ciężarem ich ciał. I poczucie, że brudna, powalona dziewczyna na moment gdzieś wyparowała.

- Uwielbiam tą twoją słodką piżamkę – Michael roześmiał się, już wcale nie niewinnie, pokazując na jej śmieszny dres z ogromnym, puchatym królikiem. Może niekoniecznie to w niego powinna się ubrać, na pierwszą noc, którą oficjalnie spędzała mieszkając ze swoim chłopakiem. Ale te wszystkie seksowne wdzianka kojarzyły się jej obrzydliwie i chyba... Nie były przeznaczone dla kogoś z kim spotykała się z...
Nie umiała jeszcze nazwać tego uczucia.

Miała dwadzieścia dwa lata. Ale nigdy nie pomyślała, że miłość, w tym najbardziej przyziemnym wymiarze, może po prostu być przyjemna. Że ktoś, kto przecież jednak jest facetem, potrafi stać się jednoczenie tak zaborczy i tak bierny. I absolutnie skupić na dawaniu jej szczęścia. Krok po kroku. Minuta po minucie.
Nigdy nie wyobrażała sobie, iż fizyczności nie da się odciąć od duszy. Iż może Cię ona wypełnić absolutnym spokojem i dziwnym rodzajem światła, które wejdzie z Tobą w następny dzień, zamiast kolejnymi, niewidzialnymi ciosami w twarz.
Nigdy nie przypuszczała, że to wszystko nie jest wyścigiem na czas. Nie potrafiła pojąć jak da się celebrować rozpinanie każdego kolejnego guziczka w koszuli drugiej osoby. Czy przesuwanie rąk coraz niżej i niżej. Albo wplatanie sobie dłoni we włosy.
Nigdy nie uwierzyłaby w istnienie mężczyzny, chcącego tracić czas, na delikatne cmokanie jej czoła i masowanie ramion.  Mężczyzny doprowadzającego ją do szaleństwa samym dotykiem, na który zawsze pozostawała kompletnie nieczuła.
Nigdy wcześniej nie wkładała tyle energii w zwyczajne łączenie się ust. Nie potrzebowała aby głupiutkie, pełne czułości pocałunki nie ustawały. Od początku do końca.
I wreszcie nigdy nie sądziła, że cała ta zabawa wymaga choćby jednego słowa. A co dopiero szalonego mruczenia swoich imion, w momencie gdy z dwojga ciał robiło się jedno. Oraz przede wszystkim pieprzniętego ‘kocham cię’. Tego, którego ciągle przeraźliwie się bała. Jednocześnie coraz mocniej uzależniając się od słuchania go.

Gdy świat przestał wirować, a Michi bawił się jak mały chłopiec, szczelnie opatulając ją z każdej strony, zalaną winem kołdrą, jedynym uczuciem, które miało do niej dostęp, była bezgraniczna radość. I pewność, że następnego ranka, może swobodnie wyjść na ulicę. Bez wstydu przed obcymi ludźmi. Bez zastanawiania się czy potrafią oni wyczytać z jej kamiennej twarzy, kim jest naprawdę.
Bo już nie robiła nic złego. Najzwyczajniej pragnęła normalności. Dla siebie i dla swojej córki. To chyba nie było grzechem?
Wiedziała, iż tej nocy nie ma zamiaru uciekać na kanapę w salonie. Planowała obudzić się w tych samych warunkach, w których zaśnie. Zamknięta w mocnym uścisku. Z blond włosami tego nieszczęsnego, niereformowalnego bałaganiarza, łaskoczącymi jej twarz.
I całkowicie bezpieczna.

Dostała z miejsca aż za dużo. Licząc, że któregoś dnia, będzie mogła się za to odwdzięczyć.
Że wreszcie nauczy się na nowo miłości.
A w końcu pokocha. Nie tylko jego. Ale także własne dziecko.

'Bóg wie, co się kryje w tych słabych i zapitych sercach
Sądzę, że samotność zaczęła się dobijać
Nikt nie powinien być sam, och, ocal mnie'
___________________

Miało być co miesiąc/dwa, ale no... Jak mi się nie podoba, to znowu serio pisanie mnie bawi. I o to chyba chodziło, nie o super teksty. 
Tym razem nie funduję wyjątkowo, moich dziwnych przemyśleń w sposób typowy, ale i tak jest tu ich masa - bo raczej pisania bez nich sobie nie wyobrażam. A jakby kogoś to i tak dziwiło to w następnym nadrobię z nawiązką ;P

Rozpisałam się coś za bardzo, bo ten rozdział miał być krótki, a tymczasem jedną scenę musiałam przerzucić do dwójki, żeby nie przesadzić. I ten początek, który miał być dużo, dużo później, ale za dużo było w komentarzach sugestii, że znowu ukatrupiłam główną bohaterkę, więc postanowiłam pokazać, że nie. A teraz będzie już chronologicznie - czyli ten pieprzony, prevcowy sezon. I pierwsze trzy/cztery rozdziały, jak ostrzegałam, będą strasznie (jak dla mnie) słodkie, więc poprzeplatam je retrospekcjami, żeby aż tak nie wyszło.

To chyba tyle ode mnie. Czcionka pod rozdziałem, zgodnie z prośbą trochę powiększona. Obawiam się, że tym razem w drugą stronę, ale tak to jest z urządzeniami mobilnymi. A kwestii wyglądu bloga, w końcu to ogarnę. 

To dużo dobrego dziewczyny, mało Stefana Krafta i do napisania.
XD







8 komentarzy:

  1. Cierpisz na niedobór Stefana Krafta? Nic prostszego, aby zapewnić sobie większą dawkę tego wielkiego mistrza! Już jutro bądź świadkiem rodzącej się na naszej oczach historii i marszu najwybitniejszego Austriaka po pierwsze, historyczne zwycięstwo w Raw Air!

    OdpowiedzUsuń
  2. Stelluś... wstyd mi okropnie, bo znowu się biorę za komentarz po miesiącu i nie mam pojęcia, co z niego wyjdzie.
    Jesień idealnie pasuje do zobrazowania końca. Liście, które najpierw rosły i były zwyczajnie zielone, by po jakimś czasie nabrać innych barw. Tak cholernie intensywnych. Szkoda, że na krótką, ulotną chwilę. Bo teraz leżą podeptane na ziemi. Jak uczucia, które stopniowo nabierały na sile. I gdy już się wydawało, że doprowadziły do pełni szczęścia, bez ostrzeżenia ciągną w dół. I ten, kto po nich przechodzi nawet się nie zastanawia co robi.
    A o ile by to było łatwiejsze, gdyby zamiast liścia był kamień. Niewzruszony, bezduszny kamień. Od początku do końca taki sam. Reagujący tylko na podstawowe bodźce jak ciepło, zimno, mokro, sucho. Ale przecież jest bezpieczny. Bo wszystko po nim spływa, a do jego wnętrza nie dociera nic.
    Tylko trzeba sobie zadać pytanie, czy warto zakazać sobie uczuć. Nie mieć za czym ani za kim tęsknić. Nie mieć wspomnień. Nie wiedzieć jak to jest, gdy świat nagle kurczy się do jednej osoby, a jednocześnie o swoim szczęściu chciałoby się poinformować wszystkie galaktyki. Nic nie jest dane na zawsze. I na nic nie ma gwarancji. A im większa radość, tym boleśniejsze cierpienie. Mimo to ludzie ciągną do tej bezgranicznej euforii na różne sposoby, czasem zapominając, że najcenniejszego się nie kupi. Można tylko próbować przedłużyć piękną chwilę do długości całego życia.
    Miłość to rodzaj kompromisu. Najlepsza szkoła cierpliwości i wyrozumiałości. Ale i wybaczenia. Miliona drugich szans. Oczywiście pod warunkiem, że jest prawdziwa.
    A Michi? Jak dobrze go rozumiem. Cynizm to naprawdę świetny sposób na ukrycie bólu, nawet przed samym sobą. Lepsze to niż całkiem się rozsypać.
    Jakie to musi być bolesne, gdy siedzi się na wprost osoby, o której myślało się, że się ją zna najlepiej i wie o niej wszystko. Z którą się gadało, pewnie nie raz zarywając noce. Albo zwyczajnie milczało, tą ciszą, która czyni ludzi bliższymi niż najbardziej wyszukane przysięgi. A co jest teraz? Cisza, którą trudno znieść, więc lepiej wypełnić ją jakąś absurdalną rozmową. Ale nie ma już słów, które mogłyby coś zmienić. Zbyt daleko są od siebie, by się usłyszeć. A przecież dzieli ich tylko stół z obrusem w kolorze nadziei.
    Michi zdawał się być tutaj rycerzem na białym koniu, który zaczął troszczyć się o jakąś pogubioną kobietkę. I chyba coś w tym jest, więc tym bardziej boję się tej prawdy o jej przeszłości. Co ona musiała zrobić, że on, znając ją najlepiej, świadomie zadaje jej ból. I co takiego kryje jej przeszłość, że jego zdaniem nie da się za to przepraszać. Że błędy i uzależnienia są przy tym niczym. I jak straszne musiało być jej życie, że nie było w nim nawet drobnej iskierki nadziei. Że nawet nie podejmowała walki z losem, bo nie wierzyła w szczęśliwe zakończenie.
    I to miała być ckliwa historyjka?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zastanawiam się, w jakim stopniu ta tajemnica związana jest z Angie. Bo przecież Sara musiała dla niej coś zmienić w swoim życiu. Nawet jeśli Michi ma dla małej więcej rodzicielskich uczuć niż ona.
      To smutne, że na swój sposób próbując ją chronić, robiła jej krzywdę. Bo dziecko nie boi się ludzi. Dziecko garnie do ludzi, jest otwarte i pełne wiary w świat.
      A Sara... no cóż. Obwinia Michaela o to, że nauczył Angie być dzieckiem. Zastanawiam się po co w ogóle wpuszczała go do ich życia, skoro z góry wiedziała, że to nie przetrwa. Jednak podświadomie wierzyła, że los może się odwrócić czy chciała poczuć się ważna i kochana? Wykorzystała go? Skoro nie mieli szans, to dlaczego czekała z wyznaniem mu prawdy? Dlaczego pozwoliła mu pokochać siebie i Angie? Dlaczego pozwoliła małej pokochać go? Po to, by wszystko zniszczyć, wtedy gdy jej życie było normalne, gdy stworzyli prawdziwy dom, prawdziwą rodzinę? By udowodnić sobie, że nie może być dobrze, że szczęście nie istnieje? 
      Najsmutniejsze jest to, że on ją ciągle kocha. Nawet nie umie jej znienawidzić. Kocha ją i pewnie już nigdy nie pokocha innej. Za bardzo zachwiała jego światem. Zbyt wiele wartości zrujnowała. Zgniotła tą jego miłość, nie tylko nieszczerością, ale brakiem wiary w to uczucie.
      Jak wiele może się zmienić w ciągu roku. Bo przecież Sara próbowała. Widziała życie w jaśniejszych barwach. I tylko sumienie nie było w stanie dać za wygraną. Zaczynam się obawiać, że ona na tą swoją niezależność pracowała w najstarszym zawodzie świata. Jak bardzo zniszczyła sobie psychikę, by woleć to niż zaufać komuś i pozwolić sobie pomóc. Jak bardzo nienawidzi siebie i życia, by pozwolić czteroletniej córeczce na to, by z przerażeniem towarzyszyła jej w łazience po tym jak chciała sobie przyćpać. Przecież miała rodziców. Zamiast robić im na złość nie mogła tak po prostu się z nimi dogadać? Stworzyć małej choć trochę normalny dom? Skoro nie umie czuć, to po co niszczy kolejne życie? Po co niszczy kogoś, kto jest zupełnie niewinny, kto zasługuje na bezgraniczną miłość? Nie na życie idealne, ale na poczucie, że życie trzeba przeżyć najlepiej jak się potrafi. Co ona może dać Angie? Poza kolejnymi rozczarowaniami, poza zdarzeniami, które na zawsze odcisną się w jej pamięci i nie pozwolą w przyszłości normalnie żyć?
      Przepraszam, ale ja mam straszny przekręt na tym punkcie. Każdy może sobie żyć jak chce, ale krzywdy dziecka po prostu nie potrafię znieść. Zwłaszcza gdy ktoś je krzywdzi w pełni świadomie.
      W ogóle próbowałam sobie wyobrazić tę scenę z jego perspektywy. Oczywiście, dostrzegał cień bólu na jej twarzy. Widział, że boi się tej głębokiej bliskości. Ale mimo wszystko był cholernie szczęśliwy i przekonany o tym, że zmieni jej świat na lepszy. Że to właśnie on przywróci jej wiarę w miłość, w ludzi i w szczęście. Bo przecież Angie już miał w garści. Dał jej z siebie wszystko, co najlepsze. Z tym, że ona nie nosiła w sobie błędów przeszłości. Ona wciąż miała szansę, być stać się kobietą pełną uczuć, które będzie potrafiła wyrażać na tysiąc sposób.

      Usuń
    2. A Sara? Miał dla niej tyle zrozumienia i miłości. Tylko nawet to okazało się być ostatecznie niczym. Niby nauczyła się nie czuć, ale karmiła się szczęściem, które jej dawał, wręcz na zapas. Świadomie odwlekała powiedzenie mu prawdy, nie dając mu właściwie wyboru. I niszcząc kolejne życie. Bo może gdyby wiedział od początku nie pokochałby jej, zatrzymując się na zwykłym zauroczenie nieodpowiednią osobą. A może by jej wtedy wybaczył? Może wtedy, zanim tak cholernie ją pokochałby, byłby w stanie to zrobić? Bo przecież sam przyznał, że łączyło ich zbyt wiele, by mógł teraz tak po prostu się z nią spotkać jak ze zwykłą znajomą.
      Miała chyba momenty, w których to 'tu i teraz' było tak ważne, że potrafiła nie udawać szczęścia. Tak jak tej pierwszej wspólnej nocy pod ich wspólnym dachem. Gdy zrozumiała, że miłość fizyczna to najpierw miłość, a dopiero potem fizyczność. Że można nią wyrazić wszystko to, co się czuje. Że nie trzeba się jej wstydzić. Że może być prawdziwa.
      Ale są jeszcze te ostatnie zdania. Które jakby temu zaprzeczają. Bo przecież ona wierzyła, że kiedyś będzie potrafiła pokochać. W tamtym momencie zwyczajnie brała tą miłość, dając w zamian któraś z wersji jej samej. I może to nawet było gorsze niż jej przeszłość. Że zabrakło nie tylko szczerości, ale szczerego uczucia z jej strony.
      Choć czy od kobiety, która nie potrafi kochać własnego dziecka powinno się oczekiwać uczuć do mężczyzny?
      Zamiast komentarza wyszedł mi jakiś pełen zbulwersowania wywód. Ale pisanie powinno przecież wzbudzać emocje.
      No ale żeby nie było tak ostro i nerwowo, to na koniec zostawiłam sobie podziękowanie za to, że to kochane maleństwo nosi moje imię. To naprawdę jest zaszczyt.
      I wiesz co? Nie rób już więcej przerw od pisania. Cholernie potrzebuję Twoich przemyśleń i Twoich światów, w których nic nie jest oczywiste. I tego emocjonalnego rozwalenia, które zostaje na długo.
      Kocham mojego geniusza ♥♥♥

      Usuń
  3. Jak Ty to pięknie piszesz! <3 Naprawdę, już to mówiłam, ale powtórzę - tęskniłam.
    Najpierw jest wielka szalona miłość, potem złamane serce i etap rozpaczy, a potem wmawianie sobie, że już nigdy nie chcemy się zakochać. Że lepiej i łatwiej zbudować wokół serca kamienną otoczkę i zza tej otoczki kpić z zakochanych par. Oj, tak. Typowe.
    "Zapomnieć o stracie, której nie wolno mu było nawet głośno opłakiwać." zastanawiam się, o co tak naprawdę chodzi. Wszystko kręci się wokół jakiejś bolesnej sprawy, ale ani Michi, ani Sara najwyraźniej nie chcą już tego tematu tak bezpośrednio poruszać. Ciągle tylko jakieś niedopowiedziane wyrzuty, żal i mnóstwo kłębiących się myśli. Okropny zamęt.
    Dzieci są szczere. I jeśli nie podoba im się, że mama nie weźmie ślubu, bo miały sypać kwiatki, prawdopodobnie jej to wypomną. Tak samo Angie. Zdaje się, że Michi miał z nią znacznie lepszy kontakt niż Sara. To trochę smutne, ale chyba dość często zdarza się w sytuacji, kiedy matka nie była gotowa na dziecko i potem przez kolejne sześć - siedem lat żyje w jakimś oszołomieniu i usiłuje zrozumieć, dlaczego ten mały człowieczek jest obok i jak z nim postępować. A wtedy przychodzi ktoś z boku i dostrzega w tym dziecku wiele wspaniałych cech. A matka jest autentycznie zdziwiona, bo wcale ich nie zauważała, a być może nie potrafiła ich wydobyć. A może nie chciała. Bo podświadomie nie chce tego dziecka zaakceptować. Bo go nie kocha.
    I łatwo jest krytykować z boku, ale to jest często bardzo złożony problem. Zwłaszcza, jeśli nie jest się na dziecko przygotowanym. A jak się ma szesnaście lat - nie może się być. I jeśli zostawia się dziecko tylko dlatego, żeby zrobić na złość rodzicom. I jeśli absolutnie to dziecko nie było planowane.
    Bo skojarzenie tej dziewczyny z prologu z Sarą jest chyba bardzo trafne. Nie wiem, ale pierwsze, co mi przyszło do głowy, to te pieprzone galerianki. Stawiam tego typu tezę, bo właściwie wszystkie wspomnienia Sary z przeszłości budują mniej więcej taki obraz. Te jej porównania Michaela i tych... facetów.
    W ogóle szkoda mi go bardzo. Pasuje mi na takiego, nomen omen, Misia, który jest opiekuńczy i kochany. I nic dziwnego, że poczuł się w pewien sposób wykorzystany. Bo Sara nie była z nim szczera, bo udawała, że wszystko jest fajnie i dała mu jakąś złudną nadzieję na zbudowanie normalnej szczęśliwej rodzinki. A nie od tego powinni zacząć plany na przyszłość. Tylko od szczerości. Niestety. Szczerość nie zawsze jest przyjemna. Ale jest konieczna.
    O rany, ponad miesiąc obsuwy. Miałam zakodowane w głowie, że jesteś pierwsza na mojej liście do nadrobienia, ale jakoś nie mogłam się za to wziąć. Z prostej przyczyny - z braku czasu. Więc wybacz mi, bo ze mną tak jest często. Może się zdarzyć jeszcze nieraz, że przybędę sto lat za murzynami, ale za to - będę na pewno.
    Buziak! :*

    OdpowiedzUsuń
  4. Znalazłam na kompie zaczątek komentarza tutaj i chociaż jest już kompletnie nieaktualny, to mnie tak rozbawił, że postanowiłam mimo wszystko go wrzucić. Także nie miej mnie za debila i nie, niestety już do Planicy sie pakować nie muszę, to po prostu odrobinką wspomnień na początku:
    No cześć mój mały, blady ziemniaczku :D Wygrałeś z opcją prasowania. Niby nic wielkiego, ale hello, to prasowanie rzeczy na wyjazd do Planiczki, więc wiesz... chcę powiedzieć, że jesteś ważny, ziemniaczku, nawet jak czasem mówi mi się coś innego :P A już na pewno jesteś ważny w wykonaniu Stelli! (bo w rzeczywistości to jesteś tylko wstrętnym, autowym ziemniorem!)
    No ale ten... zapomnijmy o ziemniorach, zajmijmy się wspaniałym bohaterem, którego tu mamy! Postaram się za bardzo nie piszczeć, ale nie wiem czy mi to wyjdzie, bo już samiuśki początek wystawia moją silną wolę na ciężką próbę.
    "Może gdybyś mniej z siebie dawał, mniej byś na końcu cierpiał." - tak sobie to przeczytałam i nie wiem czemu, ale przed oczami namalował mi się obraz Miśka w Wiśle/Zako jak stoi jak ta sirota pół konkursu i cierpliwie rozdaje autografy, pozuje do zdjęć i jeszcze się szczerzy jakby mu to przyjeności sprawiało. No i tak sobie myślę, że to taki bardo przyziemny dowód na to, że on inaczej nie umie. Skoro w takiej sytuacji nie umie strzelić focha i po prostu sobie isc od tego upierdliwego tłumu, to jak w poważnych sprawach miałby dawać z siebie mniej??? Nie, on zawsze musi dawać z siebie wszystko! (i za to go kochamy, nie? :P tzn ja nie, ja go ani troszeczkę nie lubię :P matulu ale to będzie fanynowy komentarz. Wstyd mi!)
    Ok, juz kończę moje pianie nad nim i idę dalej, a dalej mamy spotkanie z Sarą! Odetchnęłam z ulgą, że ona żyje, bo naprawdę po prologu byłam pewna, że ją ukatrupiłaś. Nie, Sara żyje, ale sytuacja miedzy nimi jest lodowata jak zimowe powietrze na Syberii, ale chociaż on sam chce sobie wmówić, że główne uczucia to nienawiść czy chłodna obojętność, to tak naprawdę przede wszystkim czuć te zranione uczucia, to cierpienie (mogę przytulić tego bidusia?:P). Jego próba rozmowy na niezobowiązujący, neutralny temat serwetek była tak uroczo nieporadna, że znów mam ochotę piszczeć, ale się powstrzymam i przejdę do tego, co mnie zakuło w oczy i kazało się zastanowić, o co chodzi, a mianowicie o te słowa: "Zapomnieć o stracie, której nie wolno mu było nawet głośno opłakiwać." - chodzi mu o rozstanie z nią, czy jednak o stratę tego, co w tych słowach jakoś tam machinalnie przychodzi do głowy, czyli stratę... dziecka? Czyżby Sara była w ciąży i... ją usunęła? Na razie to chyba moje jedyne podejrzenie, a dalsza część a to mnie w tym utwierdza, a to każe myśleć, że jednak nie jestem taka cwana i nic jeszcze nie wiem. Dlatego chyba się poddam i po prostu poczekam, aż sama mam trochę rozjaśnisz tę kwestię. Zarówno tego, co doprowadziło do ich rozstania, jak i tego, co tak naprawdę kryło się w tej przeszłości,która wpłynęła na decyzję Sary i przyczyniła się do tego bolesnego rozstania.
    A tak z fanynowych wtrąceń, pozwól, ze zacytuję taki malutki fragmencik: „Jak łatwo zakochany człowiek może zupełnie oślepnąć i pozwolić, aby ktoś raz na zawsze rozwalił jego zwyczajne, proste, bezpieczne życie.” XD tak mi się jakoś fanynowo skojarzyło, ale już jestem grzeczna i poważna :P
    No dobra, czytam już chyba z trzeci albo czwarty raz tę pierwszą część – to spotkanie w kawiarni – i jak nie umiałam nic tam wyłapać, tak dalej nie umiem i coraz bardziej mi się wydaje, że jednak mylę się z tym usunięciem ciąży. Tylko w takim razie o co może chodzić? Tajemnica, jakaś straszna i bardzo bolesna, którą zatajała, ale czy ta jedna chwila,kiedy runęło wszystko oznaczało wyznanie mu prawdy, czy coś się wówczas wydarzyło więcej.
    Uwielbiam takie tajemnice, niedopowiedzenia i moje główkowanie. Szczególnie kiedy z tego główkowania nic mi nie wychodzi. Wkurza mnie to niemiłosiernie (to ze mi nie wychodzi) ale to znaczy, że autorka umie mnie przechytrzyć. Ogromny plus za to.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczególnie że przy okazji mamy takiego kochanego Misiola. To jak mówi o Angie jest niezwykłe. W końcu to młody chłopak, który musiał nagle wkraść się w łaski małej dziewczynki i nie wiem czy plusem było, że mała była taka jak przedstawiła to Sara – czyli bojaźliwa i stroniąca od ludzi – więc nie miala ukochanego tatka, któremu nagle kradnie się mamusie, czy jednak ogromnym minusem, bo nie wiadomo jak się z takim dzieckiem obchodzić. A on sobie poradził i to chyba, choć to brutalnie zabrzmi, lepiej niż Sara przez wiele lat wychowywania malej.
      Zastanawiam się tylko czemu mała taka była. To że Sara nie była idealną matką, że nie była gotowa na dziecko i w ogóle nie tłumaczy, że mała bała się dzwonka do drzwi. Ten strach musiała jej wpoić Sara i myślę, że z jakiegoś konkretnego powodu. Tylko wciąż nie wiem z jakiego!
      W każdym razie to spotkanie w kawiarni było bardzo szczegolne. Wiemy że Sara wciąż żyje, że Misiek jest chodzącym idealem (:P) i chociaż jest bardzo zraniony i chyba sam sobie wmawia nienawiść do Sary, to mimo wszystko wciąż gdzieś tam głeboko tlą się jeszcze w nim uczucia znacznie cieplejsze. Sara chyba natomiast jest przekonana, że słusznie postąpiła.
      Przejdę więc może do wspomnienia.
      Początek (w sumie w dalszej części też się coś pojawia, chyba nawet takie bardziej dobitne) przekonuje mnie do tezy, którą postawiłam przy prologu, że Sara zarabiała na życie swoim ciałem. Nie będę wyrokować czy była po prostu prostytutką, czy striptizerką, czy coś w ten deseń, ale tak na 90% skłaniam się do takiej tezy. Zarabiała tak, bo jak sama zaznacza- nie umiała prosić o pomoc, o litość. Wciąż nie umiem tylko rozgryźć, czy tak było już przed urodzeniem się Angie i mała była owocem jej pracy, czy zarabiała tak, żeby utrzymać córkę. Tak czy tak, to była jej przeszłość. Przeszłość, którą zakończyła siedząc na tym łóżku w mieszkaniu Miśka i o której, jak podejrzewam nie powiedziała mu ani słowa. Chyba, bo on jednak zdawał sobie sprawę, że jej przeszłosć nie była kolorowa, skoro obiecywał, że „przyszłość będzie malować się już tylko w jasnych barwach”. Może więc wiedział coś tam, ale całkowitej prawdy chyba nie znał. Tylko my też wcale ie wiemy, czy ta przeszłość to TA PRZESZŁOŚĆ? Czy nie stało się jeszcze coś wcześniej?
      Scena z narkotykami i zajmującą się nią Angie była po prostu rozdzierająca serducho, ale w sumie miała swój plus. Może właśnie to obecnośc i 'opieka' małej nie pozwoliła jej powtórzyć tego czynu. Może robiła coś strasznego, coś co na pewno na trzeźwo znosiło się gorzej, ale bycie przy tym narkomanką to chyba podwójny upadek na dno. Tak to była 'tylko' uzależniona od tych, którzy dawali jej pieniądze, a nie jeszcze od narkotyków.
      Lalalaaaa... czy teraz będzie scena, której nie mogę sobie wyobrażać... OOOOO zaraz 1 wybije :P to może jednak mogę :P Misiek w takiej scenie... czy Ty chcesz, żebym nie wyrobiła na serce?

      Usuń
    2. „- Wystarczy ocenzurować historie ze skoczni” - obawiam się, że wówczas może jednak nie zostać już nic do opowiadania :P -”wzruszył ramionami, ale nie potrafił ukryć, iż jest z siebie zadowolony jak małe dziecko, które UKRADŁO ŚWIĘCONY KOSZYCZEK” XD przepraszam, musiałam :P
      „- A chcesz żebym poszedł położyć się w wannie?” - Nieeeeee, bo jeszcze się okaże, że tak Sev śpi :P
      Ok chyba właśnie się przekonałam, że Michi nie mógł zdawać sobie sprawy z tego, jak ona żyła (o ile się nie mylę z tym zarabianiem na życie), bo jej zachowanie – to że była o wiele bardziej doświadczona i otwarta, a zarazem po wszystkim po prostu uciekała i bała się zwyczajnej bliskości – idealnie pasuje do doświadczeń prostytutki, a nie do dziewczyny zranionej i zostawionej przez jednego faceta. No i jeszcze to jej, że nie mogłaby zliczyć ilu ona miała facetów, ale nie zamierza mu tego mówić. Nie miał bladego pojęcia. Ehhhh Miśku. Wpadłeś :(
      „Zamknięta w mocnym uścisku. Z blond włosami tego nieszczęsnego, niereformowalnego bałaganiarza, łaskoczącymi jej twarz.” - nie wiem, czy ja już się doszczętnie rozpłynęłam, czy jeszcze odrobinkę wytrzymam, ale to jak opisałaś ich zbliżenie... Ahhhhhhh! Nawet gdyby to był Kraft (a nie, chwila, ja Stefana lubię.... ale z Szuflą to przegnę... wiem!) nawet gdyby to był Gregor, to bym się zaserduszkowała, rozpłynęła i w ogóle... no majstersztyk. A ze jeszcze to był ten kto był, to... osz kurna! Więcej z siebie nie wyduszę, bo nie pamiętam jak się oddycha!
      Ammennn
      Chcę więcej, choćby to kosztowało mnie cały mój mur obronny i wyznawanie Hejhopkowi dozgonnej miłości!
      To jest wspaniałe i takie Miśkowe, no. Idealnie go wpasowałaś w ten klimat takiego rycerza w lśniącej zbroi.
      Jestem jak olbrzymie, puchate, czerwone serducho i ja nie wiem jak ja usnę po tym wszystkim. Zmiśkowałaś mnie!
      Czekam na nowy odcinek.

      Usuń