Opowiedz
nam swój najgorszy koszmar senny.
To raczej dość częste pytanie. Pada w luźnych,
niezbyt inteligentnych internetowych ankietach lub w ramach dziecinnych zabaw
halloweenowych. Pojawia się w książkach, serialach czy podczas wizyty u
psychologa, który chce rozstrzygnąć co tak właściwie jest z nami nie tak.
I jak
na nie odpowiadamy?
Zwykle chyba wyciągamy rzeczy krwawe. Śmierć, destrukcję, absurdalne wizje duchów
i potworów... Trawienie żywym ogniem, tonięcie, drogę przez mroczny las z
podejrzanym cieniem na plecach... Po prostu namacalne strachy. Dosłowne i
dość naturalne. Przecież nikt z nas nie
czułby się komfortowo, gdyby coś takiego przydarzyło mu się w realnym życiu. Albo
może i w ogóle by się już nie czuł bo zszedłby na zawał. Tak czy owak. Tego typu sny nie zdarzają się za często. A za każdym
razem gdy już się zdarzą, czymś jednak się różnią. Okolicznościami, detalami,
choćby miejscem z którego wyłoni się potencjalne niebezpieczeństwo. I chyba... To nie po nich budzimy się
najbardziej niewyspani. Bo jasne koszmar zerwie nas w środku nocy. Ale
wypijemy melisę, wtulimy się w plecy drugiej połówki, wypieścimy swojego
zwierzaka, upewnimy się, że u naszych najbliższych wszystko w porządku... Po czym oddech się uspokoi, tętno wróci do
normy i znowu odpłyniemy.
Tak. Bo
na dłuższą metę od potworów i demonów bardziej szkodzą nam sny, które można
określić po prostu mianem męczących.
Dzieją się one wedle utartych schematów. Nikt w nich nie ginie, ani nie
grozi nam pistoletem. Po prostu znajdujemy się w codziennych, dennych
sytuacjach, przeżywając całą ich uciążliwość. I wstajemy rano padnięci. Z głową przepełnioną pierdołami, których nie
wyciszy kubek herbatki.
A chyba najbardziej banalnym przykładem
takiego snu u dorosłego jest powrót do szkoły. Godzina pierwsza w nocy i nasze przypomnienie sobie, że nic nie umiemy
na durny sprawdzian. Nastawianie budzika na piątą. Spóźnienie na autobus,
odjeżdżający nam sprzed nosa, gdy już prawie go dogoniliśmy. Albo egzamin.
Nawet nie trudny, nie bogaty w obliczenia, równania i konieczność stukania w
kalkulator... Tylko pełen monotonnych, w
kółko wałkowanych poleceń, z których tak bardzo chcieliśmy kiedyś wyrosnąć. Takich
jak gimnazjalne testy z krótkich, podręcznikowych nowelek. Wypisz główne postacie. I znajdź punkt kulminacyjny.
Właśnie. Punkt kulminacyjny. Podstawową cecha książkowych opowieści. Swoją drogą opowieści bardzo życiowych.
Dobrze podsumowanych i dotykających prawdziwych ludzkich problemów. W dodatku
pełnych niejednoznacznych metafor, jakże potrzebnych do kształtowania wyobraźni,
tudzież zdolności własnej interpretacji testu u młodego człowieka...
No i
szkoda tylko, że wszyscy zamiast to zauważyć, skupiali się na szukaniu tych
punktów. Czyli obrazowo mówiąc paraboli, łatwych do zaznaczenia na starannie
przygotowanym wykresie.
Bo
patrzcie. Napięcie rośnie. Bohaterowie
wariują, kombinują, przysłowiowo biegną przed siebie... Odkładają rzeczy, które
zgodnie z zasadami logiki po prostu muszą się zdarzyć. W końcu nie żyjemy w próżni, do jasnej cholery. Czas to nieprzerywalny
rejs I nie da się jak gdyby nigdy nic
pozostać w jakimś porcie, tłumacząc, że akurat poczuliśmy się w nim jak w domu.
Więc dobierają słowa i ćwiczą trudne rozmowy przed lustrem. A potem jest jeden wielki trzask. Pieprzona
kulminacja. Huk. Dźwięk wybuchającej
bomby. Krótki moment, mieszający sprzeczne emocje niczym zawartość burzowej
chmury. Moment po którym te emocje opadają. I
choćby powieść wcale nie okazała się krótka, choćby miała ciągnąć się jeszcze
przez setki stron, to nagle wszystko już jasne. Możemy przewidzieć
zakończenie, rozrysowując na kolorowych strzałkach ciąg przyczynowo-skutkowy.
Nie ma już odwrotu. No chyba, że nagle
ktoś znajdzie wróżkę w słoiku, ale to raczej nie ten rodzaj literatury.
Brzmi
życiowo? No dobra, pozornie tak. Ale wystarczy jedno głębsze wejrzenie w
rzeczywistość i już widzimy, iż coś tu jednak jest nie tak. Dokładnie. W naszym świecie nie istnieją
podręcznikowe punkty kulminacyjne. I jasne. Możemy twierdzić, że jakaś
chwila jest przełomem, że zmienia wszystko... Jednak czy cokolwiek z wyjątkiem śmierci da się uznać za pewne i
trwałe? Przecież nasze słowa są śmiesznie kruche. Powiemy jedno, jakby
determinując czyjś los, a zrobimy zupełnie co innego. Na dobrą sprawę czynnik ludzki wyklucza adaptację. Nie da się
pogodzić z czyjąś decyzją, bo nagle emocje opadną i ta decyzja z przełomowej
zrobi się śmiechu wartą. Patrzcie.
Zdaje się, że przeżyliśmy najgorsze, jesteśmy z siebie dumni w cholerę... A potem dostajemy taki cios, iż wcześniejsze
rany zdają się być zwykłym zadrapanym kolanem. Napięcie nigdy nie schodzi i
nie pozwala nam zabić w sobie tej parszywej czujności.
Lekarze mówią, że składamy się z kości.
Mięśni, różnych rodzajów ścięgien... Krwi, serca, wątroby...
Idąc
tym tropem filozof powinien stwierdzić, iż tworzą nas punkty kulminacyjne.
Różne. Drobniejsze i masywniejsze. Bardziej i mniej wykańczające. Połączone
naczyniami w których płynie stres. Tętnicami niepewności. I żyłami szoku.
~~***~~
Zmiany
w życiu, gdy popatrzy się na nie powierzchownie i bez chęci poszukania
głębszych warstw prawdy, w zasadzie polegają na wykluczaniu. Słodycze
usuwamy z diety, a wylegiwanie na kanapie z planu dnia. Zakończenie toksycznego
związku wiąże się ze zniknięciem kogoś, kto był przy nas każdą nocą, a wymarzona
przeprowadzka do innego miasta z rozluźnieniem więzi rodzinnych. Praktycznie nie ma zysku bez straty. I
bez zakłócenia uczuć. Bo jakby nie
spojrzeć, uczucia też można wyeliminować. Każdy zna chyba socjopatę, który
nie kocha. Ale też świętego nieakceptującego zazdrości. Bo to co dla przeciętnego śmiertelnika wydaje się nieodzownym elementem
piramidy potrzeb, dla konkretnej jednostki może okazać się zbędne. I...
Każdy z nas w czymś się wyróżnia, w czymś
innym stanowiąc typowy, szary element masy. Banalna
zasada. Sara zgadzała się z nią w gruncie rzeczy od zawsze. Ale jednak wydawało jej się, iż istniał
jeden jedyny wyjątek. Mianowicie, iż nie istnieje nikt, kto nie zaznał w życiu
złości. W końcu do pewnego momentu złość była... Wszystkim. Dostawała jej
aż nadto zawsze gdy tylko na nią czekała, niecierpliwie jej wypatrując. Nigdy nie przychodziła znienacka. I
pasowała do konkretnej osoby niczym odcisk palców. U niektórych będąc krwią,
przekleństwem i bluźnierstwem. U innych cynicznym spojrzeniem. Albo smutnym
milczeniem, wzbudzającym mieszankę litości i wyrzutów sumienia. Czy też obojętnością,
tłamszeniem bólu w sobie, staniem się stalowym pojemnikiem na emocje... Do wyboru do koloru.
Próbowała chyba wszelkich powyższych sposobów. Szukała własnego złotego
przepisu na złość. Perfekcyjnego niczym niewielkie różnice stosunku mąki do
drożdży, decydujące że zamiast zakalca wyjdzie nam cudowne, pyszne ciasto. Zapędziła się bardzo daleko w tych swoich
'badaniach’ i pewno gdyby to dość niejednoznaczne uczucie uznano za dziedzinę
nauki, to mogłaby sobie nadać tytuł profesora. Znała złość. Znała i lubiła. Więc siłą rzeczy potrafiła
też powiedzieć co tą złością nie jest.
Nie
miała złości na palcu. Złość nie mieniłaby się milionami odcieni tęczy.
Wstała na chwilę, przysunęła skrzypiący
fotel w kierunku przystrojonego świetlistymi lampkami kominka, po czym
opatuliła się kocem. Nikt niczego od niej
nie chciał. Tak właśnie powinny wyglądać święta. Chyba. Bo jakoś nie za bardzo pamiętała już jak się świętuje. Zaliczyła wigilie, po których
wyglądała gorzej niż alkoholik na noworocznym kacu. Nie czuła szczególnie
żadnego sacrum unoszącego się w powietrzu. Ale nie dało się ukryć, że
trwające Boże Narodzenie wyglądało całkiem fajnie.
Fajnie.
Albo wow. Całkiem jej się podobało, jednak w tak cholernie dziwny sposób, iż
nie stać jej było na żadne wyszukane powiedzenie.
Pierwsze normalne święta od lat. A
jednocześnie zaczynała się przyzwyczajać, że chyba ostatnie pod starym
nazwiskiem. Śmieszne, czyż nie? W ciągu banalnych trzech tygodni, jedna otwierająca
język butelka wina spowodowała tak piorunujące zmiany.
Szkoda,
że nie pamiętała nazwy tego wina. Mogłaby je zacząć reklamować, albo w bardziej
przyziemnym wymiarze ufundować sobie pokaźny barek.
Bo
cóż. Michi z początku zareagował jak typowy Michi. Herbata do łóżka i tulenie na dobranoc. A jednocześnie chowanie się w kącie,
zaciskanie zębów i gryzienie warg. Musiał dopasować to sobie do swojego
idealnego światka. Sam, gdyż Sara nie zamierzała więcej z nim rozmawiać, by
uzupełniać brutalne fakty morzem emocji i bólu. W zamian po prostu dała się prowadzić, w antyfeministyczny sposób
przyjmując do wiadomości kto w tym związku oficjalnie nosi spodnie. Tyle,
że nagle po jakimś tygodniu zawieszenia, które
w jej głowie powinno potrwać co najmniej kilka trudnych miesięcy, pojawił
się ten pierścionek. Mały, subtelny i z błękitnym, okrągłym diamencikiem. Kompletnie
niedopasowany do Michaela, bo pozbawiony wcześniejszych długaśnych rozważań,
konkretnych planów i tej jego skrupulatności, która powodowała, że liczył
kratki w zeszycie, żeby narysować głupi prostokąt (szkoda, że równie gigantycznego zapału nie wykazywał przy sprzątaniu!).
Za to idealnie komponujący się z jej dłonią i popapranym życiem. Nieprzemyślany pierścionek znikąd. I
oświadczyny totalnie w jej stylu. Bez kwiatów i zaaranżowanej scenerii. Bez
zamówionych stolików w restauracji, pudełeczek skrytych w deserze czy
romantycznej muzyki, bo nawiasem mówiąc
gdyby odwalił coś takiego, z góry powiedziałaby nie, stukając go po tym przedwcześnie marszczącym się czółku.
Popatrzył jej w oczy. Tak po prostu. I widziała w tych oczach
całego jego. Setki żenujących pytań typu jak
się czujesz. Oraz miliony tandetnych choć szczerych zapewnień o miłości
ponad wszystko, które chciałby jej rzucić, ale
tego nie zrobił. W zamian mówiąc o rzeczach naprawdę teraz potrzebnych. O wsparciu, odciążeniu, czasie na to
żeby wreszcie mogła się zacząć bawić w studia... O tym, że potrzebuje rodzica
dla Angie. I serio potrzebowała. Gdy
wypełniała małej głupie papiery u lekarza, czuła się jak dzieciak podrabiający
w dzienniczku podpis, na złożenie którego jest jeszcze o wiele za młody.
Tak nieformalnie byli razem z półtora
roku. Więc pewnie znając Michaela jeszcze jeden, dwa... I zrobiłby to i tak. Wciskając pierścionek w tiramisu. Ale
teraz działał wyłącznie dla niej, rezygnując ze słodko banalnej otoczki, na
którą przecież mógł już nie mieć w życiu drugiej szansy. Więc nie jakoś odruchowo i pod wpływem
bezgranicznej wdzięczności przemieniło się w tak. A tak w ten zabawny
krążek na palcu.
Bardzo
przyjemny krążek. Wieloznaczny i zdecydowanie mocniej od instagramowego 'i said
yes' poplątany. Ale przyjemny. I tyle.
To był absurd. Tak samo jak absurdem był
fakt, że spędzała sobie święta z jego rodzinką, będącą w zasadzie Michaelem
razy kilka. W sensie Michaelem sprzed jej
spowiedzi. Wszyscy uśmiechnięci, mieszający metafizyczne, głębokie dyskusje
z gadaniem o pierdołach i jedzący wigilię w stroju renifera. A co gorsza
niepozwalający jej w niczym pomóc. Miała siedzieć przed kominkiem, pachnieć i
chrupać pieczone jabłka. Cóż... Nie
pamiętała za wiele tytułów gwiazdkowych filmów
familijnych, ale to chyba właśnie wyglądało jakoś w ten deseń.
Magia
pokoju. Magia wspólnoty. Magia zwykłych słów i gestów. Magia powolnego próbowania
różnych smaków. Magia rzeczy, których w pędzie nawet nie dostrzegamy. I nie
wierzymy w nie. Gorzej gdy ujrzymy je na własne oczy. Jesteśmy zbyt pragmatyczni aby przeczyć temu co mieści się w zasięgu
wzroku.
Bo
prostota potrafi przerazić. A strach siłą rzeczy niesie za sobą komplikacje...
...Boimy
się burzy. Ale najgorsza jest ta cisza przed burzą. Nie ma gorszej kary od
czekania na karę. I od tlącej się nadziei. Nadziei że jednak nam się upiecze.
~~***~~
- Pokroję ciasto.
Uwielbiał wracać do domu na święta. Do
spokoju, ciszy, uśmiechu. Do dzieciństwa.
Bo przecież tylko dziecku wypada udawać, że pomaga w kuchni, jedynie po to
by zeskubać z sernika polewę karmelową, a potem położyć na stole podziurawionego gniota. Tylko dziecko może być tak uroczo i
bezczelnie bezkarne. Więc co roku rozkoszował się nadmiernymi kaloriami,
zapominał o sporcie i jakoś mentalnie odbierał sobie dowód osobisty, cofając
się w rozwoju o piętnaście lat.
Aż
do teraz.
Bo dziwnym trafem jakoś wcale nie mógł
pozbyć się poważnej miny, tnąc zawartość swojej ulubionej okrągłej blachy, na
równiutkie, małe trójkąciki. I to chyba
właśnie był jakiś symbol dorosłości. Ale jakże odmienny od tych typowych. W
końcu świadectwo dojrzałości dostawało się dopiero po zdaniu matury, wykonaniu
tych wszystkich debilnych obliczeń i spoceniu się przed zazwyczaj wyjątkowo wredną komisją. A żeby otrzymać prawo jazdy,
należało przeżyć setki manewrów i ogarnąć kiedy musisz przepuścić tramwaj, zwykle koniec końców orzekając, że najlepiej
przepuszczać go zawsze. Tymczasem... Jasne, przygotowywał się. Trawiony przez
miliardy sprzecznych myśli, pragnień i wizji. Dochodził do różnych wniosków,
niektórych mądrych, a niektórych wręcz szczeniackich. Odkrył siebie na nowo i w
zasadzie gdyby nie koszmarny ból ukochanych osóbek związany z jego
przeobrażeniem, wcale nie chciałby cofać czasu, w celu utraty wszelkich
zobowiązań. Ale to ‘tak’... Było jak certyfikat otrzymany na lewo. Bez żadnego
egzaminu. Pod wpływem wybłagania niewyobrażalnie wielkiego kredytu zaufania. Nie mógł sprawdzić czy jest gotowy i czy nie
spowoduje nieszczęścia niczym nastolatek na autostradzie.
Ale
z drugiej strony... ‘Tak’ było też akceptacją.
Wszystkiego na co wcześniej pozwalał sobie jakby po omacku, bez pewności
czy ma do tego prawo. No teraz już chyba
miał. Mógł żyć i odpowiadać za nich dwoje. Mógł ją przytulać i naprawdę
głęboko pocieszać, a nie tylko okrywać kocem. Mógł wręcz żądać szczerości i wspólnego budowania z tych dziwnych,
powykrzywianych klocków jakiejś piramidy wartości. A już po zakończeniu budowy
chociażby próby usunięcia z niej jebanego wyrazu trauma, choć to ostatnie nie było już raczej żądaniem, a jego
własnym psim obowiązkiem. W każdym razie ‘tak’ znaczyło ‘nie
ugryzę Cię'. I ‘to jak postępujesz
teraz mnie nie rani. Nie chcę się bronić, nie chcę uciekać, chcę być z Tobą'.
Niebieski diamencik stał się przysięgą.
Potrzebującą jeszcze złotego potwierdzenia, ale zupełnie wystarczającą. A teraz nadszedł czas na dotrzymanie
obietnic.
Czyli
na tą mniej romantyczną połówkę słowa obietnica.
- Zamyślony? – mama stanęła nad nim,
wpatrując się ze zdziwieniem nie tyle w niego, co w przygotowywane z żółwią
prędkością kawałki ciasta z nieobskubanym karmelem.
Może
polub się jeszcze z odkurzaczem, co Hayboeck? Wbrew temu co zawsze myślałaś
konieczność umycia podłogi, to nie najgorszy skrawek odpowiedzialności.
- Zamyślony i szczęśliwy – wzruszył
ramionami. Cholernie szczęśliwy, choć
jednocześnie równie mocno przerażony, że kiedyś usłyszy krótki komunikat, w
postaci zdania 'zawiodłam się na tobie'. I że jednak istnieje taki pułap zła,
którego nie da się przysłonić uśmiechem. Fajna mieszkanka, czyż nie?
Tak. Z tym, że dorośli ludzie nie truli chyba dziwnymi
troskami świąt rodzinie, pragnącej spędzić kilka marnych dni w błogim spokoju.
Więc zostało mu pokręcenie głową i skupienie uwagi na tym feralnym cieście. Niech przynajmniej jego bliscy zostaną w
kryształowym świecie, którego go nauczyli. Tego, w którym nikt nie bije
pogubionych, ale w głębi serca cholernie uczciwych dziewczyn po twarzy.
- Dojrzałeś przy niej, wiesz?
Oj
wiedział. Ale przecież miał ją przeciągnąć na słoneczną stronę mocy, a nie sam
zostać wiszącą nad nią gradową chmurą bólu. Może nieco przesadzał z tą
ochroną? Choćby tyle czasu unikając przedstawienia jej rodzinie. Żeby nie patrzyła na ciepło, bo przecież
organizm może dostać szoku, gdy przeniesie się go z lodowca do sauny. Żeby nie uciekła,
przygnieciona nadmiarem normalnych uczuć. Żeby nie zwątpiła z góry, w to iż
sama jest w stanie z nim stworzyć taki zakątek pełen ciepła, do którego Angie i
jej przyszłe rodzeństwo będą wracać jako dorośli ludzie, żeby obrabować
lodówkę. Ale chyba niepotrzebnie się bał. Jego najbliżsi mieli takt i
zbytnio nie wnikali, gdy obdarował ich przed Wigilią listą tematów zakazanych. A Sara zaskakująco szybko się w nich
wtopiła, pozwalając podtykać sobie pod nos wszelkie możliwe łakocie. I na dodatek ubrała z małą choinkę. Oplątały
się całe łańcuchami i wyglądały przy tym tak uroczo, że aż chciał im pomóc,
robiąc jednocześnie miliony zdjęć. Ale były tak zgrane i zamieniły ze sobą tak
dużo jak na nie słów, że nie śmiał przeszkadzać.
Sielanka
Hayboeck, co? Jeszcze niedawno byś tak powiedział. Z pełnym przekonaniem
tudzież z żałosnym bananem na twarzy.
- Oddaj to ciasto, bo wszyscy umrą z
głodu, a Twój brat naje się siankiem ze stołu jak wtedy gdy miał pięć lat.
- Co? – zdziwił się, z zadowoleniem jednak zauważając, że trochę
karmelu osadziło się mu na palcu.
- Chcieliście zrobić rodzinie jasełka, on
był krową, a Ty osiołkiem. Niestety nie mieliście aktorów do żadnej z
pozostałych ról, więc stwierdziliście, że jedyne co możecie robić to zjadanie
dekoracji.
- Mamo...
- W te same święta tak strasznie
płakałeś, że zbiłeś bombkę krasnala – pogłaskała go po policzku – pytałeś mnie
czy go skleimy i czy krasnal przeżyje. A teraz się żenisz. Zawsze myślałam, że
z was trzech będziesz pierwszy, ale...
Teraz
kto inny ma tu swój czas na bicie bombek. Czas po czasie, ale może dzieciństwo
jest aż tak niewinne i święte, iż można je uratować w każdym momencie?
- Michi... Jesteście oboje bardzo dorośli.
To widać. Porozumiewacie się bez słów i gdy chcecie o czymś nie mówić, po
prostu milkniecie w tym samym momencie. Traktujecie tą miłość poważnie, a nie
jak skakanie po łące za rękę. I na pewno Sara kocha Ciebie tak mocno jak Ty ją,
tylko z mniejszą skłonnością do świecenia oczami.
Nie
możesz marnować światła na kochanie, gdy potrzebujesz zapasów, aby oświetlić
ciemność.
- Jest bardziej dyskretna ode mnie –
szepnął przekonująco.
- Bo Ty nigdy nie umiałeś ukrywać uczuć –
kobieta sama zapomniała chyba o głodujących
krewnych – ale wracając do tematu... Wiem, że to nie pierwsze, gwałtowne, nastoletnie
zauroczenie. Jest inaczej niż kiedykolwiek i nie przyprowadziłeś jej do domu po
pierwszej randce, tylko z pierścionkiem na palcu. Macie już trochę lat i oboje raczej
przeżyliście nieco uczuciowych zawodów...
Zawodów.
Dobre sobie. Zawody uczuciowe.
Strach. Przemoc. Obrzydzenie do samej siebie...
Czy
tu w ogóle było miejsce na uczucia?
- Ale pamiętasz jak w święta odwiedzał
nas wujek Markus z małą Hanną?
- Hanna się rozwodzi? – rzucił
nieprzytomnie.
No
brawo Hayboeck. Pięknie powiązałeś tematy.
- Oszalałeś Michi? Wszystko u niej
dobrze, byli z Lukasem w Wenecji na drugą rocznicę ślubu – niby przypadkowo
podsunęła mu pod nos miskę z bezami – jedynie ciotka wciąż nie chce ze mną
rozmawiać za to, że nie zapobiegłam obecności Twojego Krafta na ich weselu. Nie
o to mi chodziło. Po prostu przypominaliśmy dziś sobie ten pełen miłości wzrok,
którym ona zawsze patrzyła się na wujka.
Westchnął. Mieniący się palec Sary
wyraźnie spowodował w jego rodzicielce chęć wspominania krok po kroku czasów,
gdy miała w domu trzy rozwalające meble brzdące. A osobiście wolałby przerwać dyskusję zanim poruszone zostaną wątki
wszystkich czternastu przedstawicieli jego ciotecznego rodzeństwa z obu stron.
Nie żeby nie uwielbiał takich domowych wzruszeń, ale nie patrzył ukochanej w
oczy już z pół godziny. A chciał reagować,
zapewniając jej prywatność i mentalne wsparcie gdy stawały się szare i
przygaszone, będąc pierwszym objawem ataków, takich jak ów pamiętny, zakończony
rozmową zmieniającą i przyspieszającą wszystko. Jej panika nie była
wskazana wśród ludzi. Nawet tych jemu najbliższych.
- Tak, Hanna była córeczką tatusia –
przytaknął niedbale – nie schodziła wujkowi z kolan.
- Ojciec śmiał się rano z tego jak bardzo
mu wtedy zazdrościł. Wiadomo, wy też lubiliście się tulić. Ale takim wzrokiem
uwielbienia darzyliście jednak bardziej Spidermana – zrobiła chwilę przerwy – w
Twoim przypadku łamanego przez pluszową kozę. W każdym razie zawsze patrząc na
nich myśleliśmy, że może przydałaby się jeszcze dziewczynka na koniec.
- Nadal żałujecie, że Alex nie wyszedł
tej płci co trzeba? – Michael parsknął nagle dość głupawym chichotem – ja też
żałowałem. Gdzieś przez pół dzieciństwa.
- Zaplatałeś mu warkoczyki i obraziłeś
się kiedy wzięłam go do fryzjera - kobieta wysiliła się na powagę – ale
mniejsza teraz o Alexa, choć pewnie zaraz tu przylezie obrażony, że to nie on
pomaga przygotować deser. Po prostu dziś... Mieliśmy wrażenie, że przy stole
jest mała Hanna. To chodzenie krok w krok, przytakiwanie po każdym
wypowiedzianym słowie, ładowanie się na kolana... Miłość dziewczynki do
pierwszego męskiego autorytetu Michi...
A
więc tu o to chodziło. O to, co nawet w najgorszej chwili zapaści, zwątpienia i
cierpienia było niezaprzeczalnie jaśniejącym drogowskazem. Poczuł, że nagle
wypełniła go niezwykła mieszanka dumy i radości. Nie tylko on widział jak
wyjątkową więź ma z Angie, ale i jego mama, która obserwowała ich przecież
razem po raz pierwszy, w dodatku tym swoim wzrokiem eksperta uzyskanym po
latach pracy z dzieciakami w miejscowej szkole.
- Ona jest najmądrzejsza na świecie –
rozpromienił się, a język nagle sam mu się rozplątał – dużo mądrzejsza ode
mnie. Taki mały dar od Boga na wszelkie trudne czasy. Rozumie wiele, czasem
niestety nawet więcej niż by się chciało. I przecież wie, że nie jestem jej
ojcem...
- Michi. Tu nie ma znaczenia jak ona się
do Ciebie zwraca. Po prostu... Patrz, czasem w związku ma się siebie dość.
Potrzeba odpoczynku, przestrzeni, dystansu... Zwyczajnie przychodzą dni, w
które masz ochotę biec przed siebie i nie zatrzymać się wcześniej niż na drugim
krańcu świata. I oczywiście, że mam nadzieję, że Ty i Sara dotrwacie razem do
czasów, w których będziecie siedzieć w bujanych fotelach i wełnianych
skarpetach. Ale niezależnie co się wydarzy, musisz pamiętać, że przysięgasz
podwójnie. A właściwie tej małej już przysięgłeś.
- Angie nie potrzebuje przysięg. W tym
wieku po prostu się wierzy.
- Że zawsze staniesz po jej stronie – kobieta
dokończyła monolog, kompletnie nie zwracając uwagi na michaelowe wtrącenie się
– i nigdy przenigdy nie znikniesz z jej życia. To nie jest cudna zabawa w dom,
po której można wrócić do innej rzeczywistości. Michi...
- Michi...
- Co księżniczko?
- Mam problem natury technicznej.
O
wilku mowa. Wystarczyło, iż spojrzał na ten mały kształcik w stroju elfa,
plujący mu na koszulę piernikiem, żeby pomyślał, że nie interesują go żadne alternatywne
rzeczywistości. Nawet gdyby demony
przeszłości dosłownie zamierzały narobić mu w głowie dziur, za pomocą
niewidzialnego młotka i gwoździ.
Na dobrą sprawę... Szkoda, że nie mógł
wiecznie i bez przerwy wpatrywać się w Angie. Dylematy moralne byłyby wtedy o wiele słabsze. Przecież każdą spapraną
obietnicę można złożyć jeszcze raz. Choćby z nadszarpną wiarą. Na klęczkach.
Albo leżąc.
- Mów.
- Bo mama zmieni nazwisko jak tylko jej
włożysz obrączkę, prawda? – odczekała aż chłopak pokiwa twierdząco głową – i czy
ja automatycznie też Michi? Bo ja bym bardzo chciała – dodała szeptem, po
czym... Władowała calutką dłoń z największych z kawałków ciasta na stole.
Bardzo dokładnie ściągając z niego warstwę karmelu. I oblizując palce.
Może
do dziedziczenia wcale nie potrzeba żadnych popapranych genów?
~~***~~
Sara nigdy nie szanowała przysłów,
powiedzeń i mądrości ludowych. Były przereklamowane, nadęte i zdecydowanie zbyt
mocno górnolotne. Ale czasem, w nieco
zmodyfikowanej formie należało przyznać im rację. Bo prawda może i nie
wyzwalała. Wyzwolenie brzmiało... Tak
magicznie. Jak zerwanie kajdan, pokonanie uprzedzeń i wygumowanie zła, jednym
ruchem ręki. Wyzwolenie nie istniało. Jednak
prawda na serio... Uspokajała. Idealne
słowo. Rozluźniała napięcie i sprawiała, że człowiek nieco mniej wypatrywał kolejnych niespodziewanych zdarzeń.
- Pasują Ci takie święta? – zakradł się
do niej od tyłu, obejmując za szyję i delikatnie całując w kark.
Pewnie,
że pasowały. Pierwsze w życiu świadome święta jej sześcioletniej córki. Gwiazdka
na niebie, opłatki, tańce pod jemiołą i szopka, którą mała właśnie pojechała
zobaczyć z michaelową rodziną. A może
jakkolwiek to brzmiało powinna nauczyć się mówić, że z ich rodziną?
- Pasują – odwróciła się i schowała mu
twarz w koszuli. Ładnie pachniał. Tak
jakoś męsko. Bardziej męsko niż zazwyczaj – Twój dom też mi pasuje.
Widać
było, że wszyscy tu mocno się o niego martwią. O młodego faceta i co tu gadać familijną
kluskę, która nagle postanowiła wychować cudze dziecko. W gruncie rzeczy...
Podobał jej się taki strach. Lubiła
gdy ludzie się zamyślali, momentami chmurzyli, odbiegali gdzieś w myślach... To
czyniło ich poplątanymi, a szczerość przecież z zasady powinna być poplątana i
niełatwa. Nie dało się zawsze mieć na twarzy jednolitego, przyklejonego
uśmieszku. To znaczy dało. W sumie
powszechnie widywane na ulicy zjawisko. Ale
jednocześnie zwykle oszustwo, w pewnych kręgach z upodobaniem nazywane sztuką.
- Wyobrażasz sobie, że kiedyś tak będzie?
– usiadł koło niej na parapecie, wpatrując się w mieszankę śniegu i choinkowych
lampek w ogrodzie.
- Ale że co będzie?
- No jak to co? My, dom, drzewa, może drewniana
chatka na jednym z nich. Dzieci przyjeżdżające ze swoimi dziećmi...
Zrzuciła jego rękę ze swojej, a jej przed
chwilą jeszcze rozluźnione ramiona, stały się twarde jak kamień. Nie sądził, że takie niewinne wizje, mogą
zburzyć cały pozorny spokój. Wizje na dobrą sprawę... Zupełnie przecież realne?
- Michael, jakie dzieci?
Więc
nie chodziło o same wizje.
- Angie. I... – jej zimny wzrok sprawił,
że odsunął się nieco na bok. Wzrok w
którym naprawdę umiał już czytać. Rozumiejąc z niego, że nie ma żadnego 'i'.
Podkręciła głową, wzięła głęboki wdech,
po czym upiła łyczek kawy. Jakoś nigdy
nie przyszło jej to do głowy. Nie umiała kochać dzieci. Ta nikła więź nawiązywana
ostatnio z małą, była okupiona milionami wyrzeczeń, walką ze sobą i
koniecznością przysłowiowego wyjścia poza własne ciało. I chyba prowadziła do
właściwego celu, ale... To nie zmieniało
faktu, że nigdy więcej. Łez, krwi i największego możliwego sennego
koszmaru, jakim był powrót do momentu porodu. Nigdy więcej karmienia piersią i
małych zawiedzionych oczek, kulących
się pod wpływem jej lodowatego spojrzenia. Nigdy
więcej rzeczy, do których nie była zdolna.
- Gdy Angie przyszła na świat byłam sama
– zagryzła wargi. O ile tamte tragiczne zwierzenia po pijaku wydawały się
koszmarne ze względu na niego, to tym razem nie wiedziała jak zacząć aby nie
pokaleczyć jeszcze bardziej samej siebie – nie mogli dać mi nadprogramowej
dawki środków przeciwbólowych, bo nie miałam osiemnastu lat, a nikt za mnie
odpowiedzialny nie raczył pozostać na miejscu. Jedyne co pamiętam to niemoc i
położną, która myliła mnie z inną pacjentką i uparcie nazywała Stephanie.
Niepotrzebnie
wyleciał z tematem ich hipotetycznych dzieci. Mogli pogadać sobie o śniegu za
oknem. A z drugiej strony... Czy kiedyś przychodzi dobry moment na drażliwe
kwestie?
- Kochanie. Przecież nikt nie mówi, że w tym
roku. Wiadomo. Idziesz na studia, wiele spraw jest jeszcze do przepracowania...
Ale za jakieś pięć lat...
- Przez następne miesiące wydawało mi
się, że naprawdę jestem Stephanie – podniosła na moment głos – i nie Michi. Ani
za pięć ani za piętnaście. Musisz obiecać, że nigdy nie będziesz naciskał. Nie
wyobrażasz sobie nawet jak bardzo...
Tyle
myślał o tych swoich obietnicach. O tym jak trudno je spełnić. A tymczasem...
Obietnice, które sami wymyślamy to ta przyjemniejsza kategoria. Rozważamy je
sobie, dobieramy odpowiednie słowa... Zaznaczamy rzeczy, które bierzemy za
pewnik i nieco maskujemy te bardziej wątpliwe. Gorzej gdy obietnica nie wypływa
od nas, tylko gdy ktoś ją na nas wymusza. Wtedy zupełnie się w niej gubimy,
zwłaszcza gdy jest totalnie sprzeczna z naszymi poglądami. A jednocześnie
wiemy, że dla kogoś jest cholernie ważna. Ważniejsza od tych, którymi my
chcieliśmy go zaspokoić. Bo jasne, iż zawsze marzył o gromadce. Dwóch
chłopców i dziewczynka. Albo na odwrót, mogłyby
być nawet trzy żądające w przyszłości kiecek dziewczynki. Ale po co w
zasadzie śnić o nieistniejących pociechach, gdy obok Ciebie stoi dziecko
realne, spragnione czasu i miłości? Po co wybiegać w przyszłość, szukając
szklanych kul, w których można by dostrzec świat za pół wieku, zamiast po
prostu pomalutku zacząć ten świat budować? Zresztą... Przecież mimo wszelkich ran byli na etapie jeszcze niedawno niemożliwym.
A Sara praktycznie zmieniała się i roztapiała z dnia na dzień. Więc może gdy te
dni przeminą w setkach i tysiącach...
- Nie jest to najfajniejsza deklaracja na
świecie – rzucił szczerze – ale obiecuję, że nigdy nie zacznę mówić o dziecku,
jeśli Ty też faktycznie tego nie zechcesz.
Dopóki
tego nie zechcesz.
W
końcu czas jest najlepszym pośrednikiem, decydentem i sędzią zarazem. Wszystko
pokaże.
Zadowoliła ją chyba ta odpowiedź. I
kolejna pozornie rozjaśniona kwestia. Ponownie przybliżyła się do
chłopaka, wskakując mu na kolana. Miała cholernie karmelowe usta, pełne
drobinek z tego nieszczęsnego sernika. Więc gdy musnęła nimi jego twarz, nie
protestował, delikatnie oddając pocałunek. Wyjątkowo
delikatnie. Wręcz skrajnie. Wspinając się na najwyższy z poziomów delikatnej
delikatności.
Bo nie było co ukrywać, od pamiętnych
wyznań traktował ją nieco niczym laleczkę z porcelany. Ich związek wszedł na wyższy i pełen zrozumienia poziom, ale w tym
bardziej przyziemnym wymiarze totalnie się wyciszył. Nie chciał budzić w
niej strasznych skojarzeń, ani tym bardziej powodować, żeby przez niego
brzydziła się siebie. Na dobrą sprawę już
przy nieco mocniejszym cmoknięciu, czy włożeniu Sarze ręki pod koszulkę,
zastanawiał się czy nie wywołuje jakiejś niewidzialnej, podświadomej reakcji
obronnej. Szczególnie gdy była zupełnie trzeźwa i przed wstydem nie
chroniła jej złudna bariera o posmaku słodkiego wina.
Ale tym razem inicjatywa była po stronie dziewczyny.
Zdecydowanie bez zbędnych czułości przygryzła jego dolną wargę, po czym zabrała
się za rozmontowywanie krawatu i pierwszych guzików w świątecznej koszuli.
Westchnął niepewnie, na parę sekund zamykając oczy i dając się ponieść
narastającej fali przyjemności. Bo
przyjemność to cholernie łatwe uczucie. Uzależniające, kojarzące się z
ciepłem, niewymagające angażowania w przeżywanie go rozumu czy moralności... Będące po prostu definicją banalnie radosnej
chwili.
Ale
żadne uczucie dłużej niż przez momencik nie może nas sobie przywłaszczyć na
wyłączność. Zaraz do przyjemności dołączyła niepewność i strach, który
przecież obiecywał przeżywać za nich dwoje. Głos
sumienia. Niemożliwy do zagłuszenia czy błędnego zinterpretowania.
Chociaż
czy kiedykolwiek i gdziekolwiek istnieje jedna słuszna interpretacja?
- Kochanie, nie – rzucił spokojnie
doprowadzając swój strój do stanu wyjściowego – nie będziesz czuła się... Tak
jak nie chcesz się czuć – rzucił wyszukanym zwrotem, aby nie ryzykować obarczenia
Sary kolejnym już po dzieciach tematem tabu
z rzędu – naprawdę to... Nie jest najważniejsze. I możemy odstawić ten
temat. Do ślubu. Albo jeszcze dłużej. Jeśli chcesz i jeśli potrzebujesz.
Ten.
Tego. Tak jakoś. To tam... Brawo Hayboeck. Posługujesz się niezwykle bogatym słownictwem.
Wyszukana lista zwrotów na ważne okazje.
Poczuł, że traci grunt pod nogami. Ale na
dobre stracił go gdy Sara wybuchła śmiechem, by po chwili znowu cholernie spoważnieć.
- Wiesz dlaczego przez długi czas
uciekałam spać na kanapę, za każdym razem gdy lądowaliśmy w łóżku? –
wyparowała.
Dobra.
Kiedyś rzuciła mu, że w dzieciństwie uwielbiała imprezy tematyczne. Widać
dzisiaj był wieczór tabu.
- Bo się bałaś – zacisnął pięści – i
bardzo Cię za to przepraszam.
Miał
ochotę sobie przypieprzyć za wszystkie momenty, w których czuł się za dobrze,
żeby zauważyć jej ból.
- Nie głupku – przewróciła oczami, a jej
zimne dłonie powróciły pod michealową koszulę – wręcz na odwrót. Chciałam
skupić myśli. Bo próbowałam ogarnąć czemu nie uciekłam wtedy. Wtedy gdy się
poznaliśmy.
Nie
wierzyła w impulsy, ale to naprawdę wyglądało na jakiś impuls. Czy jeśli ktoś
wolał to palec boży. Obudziła się na posadzce z obcym facetem. Nie było już
złowieszczej osłony nocy, a przez okno wpadały do pomieszczenia jasne,
słoneczne promienie. Więc powinna ubierać się i uciekać. Przecież
słodkie pozory ciemności często myliły, a on mógł być wściekły. Na nią za
cokolwiek. Lub na siebie, że zabawił się z takim próchnem. A jednak zamiast
wiać stwierdziła, że może jeszcze chwilę podrzemie. I jakoś kompletnie nie mogła tego zrozumieć. Podświadomie czując, iż
takie zrozumienie może pomóc jej w nich uwierzyć.
- Znalazłam odpowiedź – wyszeptała mu do
ucha – to przez to, że przykryłeś mnie kocem.
- Co? – popatrzył na nią niezrozumiale. Liczył podświadomie na kilka mocnych słów, a
ona wyjechała z takim normalnym, ludzkim gestem. Z kocem. W dodatku pewnie brudnym i zakurzonym, biorąc pod uwagę, że znajdowali
się w mieszkaniu Krafta.
-
Po prostu – wzruszyła ramionami – wcięło mnie, że ktoś mnie przykrył zamiast
odkryć. Jakbyś oddawał mi... Prywatność? – zawahała się na moment – tak Michi.
A mówiąc prosto, wyraźnie i na temat... Nie jestem Twoją siostrą. Wręcz nie
chcę nią być. I nie potrzebuję. Jestem natomiast Twoja więc...
Chyba
to było to o co ją prosił? Efekt niebieskiego pierścionka. Komunikacja i jasne wyrażanie swoich pragnień.
- Przede wszystkim jesteś swoja własna –
zaprotestował – i oczywiście, uwielbiam Cię pod każdym względem – zamilkł na
moment szukając odpowiedniego zwrotu – ale najważniejsze siedzi tutaj – popukał
ją jedną ręką po głowie, drugą kładąc w okolicy serca – i tutaj. Zgoda
głuptasie?
Dyskusja
wydawała się łatwa gdy rzucało się sprawny monolog, po czym czekało na
kontrofensywę w postaci monologu drugiej strony. Gorzej gdy dochodziły te
różnorodne wtręty. Dopowiadanie, wchodzenie w słowo. Straszny mętlik.
- Z nieprzymuszonej woli – kompletnie
zignorowała jego deklarację, wracając do własnej kwestii – nie potrzebuję żebyś
się bał. To znaczy żebyś bał się za bardzo. Wolę żebyśmy żyli tak jak przed...
– tym razem to ona musiała sięgnąć po niezbyt wyszukany zamiennik prawdy – przed tamtym.
Ponownie zrobiła bezsensowny krok do tyłu.
A potem powrotny w przód. Na
przeczekanie. I znowu cmoknęła go w usta, tym razem nie natrafiając na
zbytni opór. Bo jasne. Niby on miał być
tu dorosły. Za dwoje. Ale kto powiedział, że to dorośli rządzą w rodzinie?
Oddał jej pole gry, skupiając całą uwagę
na patrzeniu czy czasem nie robi się przygnębiona. Albo dla odmiany cholernie sztucznie uśmiechnięta. I z zadowoleniem
odkrył, że nigdzie się jej nie spieszy. Zamknęła oczy i chyba najzwyczajniej w świecie po prostu się bawiła. Bez utartych
schematów czy wyuczonych ruchów. Nie musiał ani jej spowalniać, ani dla
odmiany przejmować inicjatywy. Zresztą po
cholerę pieprzyć o inicjatywie? Miłość nie była przecież sztafetą. Nie musieli
przekazywać sobie pałeczki. Ani wyrywać jeśli ktoś wolał.
Jedno
ciało i jedna dusza. Chyba tak to leciało? A w obrębie ciała każda cząstka
przecież wie co najlepsze dla całości. Głowa wysyła impuls ręce. A serce
pompuje krew do warg. Aby mogły kosztować
wszystkiego czego zapragną. Z wyjątkową gracją i precyzją zawdzięczaną milionom
zakończeń nerwowych.
Natomiast dusza? Dusza już w ogóle jest nieziemskim tworem. Integralnym. Całościowym.
Zaprojektowanym przecież po to, żeby się nie mylić.
Jedno
ciało i jedna dusza. I dużo, dużo karmelu.
*
- Nie mogę znaleźć żadnego koca, ale
przykryję Cię obrusem – zarzucił na nią pobudzoną barszczem i ku jakże wielkiemu zdziwieniu wszystkich
obecnych sernikiem, tkaninę. Była
przyjemnie chłodząca. Kryjąca, a jednocześnie wyjątkowo zwiewna – choć to
niezbyt romantyczne.
Podparła się na łokciach, patrząc mu
wyzywająco w oczy. Ze skrywanym strachem,
ale jednocześnie z pewnym rodzajem pragnienia. Pragnienia już wystarczająco
długo tłumionego przez lęk, sumienie i potrzebę uczciwości.
- Wiesz co Michi? Boję się tego co teraz
powiem, ale...
- Masz dość mojej rodziny.
Chryste
Panie, jak on się już czegoś uczepi.
- Zejdź z tej swojej biednej rodziny –
jęknęła błagalnie – nie o to chodzi. Po prostu... Nie wiem jak się wyrazić. Nie
wiem nawet czy mam rację i nie wiem czy odpowiedni moment...
- Coś Cię bolało? – wyszeptał smutno – skarbie,
powinnaś mi mówić, zawsze i niezależnie...
- Hayboeck, czy Ty kiedyś się wreszcie zamkniesz?
Po tym zdaniu wstała i nadal ubrana jedynie w tej nieszczęsny obrus,
szarpnęła chłopaka w stronę stołu. Skorzystała z okazji, że jego oddech jest
już o wiele wolniejszy niż jeszcze kilka minut temu i delikatnie wsunęła mu do
ust następny kawałek sernika. Jedząc nie
będzie wymyślał kolejnych bzdur.
- Nie do końca rozumiem co to znaczy. I
musisz się liczyć, że ostatnio powiedziałam coś takiego komuś będąc jeszcze
dzieckiem. Ale... Chyba Cię kocham Michi.
*
Gdy wracała potem we wspomnieniach do tej
chwili, rzucały się jej w oczy tylko dwa obrazy. Tworzące parszywie słodko-gorzką mozaikę. Po pierwsze nigdy nie
widziała takiego niespodziewanego, szczerego szczęścia jak to, z którym wtedy
na nią spojrzał. Ale po drugie...
Serio
wydawało jej się wówczas, iż mówi prawdę.
Z
tym, że gdyby go kochała...
Ich historia po prostu nie mogłaby się tak skończyć.
Męczyłam się bardzo pisząc ten rozdział i kto mnie już nieco bardziej poznał raczej wie dlaczego. Dziwnie się czuję gdy moi bohaterowie są względnie szczęśliwi. Nie umiem w takie sceny i wychodzą mi siłą rzeczy dużo gorsze jakościowo niż wszelkiego rodzaju smuty i dramy. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że ostatni mój rozdział z happy parką to... Rok 2013? :P
W każdym razie nie było jak tego pominąć, życie to coś więcej niż katastrofy i pogrzeby, więc jakoś przez to 'kocham Cię' przebrnęłam. A teraz dotarłam wreszcie do właściwej części tej historii, więc już mniej niż więcej.
No cóż. Szczęścia tu już raczej nie będzie, ale zobaczymy jak to się napisze, bo nie wiem czy to nie za okrutne nawet jak na mnie. Albo i właśnie na mnie bo na pewne rzeczy jestem szczególnie wyczulona.
W każdym razie teraz rozdziały zrobią się krótsze, żeby jakoś tą gęstą atmosferę dozować (bo żarty z Krafta w ramach rozluźnienia, raczej by już były niestosowne).
Buziaczki <3
Jest tu kto? :D
PS. Pisane w Wielki Piątek/Sobotę z postanowieniem "nie zjem tego karmelu z sernika" :P