środa, 24 kwietnia 2019

8. I want to get louder.





Opowiedz nam swój najgorszy koszmar senny.

To raczej dość częste pytanie. Pada w luźnych, niezbyt inteligentnych internetowych ankietach lub w ramach dziecinnych zabaw halloweenowych. Pojawia się w książkach, serialach czy podczas wizyty u psychologa, który chce rozstrzygnąć co tak właściwie jest z nami nie tak.

I jak na nie odpowiadamy?

Zwykle chyba wyciągamy rzeczy krwawe. Śmierć, destrukcję, absurdalne wizje duchów i potworów... Trawienie żywym ogniem, tonięcie, drogę przez mroczny las z podejrzanym cieniem na plecach... Po prostu namacalne strachy. Dosłowne i dość naturalne. Przecież nikt z nas nie czułby się komfortowo, gdyby coś takiego przydarzyło mu się w realnym życiu. Albo może i w ogóle by się już nie czuł bo zszedłby na zawał. Tak czy owak. Tego typu sny nie zdarzają się za często. A za każdym razem gdy już się zdarzą, czymś jednak się różnią. Okolicznościami, detalami, choćby miejscem z którego wyłoni się potencjalne niebezpieczeństwo. I chyba... To nie po nich budzimy się najbardziej niewyspani. Bo jasne koszmar zerwie nas w środku nocy. Ale wypijemy melisę, wtulimy się w plecy drugiej połówki, wypieścimy swojego zwierzaka, upewnimy się, że u naszych najbliższych wszystko w porządku... Po czym oddech się uspokoi, tętno wróci do normy i znowu odpłyniemy.
Tak. Bo na dłuższą metę od potworów i demonów bardziej szkodzą nam sny, które można określić po prostu mianem męczących. Dzieją się one wedle utartych schematów. Nikt w nich nie ginie, ani nie grozi nam pistoletem. Po prostu znajdujemy się w codziennych, dennych sytuacjach, przeżywając całą ich uciążliwość. I wstajemy rano padnięci. Z głową przepełnioną pierdołami, których nie wyciszy kubek herbatki.

A chyba najbardziej banalnym przykładem takiego snu u dorosłego jest powrót do szkoły. Godzina pierwsza w nocy i nasze przypomnienie sobie, że nic nie umiemy na durny sprawdzian. Nastawianie budzika na piątą. Spóźnienie na autobus, odjeżdżający nam sprzed nosa, gdy już prawie go dogoniliśmy. Albo egzamin. Nawet nie trudny, nie bogaty w obliczenia, równania i konieczność stukania w kalkulator... Tylko pełen monotonnych, w kółko wałkowanych poleceń, z których tak bardzo chcieliśmy kiedyś wyrosnąć. Takich jak gimnazjalne testy z krótkich, podręcznikowych nowelek. Wypisz główne postacie. I znajdź punkt kulminacyjny.

Właśnie. Punkt kulminacyjny. Podstawową cecha książkowych opowieści. Swoją drogą opowieści bardzo życiowych. Dobrze podsumowanych i dotykających prawdziwych ludzkich problemów. W dodatku pełnych niejednoznacznych metafor, jakże potrzebnych do kształtowania wyobraźni, tudzież zdolności własnej interpretacji testu u młodego człowieka...
No i szkoda tylko, że wszyscy zamiast to zauważyć, skupiali się na szukaniu tych punktów. Czyli obrazowo mówiąc paraboli, łatwych do zaznaczenia na starannie przygotowanym wykresie.

Bo patrzcie. Napięcie rośnie.  Bohaterowie wariują, kombinują, przysłowiowo biegną przed siebie... Odkładają rzeczy, które zgodnie z zasadami logiki po prostu muszą się zdarzyć. W końcu nie żyjemy w próżni, do jasnej cholery. Czas to nieprzerywalny rejs  I nie da się jak gdyby nigdy nic pozostać w jakimś porcie, tłumacząc, że akurat poczuliśmy się w nim jak w domu. Więc dobierają słowa i ćwiczą trudne rozmowy przed lustrem. A potem jest jeden wielki trzask. Pieprzona kulminacja. Huk. Dźwięk wybuchającej bomby. Krótki moment, mieszający sprzeczne emocje niczym zawartość burzowej chmury. Moment po którym te emocje opadają. I choćby powieść wcale nie okazała się krótka, choćby miała ciągnąć się jeszcze przez setki stron, to nagle wszystko już jasne. Możemy przewidzieć zakończenie, rozrysowując na kolorowych strzałkach ciąg przyczynowo-skutkowy. Nie ma już odwrotu. No chyba, że nagle ktoś znajdzie wróżkę w słoiku, ale to raczej nie ten rodzaj literatury.

Brzmi życiowo? No dobra, pozornie tak. Ale wystarczy jedno głębsze wejrzenie w rzeczywistość i już widzimy, iż coś tu jednak jest nie tak. Dokładnie. W naszym świecie nie istnieją podręcznikowe punkty kulminacyjne. I jasne. Możemy twierdzić, że jakaś chwila jest przełomem, że zmienia wszystko... Jednak czy cokolwiek z wyjątkiem śmierci da się uznać za pewne i trwałe? Przecież nasze słowa są śmiesznie kruche. Powiemy jedno, jakby determinując czyjś los, a zrobimy zupełnie co innego. Na dobrą sprawę czynnik ludzki wyklucza adaptację. Nie da się pogodzić z czyjąś decyzją, bo nagle emocje opadną i ta decyzja z przełomowej zrobi się śmiechu wartą. Patrzcie. Zdaje się, że przeżyliśmy najgorsze, jesteśmy z siebie dumni w cholerę... A potem dostajemy taki cios, iż wcześniejsze rany zdają się być zwykłym zadrapanym kolanem. Napięcie nigdy nie schodzi i nie pozwala nam zabić w sobie tej parszywej czujności.

Lekarze mówią, że składamy się z kości. Mięśni, różnych rodzajów ścięgien... Krwi, serca, wątroby...

Idąc tym tropem filozof powinien stwierdzić, iż tworzą nas punkty kulminacyjne. Różne. Drobniejsze i masywniejsze. Bardziej i mniej wykańczające. Połączone naczyniami w których płynie stres. Tętnicami niepewności. I żyłami szoku.

~~***~~

Zmiany w życiu, gdy popatrzy się na nie powierzchownie i bez chęci poszukania głębszych warstw prawdy, w zasadzie polegają na wykluczaniu. Słodycze usuwamy z diety, a wylegiwanie na kanapie z planu dnia. Zakończenie toksycznego związku wiąże się ze zniknięciem kogoś, kto był przy nas każdą nocą, a wymarzona przeprowadzka do innego miasta z rozluźnieniem więzi rodzinnych. Praktycznie nie ma zysku bez straty. I bez zakłócenia uczuć. Bo jakby nie spojrzeć, uczucia też można wyeliminować. Każdy zna chyba socjopatę, który nie kocha. Ale też świętego nieakceptującego zazdrości. Bo to co dla przeciętnego śmiertelnika wydaje się nieodzownym elementem piramidy potrzeb, dla konkretnej jednostki może okazać się zbędne. I...
Każdy z nas w czymś się wyróżnia, w czymś innym stanowiąc typowy, szary element masy.  Banalna zasada. Sara zgadzała się z nią w gruncie rzeczy od zawsze. Ale jednak wydawało jej się, iż istniał jeden jedyny wyjątek. Mianowicie, iż nie istnieje nikt, kto nie zaznał w życiu złości. W końcu do pewnego momentu złość była... Wszystkim. Dostawała jej aż nadto zawsze gdy tylko na nią czekała, niecierpliwie jej wypatrując. Nigdy nie przychodziła znienacka. I pasowała do konkretnej osoby niczym odcisk palców. U niektórych będąc krwią, przekleństwem i bluźnierstwem. U innych cynicznym spojrzeniem. Albo smutnym milczeniem, wzbudzającym mieszankę litości i wyrzutów sumienia. Czy też obojętnością, tłamszeniem bólu w sobie, staniem się stalowym pojemnikiem na emocje... Do wyboru do koloru.
        Próbowała chyba wszelkich powyższych sposobów. Szukała własnego złotego przepisu na złość. Perfekcyjnego niczym niewielkie różnice stosunku mąki do drożdży, decydujące że zamiast zakalca wyjdzie nam cudowne, pyszne ciasto. Zapędziła się bardzo daleko w tych swoich 'badaniach’ i pewno gdyby to dość niejednoznaczne uczucie uznano za dziedzinę nauki, to mogłaby sobie nadać tytuł profesora. Znała złość. Znała i lubiła. Więc siłą rzeczy potrafiła też powiedzieć co tą złością nie jest.

Nie miała złości na palcu. Złość nie mieniłaby się milionami odcieni tęczy.

Wstała na chwilę, przysunęła skrzypiący fotel w kierunku przystrojonego świetlistymi lampkami kominka, po czym opatuliła się kocem. Nikt niczego od niej nie chciał. Tak właśnie powinny wyglądać święta. Chyba. Bo jakoś nie za bardzo pamiętała już jak się świętuje. Zaliczyła wigilie, po których wyglądała gorzej niż alkoholik na noworocznym kacu. Nie czuła szczególnie żadnego sacrum unoszącego się w powietrzu. Ale nie dało się ukryć, że trwające Boże Narodzenie wyglądało całkiem fajnie.

Fajnie. Albo wow. Całkiem jej się podobało, jednak w tak cholernie dziwny sposób, iż nie stać jej było na żadne wyszukane powiedzenie.
Pierwsze normalne święta od lat. A jednocześnie zaczynała się przyzwyczajać, że chyba ostatnie pod starym nazwiskiem.  Śmieszne, czyż nie? W ciągu banalnych trzech tygodni, jedna otwierająca język butelka wina spowodowała tak piorunujące zmiany.

Szkoda, że nie pamiętała nazwy tego wina. Mogłaby je zacząć reklamować, albo w bardziej przyziemnym wymiarze ufundować sobie pokaźny barek.

Bo cóż. Michi z początku zareagował jak typowy Michi. Herbata do łóżka i tulenie na dobranoc. A jednocześnie chowanie się w kącie, zaciskanie zębów i gryzienie warg. Musiał dopasować to sobie do swojego idealnego światka. Sam, gdyż Sara nie zamierzała więcej z nim rozmawiać, by uzupełniać brutalne fakty morzem emocji i bólu. W zamian po prostu dała się prowadzić, w antyfeministyczny sposób przyjmując do wiadomości kto w tym związku oficjalnie nosi spodnie. Tyle, że nagle po jakimś tygodniu zawieszenia, które w jej głowie powinno potrwać co najmniej kilka trudnych miesięcy, pojawił się ten pierścionek. Mały, subtelny i z błękitnym, okrągłym diamencikiem. Kompletnie niedopasowany do Michaela, bo pozbawiony wcześniejszych długaśnych rozważań, konkretnych planów i tej jego skrupulatności, która powodowała, że liczył kratki w zeszycie, żeby narysować głupi prostokąt (szkoda, że równie gigantycznego zapału nie wykazywał przy sprzątaniu!). Za to idealnie komponujący się z jej dłonią i popapranym życiem. Nieprzemyślany pierścionek znikąd. I oświadczyny totalnie w jej stylu. Bez kwiatów i zaaranżowanej scenerii. Bez zamówionych stolików w restauracji, pudełeczek skrytych w deserze czy romantycznej muzyki, bo nawiasem mówiąc gdyby odwalił coś takiego, z góry powiedziałaby nie, stukając go po tym przedwcześnie marszczącym się czółku.
Popatrzył jej w oczy. Tak po prostu. I widziała w tych oczach całego jego. Setki żenujących pytań typu jak się czujesz. Oraz miliony tandetnych choć szczerych zapewnień o miłości ponad wszystko, które chciałby jej rzucić, ale tego nie zrobił. W zamian mówiąc o rzeczach naprawdę teraz potrzebnych. O wsparciu, odciążeniu, czasie na to żeby wreszcie mogła się zacząć bawić w studia... O tym, że potrzebuje rodzica dla Angie. I serio potrzebowała. Gdy wypełniała małej głupie papiery u lekarza, czuła się jak dzieciak podrabiający w dzienniczku podpis, na złożenie którego jest jeszcze o wiele za młody.

Tak nieformalnie byli razem z półtora roku. Więc pewnie znając Michaela jeszcze jeden, dwa... I zrobiłby to i tak. Wciskając pierścionek w tiramisu. Ale teraz działał wyłącznie dla niej, rezygnując ze słodko banalnej otoczki, na którą przecież mógł już nie mieć w życiu drugiej szansy. Więc nie jakoś odruchowo i pod wpływem bezgranicznej wdzięczności przemieniło się w tak. A tak w ten zabawny krążek na palcu.

Bardzo przyjemny krążek. Wieloznaczny i zdecydowanie mocniej od instagramowego 'i said yes' poplątany. Ale przyjemny. I tyle.

To był absurd. Tak samo jak absurdem był fakt, że spędzała sobie święta z jego rodzinką, będącą w zasadzie Michaelem razy kilka. W sensie Michaelem sprzed jej spowiedzi. Wszyscy uśmiechnięci, mieszający metafizyczne, głębokie dyskusje z gadaniem o pierdołach i jedzący wigilię w stroju renifera. A co gorsza niepozwalający jej w niczym pomóc. Miała siedzieć przed kominkiem, pachnieć i chrupać pieczone jabłka. Cóż... Nie pamiętała za wiele tytułów gwiazdkowych filmów familijnych, ale to chyba właśnie wyglądało jakoś w ten deseń.
Magia pokoju. Magia wspólnoty. Magia zwykłych słów i gestów. Magia powolnego próbowania różnych smaków. Magia rzeczy, których w pędzie nawet nie dostrzegamy. I nie wierzymy w nie. Gorzej gdy ujrzymy je na własne oczy. Jesteśmy zbyt pragmatyczni aby przeczyć temu co mieści się w zasięgu wzroku.

Bo prostota potrafi przerazić. A strach siłą rzeczy niesie za sobą komplikacje...

...Boimy się burzy. Ale najgorsza jest ta cisza przed burzą. Nie ma gorszej kary od czekania na karę. I od tlącej się nadziei. Nadziei że jednak nam się upiecze.

~~***~~

- Pokroję ciasto.
Uwielbiał wracać do domu na święta. Do spokoju, ciszy, uśmiechu. Do dzieciństwa. Bo przecież tylko dziecku wypada udawać, że pomaga w kuchni, jedynie po to by zeskubać z sernika polewę karmelową, a potem położyć na stole podziurawionego gniota. Tylko dziecko może być tak uroczo i bezczelnie bezkarne. Więc co roku rozkoszował się nadmiernymi kaloriami, zapominał o sporcie i jakoś mentalnie odbierał sobie dowód osobisty, cofając się w rozwoju o piętnaście lat.

Aż do teraz.

Bo dziwnym trafem jakoś wcale nie mógł pozbyć się poważnej miny, tnąc zawartość swojej ulubionej okrągłej blachy, na równiutkie, małe trójkąciki. I to chyba właśnie był jakiś symbol dorosłości. Ale jakże odmienny od tych typowych. W końcu świadectwo dojrzałości dostawało się dopiero po zdaniu matury, wykonaniu tych wszystkich debilnych obliczeń i spoceniu się przed zazwyczaj wyjątkowo wredną komisją. A żeby otrzymać prawo jazdy, należało przeżyć setki manewrów i ogarnąć kiedy musisz przepuścić tramwaj, zwykle koniec końców orzekając, że najlepiej przepuszczać go zawsze. Tymczasem... Jasne, przygotowywał się. Trawiony przez miliardy sprzecznych myśli, pragnień i wizji. Dochodził do różnych wniosków, niektórych mądrych, a niektórych wręcz szczeniackich. Odkrył siebie na nowo i w zasadzie gdyby nie koszmarny ból ukochanych osóbek związany z jego przeobrażeniem, wcale nie chciałby cofać czasu, w celu utraty wszelkich zobowiązań. Ale to ‘tak’... Było jak certyfikat otrzymany na lewo. Bez żadnego egzaminu. Pod wpływem wybłagania niewyobrażalnie wielkiego kredytu zaufania.  Nie mógł sprawdzić czy jest gotowy i czy nie spowoduje nieszczęścia niczym nastolatek na autostradzie.
Ale z drugiej strony... ‘Tak’ było też akceptacją. Wszystkiego na co wcześniej pozwalał sobie jakby po omacku, bez pewności czy ma do tego prawo. No teraz już chyba miał. Mógł żyć i odpowiadać za nich dwoje. Mógł ją przytulać i naprawdę głęboko pocieszać, a nie tylko okrywać kocem. Mógł wręcz żądać szczerości i wspólnego budowania z tych dziwnych, powykrzywianych klocków jakiejś piramidy wartości. A już po zakończeniu budowy chociażby próby usunięcia z niej jebanego wyrazu trauma, choć to ostatnie nie było już raczej żądaniem, a jego własnym psim obowiązkiem.  W każdym razie ‘tak’ znaczyło ‘nie ugryzę Cię'. I ‘to jak postępujesz teraz mnie nie rani. Nie chcę się bronić, nie chcę uciekać, chcę być z Tobą'.

Niebieski diamencik stał się przysięgą. Potrzebującą jeszcze złotego potwierdzenia, ale zupełnie wystarczającą. A teraz nadszedł czas na dotrzymanie obietnic.

Czyli na tą mniej romantyczną połówkę słowa obietnica.

- Zamyślony? – mama stanęła nad nim, wpatrując się ze zdziwieniem nie tyle w niego, co w przygotowywane z żółwią prędkością kawałki ciasta z nieobskubanym karmelem.

Może polub się jeszcze z odkurzaczem, co Hayboeck? Wbrew temu co zawsze myślałaś konieczność umycia podłogi, to nie najgorszy skrawek odpowiedzialności.

- Zamyślony i szczęśliwy – wzruszył ramionami. Cholernie szczęśliwy, choć jednocześnie równie mocno przerażony, że kiedyś usłyszy krótki komunikat, w postaci zdania 'zawiodłam się na tobie'. I że jednak istnieje taki pułap zła, którego nie da się przysłonić uśmiechem. Fajna mieszkanka, czyż nie?
Tak.  Z tym, że dorośli ludzie nie truli chyba dziwnymi troskami świąt rodzinie, pragnącej spędzić kilka marnych dni w błogim spokoju. Więc zostało mu pokręcenie głową i skupienie uwagi na tym feralnym cieście. Niech przynajmniej jego bliscy zostaną w kryształowym świecie, którego go nauczyli. Tego, w którym nikt nie bije pogubionych, ale w głębi serca cholernie uczciwych dziewczyn po twarzy.
- Dojrzałeś przy niej, wiesz?
Oj wiedział. Ale przecież miał ją przeciągnąć na słoneczną stronę mocy, a nie sam zostać wiszącą nad nią gradową chmurą bólu. Może nieco przesadzał z tą ochroną? Choćby tyle czasu unikając przedstawienia jej rodzinie. Żeby nie patrzyła na ciepło, bo przecież organizm może dostać szoku, gdy przeniesie się go z lodowca do sauny. Żeby nie uciekła, przygnieciona nadmiarem normalnych uczuć. Żeby nie zwątpiła z góry, w to iż sama jest w stanie z nim stworzyć taki zakątek pełen ciepła, do którego Angie i jej przyszłe rodzeństwo będą wracać jako dorośli ludzie, żeby obrabować lodówkę. Ale chyba niepotrzebnie się bał. Jego najbliżsi mieli takt i zbytnio nie wnikali, gdy obdarował ich przed Wigilią listą tematów zakazanych. A Sara zaskakująco szybko się w nich wtopiła, pozwalając podtykać sobie pod nos wszelkie możliwe łakocie. I na dodatek ubrała z małą choinkę. Oplątały się całe łańcuchami i wyglądały przy tym tak uroczo, że aż chciał im pomóc, robiąc jednocześnie miliony zdjęć. Ale były tak zgrane i zamieniły ze sobą tak dużo jak na nie słów, że nie śmiał przeszkadzać.

Sielanka Hayboeck, co? Jeszcze niedawno byś tak powiedział. Z pełnym przekonaniem tudzież z żałosnym bananem na twarzy.

- Oddaj to ciasto, bo wszyscy umrą z głodu, a Twój brat naje się siankiem ze stołu jak wtedy gdy miał pięć lat.
- Co? – zdziwił się, z zadowoleniem jednak zauważając, że trochę karmelu osadziło się mu na palcu.
- Chcieliście zrobić rodzinie jasełka, on był krową, a Ty osiołkiem. Niestety nie mieliście aktorów do żadnej z pozostałych ról, więc stwierdziliście, że jedyne co możecie robić to zjadanie dekoracji.
- Mamo...
- W te same święta tak strasznie płakałeś, że zbiłeś bombkę krasnala – pogłaskała go po policzku – pytałeś mnie czy go skleimy i czy krasnal przeżyje. A teraz się żenisz. Zawsze myślałam, że z was trzech będziesz pierwszy, ale...
Teraz kto inny ma tu swój czas na bicie bombek. Czas po czasie, ale może dzieciństwo jest aż tak niewinne i święte, iż można je uratować w każdym momencie?
- Michi... Jesteście oboje bardzo dorośli. To widać. Porozumiewacie się bez słów i gdy chcecie o czymś nie mówić, po prostu milkniecie w tym samym momencie. Traktujecie tą miłość poważnie, a nie jak skakanie po łące za rękę. I na pewno Sara kocha Ciebie tak mocno jak Ty ją, tylko z mniejszą skłonnością do świecenia oczami.

Nie możesz marnować światła na kochanie, gdy potrzebujesz zapasów, aby oświetlić ciemność.

- Jest bardziej dyskretna ode mnie – szepnął przekonująco.
- Bo Ty nigdy nie umiałeś ukrywać uczuć – kobieta sama zapomniała chyba o głodujących krewnych – ale wracając do tematu... Wiem, że to nie pierwsze, gwałtowne, nastoletnie zauroczenie. Jest inaczej niż kiedykolwiek i nie przyprowadziłeś jej do domu po pierwszej randce, tylko z pierścionkiem na palcu. Macie już trochę lat i oboje raczej przeżyliście nieco uczuciowych zawodów...

Zawodów. Dobre sobie. Zawody uczuciowe. Strach. Przemoc. Obrzydzenie do samej siebie...
Czy tu w ogóle było miejsce na uczucia?

- Ale pamiętasz jak w święta odwiedzał nas wujek Markus z małą Hanną?
- Hanna się rozwodzi? – rzucił nieprzytomnie.

No brawo Hayboeck. Pięknie powiązałeś tematy.

- Oszalałeś Michi? Wszystko u niej dobrze, byli z Lukasem w Wenecji na drugą rocznicę ślubu – niby przypadkowo podsunęła mu pod nos miskę z bezami – jedynie ciotka wciąż nie chce ze mną rozmawiać za to, że nie zapobiegłam obecności Twojego Krafta na ich weselu. Nie o to mi chodziło. Po prostu przypominaliśmy dziś sobie ten pełen miłości wzrok, którym ona zawsze patrzyła się na wujka.

Westchnął. Mieniący się palec Sary wyraźnie spowodował w jego rodzicielce chęć wspominania krok po kroku czasów, gdy miała w domu trzy rozwalające meble brzdące. A osobiście wolałby przerwać dyskusję zanim poruszone zostaną wątki wszystkich czternastu przedstawicieli jego ciotecznego rodzeństwa z obu stron. Nie żeby nie uwielbiał takich domowych wzruszeń, ale nie patrzył ukochanej w oczy już z pół godziny. A chciał reagować, zapewniając jej prywatność i mentalne wsparcie gdy stawały się szare i przygaszone, będąc pierwszym objawem ataków, takich jak ów pamiętny, zakończony rozmową zmieniającą i przyspieszającą wszystko. Jej panika nie była wskazana wśród ludzi. Nawet tych jemu najbliższych.

- Tak, Hanna była córeczką tatusia – przytaknął niedbale – nie schodziła wujkowi z kolan.
- Ojciec śmiał się rano z tego jak bardzo mu wtedy zazdrościł. Wiadomo, wy też lubiliście się tulić. Ale takim wzrokiem uwielbienia darzyliście jednak bardziej Spidermana – zrobiła chwilę przerwy – w Twoim przypadku łamanego przez pluszową kozę. W każdym razie zawsze patrząc na nich myśleliśmy, że może przydałaby się jeszcze dziewczynka na koniec.
- Nadal żałujecie, że Alex nie wyszedł tej płci co trzeba? – Michael parsknął nagle dość głupawym chichotem – ja też żałowałem. Gdzieś przez pół dzieciństwa.
- Zaplatałeś mu warkoczyki i obraziłeś się kiedy wzięłam go do fryzjera - kobieta wysiliła się na powagę – ale mniejsza teraz o Alexa, choć pewnie zaraz tu przylezie obrażony, że to nie on pomaga przygotować deser. Po prostu dziś... Mieliśmy wrażenie, że przy stole jest mała Hanna. To chodzenie krok w krok, przytakiwanie po każdym wypowiedzianym słowie, ładowanie się na kolana... Miłość dziewczynki do pierwszego męskiego autorytetu Michi...

A więc tu o to chodziło. O to, co nawet w najgorszej chwili zapaści, zwątpienia i cierpienia było niezaprzeczalnie jaśniejącym drogowskazem. Poczuł, że nagle wypełniła go niezwykła mieszanka dumy i radości. Nie tylko on widział jak wyjątkową więź ma z Angie, ale i jego mama, która obserwowała ich przecież razem po raz pierwszy, w dodatku tym swoim wzrokiem eksperta uzyskanym po latach pracy z dzieciakami w miejscowej szkole.
- Ona jest najmądrzejsza na świecie – rozpromienił się, a język nagle sam mu się rozplątał – dużo mądrzejsza ode mnie. Taki mały dar od Boga na wszelkie trudne czasy. Rozumie wiele, czasem niestety nawet więcej niż by się chciało. I przecież wie, że nie jestem jej ojcem...
- Michi. Tu nie ma znaczenia jak ona się do Ciebie zwraca. Po prostu... Patrz, czasem w związku ma się siebie dość. Potrzeba odpoczynku, przestrzeni, dystansu... Zwyczajnie przychodzą dni, w które masz ochotę biec przed siebie i nie zatrzymać się wcześniej niż na drugim krańcu świata. I oczywiście, że mam nadzieję, że Ty i Sara dotrwacie razem do czasów, w których będziecie siedzieć w bujanych fotelach i wełnianych skarpetach. Ale niezależnie co się wydarzy, musisz pamiętać, że przysięgasz podwójnie. A właściwie tej małej już przysięgłeś.
- Angie nie potrzebuje przysięg. W tym wieku po prostu się wierzy.
- Że zawsze staniesz po jej stronie – kobieta dokończyła monolog, kompletnie nie zwracając uwagi na michaelowe wtrącenie się – i nigdy przenigdy nie znikniesz z jej życia. To nie jest cudna zabawa w dom, po której można wrócić do innej rzeczywistości. Michi...
- Michi...
- Co księżniczko?
- Mam problem natury technicznej.

O wilku mowa. Wystarczyło, iż spojrzał na ten mały kształcik w stroju elfa, plujący mu na koszulę piernikiem, żeby pomyślał, że nie interesują go żadne alternatywne rzeczywistości. Nawet gdyby demony przeszłości dosłownie zamierzały narobić mu w głowie dziur, za pomocą niewidzialnego młotka i gwoździ.
Na dobrą sprawę... Szkoda, że nie mógł wiecznie i bez przerwy wpatrywać się w Angie. Dylematy moralne byłyby wtedy o wiele słabsze. Przecież każdą spapraną obietnicę można złożyć jeszcze raz. Choćby z nadszarpną wiarą. Na klęczkach. Albo leżąc.

- Mów.
- Bo mama zmieni nazwisko jak tylko jej włożysz obrączkę, prawda? – odczekała aż chłopak pokiwa twierdząco głową – i czy ja automatycznie też Michi? Bo ja bym bardzo chciała – dodała szeptem, po czym... Władowała calutką dłoń z największych z kawałków ciasta na stole. Bardzo dokładnie ściągając z niego warstwę karmelu. I oblizując palce.

Może do dziedziczenia wcale nie potrzeba żadnych popapranych genów?

~~***~~

Sara nigdy nie szanowała przysłów, powiedzeń i mądrości ludowych. Były przereklamowane, nadęte i zdecydowanie zbyt mocno górnolotne. Ale czasem, w nieco zmodyfikowanej formie należało przyznać im rację. Bo prawda może i nie wyzwalała. Wyzwolenie brzmiało... Tak magicznie. Jak zerwanie kajdan, pokonanie uprzedzeń i wygumowanie zła, jednym ruchem ręki. Wyzwolenie nie istniało. Jednak prawda na serio... Uspokajała. Idealne słowo. Rozluźniała napięcie i sprawiała, że człowiek nieco mniej wypatrywał  kolejnych niespodziewanych zdarzeń.
- Pasują Ci takie święta? – zakradł się do niej od tyłu, obejmując za szyję i delikatnie całując w kark.
Pewnie, że pasowały. Pierwsze w życiu świadome święta jej sześcioletniej córki. Gwiazdka na niebie, opłatki, tańce pod jemiołą i szopka, którą mała właśnie pojechała zobaczyć z michaelową rodziną. A może jakkolwiek to brzmiało powinna nauczyć się mówić, że z ich rodziną?
- Pasują – odwróciła się i schowała mu twarz w koszuli. Ładnie pachniał. Tak jakoś męsko. Bardziej męsko niż zazwyczaj – Twój dom też mi pasuje.
Widać było, że wszyscy tu mocno się o niego martwią. O młodego faceta i co tu gadać familijną kluskę, która nagle postanowiła wychować cudze dziecko. W gruncie rzeczy... Podobał jej się taki strach. Lubiła gdy ludzie się zamyślali, momentami chmurzyli, odbiegali gdzieś w myślach... To czyniło ich poplątanymi, a szczerość przecież z zasady powinna być poplątana i niełatwa. Nie dało się zawsze mieć na twarzy jednolitego, przyklejonego uśmieszku. To znaczy dało. W sumie powszechnie widywane na ulicy zjawisko. Ale jednocześnie zwykle oszustwo, w pewnych kręgach z upodobaniem nazywane sztuką.
- Wyobrażasz sobie, że kiedyś tak będzie? – usiadł koło niej na parapecie, wpatrując się w mieszankę śniegu i choinkowych lampek w ogrodzie.
- Ale że co będzie?
- No jak to co? My, dom, drzewa, może drewniana chatka na jednym z nich. Dzieci przyjeżdżające ze swoimi dziećmi...
Zrzuciła jego rękę ze swojej, a jej przed chwilą jeszcze rozluźnione ramiona, stały się twarde jak kamień. Nie sądził, że takie niewinne wizje, mogą zburzyć cały pozorny spokój. Wizje na dobrą sprawę... Zupełnie przecież realne?
- Michael, jakie dzieci?
Więc nie chodziło o same wizje.
- Angie. I... – jej zimny wzrok sprawił, że odsunął się nieco na bok. Wzrok w którym naprawdę umiał już czytać. Rozumiejąc z niego, że nie ma żadnego 'i'.
Podkręciła głową, wzięła głęboki wdech, po czym upiła łyczek kawy. Jakoś nigdy nie przyszło jej to do głowy. Nie umiała kochać dzieci. Ta nikła więź nawiązywana ostatnio z małą, była okupiona milionami wyrzeczeń, walką ze sobą i koniecznością przysłowiowego wyjścia poza własne ciało. I chyba prowadziła do właściwego celu, ale... To nie zmieniało faktu, że nigdy więcej. Łez, krwi i największego możliwego sennego koszmaru, jakim był powrót do momentu porodu. Nigdy więcej karmienia piersią i małych zawiedzionych oczek, kulących się pod wpływem jej lodowatego spojrzenia. Nigdy więcej rzeczy, do których nie była zdolna.
- Gdy Angie przyszła na świat byłam sama – zagryzła wargi. O ile tamte tragiczne zwierzenia po pijaku wydawały się koszmarne ze względu na niego, to tym razem nie wiedziała jak zacząć aby nie pokaleczyć jeszcze bardziej samej siebie – nie mogli dać mi nadprogramowej dawki środków przeciwbólowych, bo nie miałam osiemnastu lat, a nikt za mnie odpowiedzialny nie raczył pozostać na miejscu. Jedyne co pamiętam to niemoc i położną, która myliła mnie z inną pacjentką i uparcie nazywała Stephanie.
Niepotrzebnie wyleciał z tematem ich hipotetycznych dzieci. Mogli pogadać sobie o śniegu za oknem. A z drugiej strony... Czy kiedyś przychodzi dobry moment na drażliwe kwestie?
- Kochanie. Przecież nikt nie mówi, że w tym roku. Wiadomo. Idziesz na studia, wiele spraw jest jeszcze do przepracowania... Ale za jakieś pięć lat...
- Przez następne miesiące wydawało mi się, że naprawdę jestem Stephanie – podniosła na moment głos – i nie Michi. Ani za pięć ani za piętnaście. Musisz obiecać, że nigdy nie będziesz naciskał. Nie wyobrażasz sobie nawet jak bardzo...
Tyle myślał o tych swoich obietnicach. O tym jak trudno je spełnić. A tymczasem... Obietnice, które sami wymyślamy to ta przyjemniejsza kategoria. Rozważamy je sobie, dobieramy odpowiednie słowa... Zaznaczamy rzeczy, które bierzemy za pewnik i nieco maskujemy te bardziej wątpliwe. Gorzej gdy obietnica nie wypływa od nas, tylko gdy ktoś ją na nas wymusza. Wtedy zupełnie się w niej gubimy, zwłaszcza gdy jest totalnie sprzeczna z naszymi poglądami. A jednocześnie wiemy, że dla kogoś jest cholernie ważna. Ważniejsza od tych, którymi my chcieliśmy go zaspokoić. Bo jasne, iż zawsze marzył o gromadce. Dwóch chłopców i dziewczynka. Albo na odwrót, mogłyby być nawet trzy żądające w przyszłości kiecek dziewczynki. Ale po co w zasadzie śnić o nieistniejących pociechach, gdy obok Ciebie stoi dziecko realne, spragnione czasu i miłości? Po co wybiegać w przyszłość, szukając szklanych kul, w których można by dostrzec świat za pół wieku, zamiast po prostu pomalutku zacząć ten świat budować? Zresztą... Przecież mimo wszelkich ran byli na etapie jeszcze niedawno niemożliwym. A Sara praktycznie zmieniała się i roztapiała z dnia na dzień. Więc może gdy te dni przeminą w setkach i tysiącach...
- Nie jest to najfajniejsza deklaracja na świecie – rzucił szczerze – ale obiecuję, że nigdy nie zacznę mówić o dziecku, jeśli Ty też faktycznie tego nie zechcesz.

Dopóki tego nie zechcesz.

W końcu czas jest najlepszym pośrednikiem, decydentem i sędzią zarazem. Wszystko pokaże.

Zadowoliła ją chyba ta odpowiedź.  I kolejna pozornie rozjaśniona kwestia. Ponownie przybliżyła się do chłopaka, wskakując mu na kolana. Miała cholernie karmelowe usta, pełne drobinek z tego nieszczęsnego sernika. Więc gdy musnęła nimi jego twarz, nie protestował, delikatnie oddając pocałunek. Wyjątkowo delikatnie. Wręcz skrajnie. Wspinając się na najwyższy z poziomów delikatnej delikatności.

Bo nie było co ukrywać, od pamiętnych wyznań traktował ją nieco niczym laleczkę z porcelany. Ich związek wszedł na wyższy i pełen zrozumienia poziom, ale w tym bardziej przyziemnym wymiarze totalnie się wyciszył. Nie chciał budzić w niej strasznych skojarzeń, ani tym bardziej powodować, żeby przez niego brzydziła się siebie. Na dobrą sprawę już przy nieco mocniejszym cmoknięciu, czy włożeniu Sarze ręki pod koszulkę, zastanawiał się czy nie wywołuje jakiejś niewidzialnej, podświadomej reakcji obronnej. Szczególnie gdy była zupełnie trzeźwa i przed wstydem nie chroniła jej złudna bariera o posmaku słodkiego wina.

Ale tym razem inicjatywa była po stronie dziewczyny. Zdecydowanie bez zbędnych czułości przygryzła jego dolną wargę, po czym zabrała się za rozmontowywanie krawatu i pierwszych guzików w świątecznej koszuli. Westchnął niepewnie, na parę sekund zamykając oczy i dając się ponieść narastającej fali przyjemności. Bo przyjemność to cholernie łatwe uczucie. Uzależniające, kojarzące się z ciepłem, niewymagające angażowania w przeżywanie go rozumu czy moralności... Będące po prostu definicją banalnie radosnej chwili.
Ale żadne uczucie dłużej niż przez momencik nie może nas sobie przywłaszczyć na wyłączność. Zaraz do przyjemności dołączyła niepewność i strach, który przecież obiecywał przeżywać za nich dwoje. Głos sumienia. Niemożliwy do zagłuszenia czy błędnego zinterpretowania.

Chociaż czy kiedykolwiek i gdziekolwiek istnieje jedna słuszna interpretacja?

- Kochanie, nie – rzucił spokojnie doprowadzając swój strój do stanu wyjściowego – nie będziesz czuła się... Tak jak nie chcesz się czuć – rzucił wyszukanym zwrotem, aby nie ryzykować obarczenia Sary kolejnym już po dzieciach tematem tabu z rzędu – naprawdę to... Nie jest najważniejsze. I możemy odstawić ten temat. Do ślubu. Albo jeszcze dłużej. Jeśli chcesz i jeśli potrzebujesz.

Ten. Tego. Tak jakoś. To tam... Brawo Hayboeck. Posługujesz się niezwykle bogatym słownictwem. Wyszukana lista zwrotów na ważne okazje.

Poczuł, że traci grunt pod nogami. Ale na dobre stracił go gdy Sara wybuchła śmiechem, by po chwili znowu cholernie spoważnieć.
- Wiesz dlaczego przez długi czas uciekałam spać na kanapę, za każdym razem gdy lądowaliśmy w łóżku? – wyparowała.
Dobra. Kiedyś rzuciła mu, że w dzieciństwie uwielbiała imprezy tematyczne. Widać dzisiaj był wieczór tabu.
- Bo się bałaś – zacisnął pięści – i bardzo Cię za to przepraszam.
Miał ochotę sobie przypieprzyć za wszystkie momenty, w których czuł się za dobrze, żeby zauważyć jej ból.
- Nie głupku – przewróciła oczami, a jej zimne dłonie powróciły pod michealową koszulę – wręcz na odwrót. Chciałam skupić myśli. Bo próbowałam ogarnąć czemu nie uciekłam wtedy. Wtedy gdy się poznaliśmy.

Nie wierzyła w impulsy, ale to naprawdę wyglądało na jakiś impuls. Czy jeśli ktoś wolał to palec boży. Obudziła się na posadzce z obcym facetem. Nie było już złowieszczej osłony nocy, a przez okno wpadały do pomieszczenia jasne, słoneczne promienie. Więc powinna ubierać się i uciekać. Przecież słodkie pozory ciemności często myliły, a on mógł być wściekły. Na nią za cokolwiek. Lub na siebie, że zabawił się z takim próchnem. A jednak zamiast wiać stwierdziła, że może jeszcze chwilę podrzemie. I jakoś kompletnie nie mogła tego zrozumieć. Podświadomie czując, iż takie zrozumienie może pomóc jej w nich uwierzyć.
- Znalazłam odpowiedź – wyszeptała mu do ucha – to przez to, że przykryłeś mnie kocem.
- Co? – popatrzył na nią niezrozumiale. Liczył podświadomie na kilka mocnych słów, a ona wyjechała z takim normalnym, ludzkim gestem. Z kocem. W dodatku pewnie brudnym i zakurzonym, biorąc pod uwagę, że znajdowali się w mieszkaniu Krafta.
- Po prostu – wzruszyła ramionami – wcięło mnie, że ktoś mnie przykrył zamiast odkryć. Jakbyś oddawał mi... Prywatność? – zawahała się na moment – tak Michi. A mówiąc prosto, wyraźnie i na temat... Nie jestem Twoją siostrą. Wręcz nie chcę nią być. I nie potrzebuję. Jestem natomiast Twoja więc...
Chyba to było to o co ją prosił? Efekt niebieskiego pierścionka.  Komunikacja i jasne wyrażanie swoich pragnień.
- Przede wszystkim jesteś swoja własna – zaprotestował – i oczywiście, uwielbiam Cię pod każdym względem – zamilkł na moment szukając odpowiedniego zwrotu – ale najważniejsze siedzi tutaj – popukał ją jedną ręką po głowie, drugą kładąc w okolicy serca – i tutaj. Zgoda głuptasie?
Dyskusja wydawała się łatwa gdy rzucało się sprawny monolog, po czym czekało na kontrofensywę w postaci monologu drugiej strony. Gorzej gdy dochodziły te różnorodne wtręty. Dopowiadanie, wchodzenie w słowo. Straszny mętlik.
- Z nieprzymuszonej woli – kompletnie zignorowała jego deklarację, wracając do własnej kwestii – nie potrzebuję żebyś się bał. To znaczy żebyś bał się za bardzo. Wolę żebyśmy żyli tak jak przed... – tym razem to ona musiała sięgnąć po niezbyt wyszukany zamiennik prawdy – przed tamtym.

Ponownie zrobiła bezsensowny krok do tyłu. A potem powrotny w przód. Na przeczekanie. I znowu cmoknęła go w usta, tym razem nie natrafiając na zbytni opór. Bo jasne. Niby on miał być tu dorosły. Za dwoje. Ale kto powiedział, że to dorośli rządzą w rodzinie?

Oddał jej pole gry, skupiając całą uwagę na patrzeniu czy czasem nie robi się przygnębiona. Albo dla odmiany cholernie sztucznie uśmiechnięta. I z zadowoleniem odkrył, że nigdzie się jej nie spieszy. Zamknęła oczy i chyba najzwyczajniej w świecie po prostu się bawiła. Bez utartych schematów czy wyuczonych ruchów. Nie musiał ani jej spowalniać, ani dla odmiany przejmować inicjatywy. Zresztą po cholerę pieprzyć o inicjatywie? Miłość nie była przecież sztafetą. Nie musieli przekazywać sobie pałeczki. Ani wyrywać jeśli ktoś wolał.
Jedno ciało i jedna dusza. Chyba tak to leciało? A w obrębie ciała każda cząstka przecież wie co najlepsze dla całości. Głowa wysyła impuls ręce. A serce pompuje krew do warg. Aby mogły kosztować wszystkiego czego zapragną. Z wyjątkową gracją i precyzją zawdzięczaną milionom zakończeń nerwowych.
Natomiast dusza? Dusza już w ogóle jest nieziemskim tworem. Integralnym. Całościowym. Zaprojektowanym przecież po to, żeby się nie mylić.

Jedno ciało i jedna dusza. I dużo, dużo karmelu.
*

- Nie mogę znaleźć żadnego koca, ale przykryję Cię obrusem – zarzucił na nią pobudzoną barszczem i ku jakże wielkiemu zdziwieniu wszystkich obecnych sernikiem, tkaninę. Była przyjemnie chłodząca. Kryjąca, a jednocześnie wyjątkowo zwiewna – choć to niezbyt romantyczne.
Podparła się na łokciach, patrząc mu wyzywająco w oczy. Ze skrywanym strachem, ale jednocześnie z pewnym rodzajem pragnienia. Pragnienia już wystarczająco długo tłumionego przez lęk, sumienie i potrzebę uczciwości.
- Wiesz co Michi? Boję się tego co teraz powiem, ale...
- Masz dość mojej rodziny.
Chryste Panie, jak on się już czegoś uczepi.
- Zejdź z tej swojej biednej rodziny – jęknęła błagalnie – nie o to chodzi. Po prostu... Nie wiem jak się wyrazić. Nie wiem nawet czy mam rację i nie wiem czy odpowiedni moment...
- Coś Cię bolało? – wyszeptał smutno – skarbie, powinnaś mi mówić, zawsze i niezależnie...
- Hayboeck, czy Ty kiedyś się wreszcie zamkniesz?

Po tym zdaniu wstała i nadal ubrana jedynie w tej nieszczęsny obrus, szarpnęła chłopaka w stronę stołu. Skorzystała z okazji, że jego oddech jest już o wiele wolniejszy niż jeszcze kilka minut temu i delikatnie wsunęła mu do ust następny kawałek sernika. Jedząc nie będzie wymyślał kolejnych bzdur.

- Nie do końca rozumiem co to znaczy. I musisz się liczyć, że ostatnio powiedziałam coś takiego komuś będąc jeszcze dzieckiem. Ale... Chyba Cię kocham Michi.

*

Gdy wracała potem we wspomnieniach do tej chwili, rzucały się jej w oczy tylko dwa obrazy. Tworzące parszywie słodko-gorzką mozaikę. Po pierwsze nigdy nie widziała takiego niespodziewanego, szczerego szczęścia jak to, z którym wtedy na nią spojrzał. Ale po drugie...

Serio wydawało jej się wówczas, iż mówi prawdę.
Z tym, że gdyby go kochała...

Ich historia po prostu nie mogłaby się tak skończyć.

Męczyłam się bardzo pisząc ten rozdział i kto mnie już nieco bardziej poznał raczej wie dlaczego. Dziwnie się czuję gdy moi bohaterowie są względnie szczęśliwi. Nie umiem w takie sceny i wychodzą mi siłą rzeczy dużo gorsze jakościowo niż wszelkiego rodzaju smuty i dramy. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że ostatni mój rozdział z happy parką to... Rok 2013? :P
W każdym razie nie było jak tego pominąć, życie to coś więcej niż katastrofy i pogrzeby, więc jakoś przez to 'kocham Cię' przebrnęłam. A teraz dotarłam wreszcie do właściwej części tej historii, więc już mniej niż więcej. 
No cóż. Szczęścia tu już raczej nie będzie, ale zobaczymy jak to się napisze, bo nie wiem czy to nie za okrutne nawet jak na mnie. Albo  i właśnie na mnie bo na pewne rzeczy jestem szczególnie wyczulona.
W każdym razie teraz rozdziały zrobią się krótsze, żeby jakoś tą gęstą atmosferę dozować (bo żarty z Krafta w ramach rozluźnienia, raczej by już były niestosowne).

Buziaczki <3
Jest tu kto? :D

PS. Pisane w Wielki Piątek/Sobotę z postanowieniem "nie zjem tego karmelu z sernika" :P