piątek, 24 maja 2019

10. Sound of silence.

             Znalezione obrazy dla zapytania pain quotes
Pamiętacie brzydkie kaczątko? Takiego małego ptaszka, w gruncie rzeczy zupełnie jeszcze niewinnego. Ptaszka, który miał dziubek, skrzydełka, ufne wielkie oczy... I nikogo nie próbował skrzywdzić. Chodził sobie po farmie, a jedyne czego pragnął to odrobina ziarna rano i wieczorem. Do czasu. Bo jednak pewnego słonecznego dnia komuś ten ptaszek zaczął przeszkadzać, nieważne jak bardzo absurdalne czy niedorzeczne to się wydaje. Zaczął przeszkadzać, więc trzeba go było spróbować zniszczyć, zadziobać i zadrapać.

Tyle w temacie.

I gdyby dać bajkowym postaciom prawo głosu, żadna z nich nie obroniłaby pewnie decyzji o gnębieniu kaczątka, szukając w małym stworku wyimaginowanych przywar, wad czy przestępstw. Przypuszczalnie po prostu padłby banalny argument.
  Bo przecież ono było brzydkie, bure a nie złote. Nie pasowało do świata, w którym przyszło mu się urodzić. A odmieńców trzeba tępić, bo niszczą z góry ustalony ład. I aby ich zaakceptować trzeba by spróbować nieco się dostosować, podążając trudną drogą szukania wspólnego języka – rodzaju kompromisu.
    Gdyż kompromis to przecież spotkanie się w połowie, no więc także konieczność założenia butów i wyruszenia w drogę. W drogę, podczas której przecież coś nas może pogryźć czy zaatakować. Możemy się poranić, ugrząźć w błocie, nabawić zakażenia... Więc po cóż ryzykować? Lepiej obojętnie wzruszyć ramionami, zostając w domu. A przybłędy przepędzać lub jeszcze wygodniej, co widać na przykładzie biednego kaczątka, zabijać.
   Tyle, że to cholernie płytkie myślenie. Bo życie jest poplątaną ścieżką, nie wygodną kanapą z dmuchanymi poduszkami i opcją masażu pleców. Więc jeśli nie planujemy zarosnąć przysłowiowym mchem i kłującymi chwastami, to i tak będziemy musieli wcześniej czy później pognać przed siebie. Z tą różnicą, że już samotnie, bez możliwości zbudowania wspólnoty pośrodku.
   Tak. Należy raz na zawsze przyjąć do wiadomości, że kompromisy mają datę ważności, nieprzekraczalną.
  Są takie rany, których nie da się już zaleczyć, zapomnieć, przebaczyć wspaniałomyślnym ruchem ręki... Bo okazują się śmiertelne.
  I powodują, że zupełnie opuszczeni sterczymy na grobie świata, stojącego nam niegdyś u stóp. Świata, który nie kazał płacić podatków od korzystania ze wszystkich swoich skarbów.                   
  Wymagał tylko zaakceptowania tych małych, niedopasowanych kaczątek.

No dobra, popłakane, posmucone... Ale przecież kaczątko przeżyło. Zostało wspaniałym łabędziem, o lśniących, koronkowych piórach. Pływało dumnie po rzece wraz z podobnymi sobie pięknościami, a ludzie wręcz błagali, aby zbliżyło się do nich, w celu zrobienia wspólnej fotografii. Więc w gruncie rzeczy mamy szczęśliwe zakończenie. I pozostaje nam już tylko pytanie jakim cudem temu biedactwu udało się przetrwać, skoro nic nie wskazywało aby miało szczególnie duże szanse.
   Czyżby było w całym swoim nieszczęściu ponadprzeciętnie mądre i cwane? A może jednak napotkało kilka pomocnych stworzeń? Albo zwyczajnie zaliczyło przysłowiowego farta, który w końcu determinuje zdecydowanie więcej ziemskich losów niż powinien?
   Szłoby tu dyskutować jaka opcja jest poprawna, bo w końcu nie pamiętamy przecież po tylu latach szczegółów opowiastek z dziecinnych książeczek, a ponadto każda z nich ma sporo alternatywnych wersji. Ale zdaje się, iż jedna odpowiedź szczególnie rzuca się w oczy. Kaczątko przetrwało i dostało szansę, aby stać się piękne bo... Bo to była tylko bajka. W całej swojej okrutności jednak mocno wydelikacona. Uboga w trudne, bolesne opisy, bogata natomiast w pozytywne choć mało realne zwroty akcji. I przystosowana do przedstawienia brutalności świata, w sposób nieraniący wrażliwych serduszek maluchów.

Sęk w tym, że brzydkie kaczątka istnieją też w prawdziwym świecie. W świecie bez cenzury. I wcale nie muszą być ludźmi ani zwierzętami. Nie muszą nawet być namacalne. A i tak wszyscy mamy ich setki, jeśli i nie tysiące.  Bo takim burym ptaszkiem jest każda niewygodna decyzja. Każda walka i opuszczenie bezpiecznej przystani. Każda ofiara wraz z każdym postawieniem sobie celu, który w danym momencie nas przerasta. Każda nadzieja, a co za tym idzie także każde zebranie się do pionu po ciężkim zawodzie.
    My chyba generalnie zbyt często mylimy wyrazy trudny i brzydki. Wykorzystujemy błędnie powiedzenie, iż sedno tkwi w prostocie, aby ocalić się od wysiłku. Idziemy po najmniejszej linii oporu, w zasadzie wmawiając sobie już tylko, że przesuwamy się na przód. Bo się nie przesuwamy, ewentualnie czasem od biedy pozwalając komuś się wieźć. A wszystko co wykracza poza strefę komfortu jest do wyrzucenia. Do spalenia, stłamszenia i zapomnienia. Bo za bardzo nie pasuje do idealnego planu, który stworzyliśmy sobie w szczelnie zamkniętym na kłódkę, przysłowiowym dzienniczku. I który uważamy za święty. To dzięki niemu ma nam w końcu być dobrze,  więc dojdziemy do niego nawet po trupach. A brzydkie kaczątka niech się pierdolą.

Właśnie. Takie to łatwiutkie.

Tyle, że to trud prowadzi przecież do spełnienia marzeń. Do pięknych łabędzi. Do mieniących się serc, które każdego dnia chcą dawać z siebie coraz więcej i więcej. I na dobrą sprawę jest to tak oczywiste, że w kryzysowych sytuacjach sami byśmy na to wpadli. Gdybyśmy tylko myśleli. Gdyby było coś po za 'tu i teraz nie mam siły'. Gdyby zranienie drugiej osoby stanowiło wystarczający argument, do nie podążania za własnym egoizmem.

Ale to nie dla nas. Więc bez głębszych przemyśleń, niszczymy ukryty potencjał. I mamy przez moment ten swój wyśniony komforcik, zgodny z wcześniej wytyczoną ścieżką. A potem nagle płaczemy w niebogłosy. Bo gdzie spokój? Gdzie przyjaźń, miłość i uczucia? Gdzie ciepło? Przecież to wszystko miało przyjść!

I przyszło. A my to stłamsiliśmy nie chcąc poczekać i nie wierząc, że nie każde piękno jest piękne od razu. Że czasem radość musi bardzo zaboleć, zanim zacznie cieszyć i zaszyje krwawiące rany.

Więc usprawiedliwiamy się mówiąc, że kierował nami impuls. Ale w ostatecznym rozrachunku, dla skrzywdzonych oczu, które na nas patrzą, takie tłumaczenie to gówno, a nie tłumaczenie.

Bo nie dostaniemy łabędzia bez brzydkiego kaczątka. Za żadne skarby świata.

~~***~~

Sara siedziała na plastikowym krześle i próbowała jeść jogurt. Jedyną rzecz, która w ostatnich tygodniach nie wzbudzała w niej mdłości. Zwykłą, białą, pozbawioną wyrazu porcję nabiału.
  Śmieszne. Ale robiła to z tak gigantycznym zapałem, jakby losy świata zależały od tego, czy wciśnie sobie do ust dwie czy trzy łyżeczki głupiej papki.
  Gdyby ktoś zapytał się jej w przypadkowej, towarzyskiej sytuacji, jakiego zapachu nienawidzi najbardziej, odparłaby pewnie rutynowo, że czosnku albo cebuli. Ale w prywatnej, szczerej rozmowie, z całą pewnością postawiłaby na szpital. Na woń sterylnych ciuchów pomieszaną z potem i alkoholem. Tą, która sprawiła, że kiedyś przez cały miesiąc chodziła z opuchniętą, fioletową kostką, byle by tylko nie musieć udać się na ostry dyżur.
   Tu o dziwo było inaczej. Gdy weszła do poczekalni, jakaś recepcjonistka z niemal nabożną czcią zabrała od niej płaszcz, proponując jednocześnie szklankę wody z miętą i malinami. A zamiast sztywnej instrukcji wypełnienia karty pacjenta, otrzymała setki pytań, w stylu jak się pani czuje.
   Spała z Michim  kiedyś w pięciogwiazdkowym hotelu, w którym zakwaterowano narodową reprezentację, żeby nagrać jakiś nudny reportaż dla państwowej telewizji. I miała wrażenie, że nawet tam, mimo zdobień na ręcznikach i szampana podawanego do śniadania, mniej jej nadskakiwano.
   Może to była kwestia tego, iż znalazła się w prywatnej klinice, pełnej zimnego profesjonalizmu, tudzież nastawienia na wysokie zyski. A może po prostu ludzie pracujący w takim miejscu, zdawali sobie sprawę jak cholernie balansują, pomiędzy dobrem i złem? Przecież nie mieli zdolności czytania pacjentkom w myślach. Nie wiedzieli która musi, a która chce. Która jest krucha niczym porcelana, a która zwyczajnie bezduszna.
   Albo w ogóle się nie zastanawiali nad życiem. To chyba wiarygodniejsza wersja. Kasa się zgadzała, to po cóż sięgać głębiej? Przecież sama kierowała się przez długie lata tą zasadą. Czemu więc miałaby osądzać kogokolwiek innego?
- Pieprzyć ten system – mruknęła pod nosem, bardziej chcąc wyrzucić z siebie skrywaną wściekłość, niż skierować zarzut w czyimś konkretnym kierunku.
   Telefon zawirował jej w kieszeni, nagłym, niezbyt przyjemnym dla skóry ruchem. Jakoś instynktownie wchodząc do kliniki, go wyciszyła. Zupełnie jakby każdy głośniejszy dźwięk mógł zniszczyć mroczną powagę tego miejsca.
- Część kochanie – ciepły, przejęty głos Michaela w słuchawce, sprawił iż niemal napłynęły jej do oczu łzy.
  Jebane hormony.  Nie wolno było dać się zwodzić hormonom. I nie wolno było pozwolić się skruszyć. W końcu wiedziała już dobrze jak to cholerstwo działa. Kradnie rozum w decydujących momentach, a potem odchodzi, zabierając ze sobą cały tak zwany 'instynkt'.
- Cześć – odparła niemrawo. Wolałaby nie rozmawiać z nim wcale przez najbliższe dni. Ale przecież wiedziała, że wtedy dzwoniłby nieustannie. W kółko i w kółko. Potrafił nabić jej pięćdziesiąt nieodebranych połączeń na godzinę, gdy się martwił.
   Miało już nie być żadnych tajemnic. Tylko spokój, prosta droga, nauka zaufania... A tym czasem przez jakiś pieprzonych farmaceutów, którzy widać nie dopracowali swojego specyfiku, rosła pomiędzy nimi kolejna parszywa góra lodowa.
- Jak się czujesz skarbie? Mama mówiła, że zostawiłaś Angie moim rodzicom.
  A no tak, bo przecież w jego rzeczywistości nie dało się zacząć dnia, bez wymiany informacji z wszystkimi członkami rodziny.
- Chciała znowu ulepić bałwana. Takiego wielkiego jak w święta. Więc ją podrzuciłam, to chyba nie problem? – dodała ostrożnie.
Musiała się pozbyć młodej. Mogła przecież wrócić do domu wykończona, ogłupiona tabletkami przeciwbólowymi i niepamiętająca jak się nazywa. Albo w ogóle się wykrwawić i nie wrócić, w końcu nigdy nie ufała medycynie.
- No pewnie, że nie – usłyszała po drugiej stronie słuchawki dźwięczny, szczery śmiech, który po chwili ucichł, znowu dając się zastąpić przez poważniejszy ton – rodzice ją uwielbiają. Ale co z Tobą? Znowu ta grypa?
- Michi...
- Obiecałaś mi, że pójdziesz wreszcie do lekarza.
   No cóż. W pewnym sensie dotrzymywała właśnie słowa. Choć nie chciała mu zbytnio zdawać relacji ze swojego stanu zdrowia. Czy to w wersji oficjalnej, czy tej bardziej prawdziwej. Cóż miała powiedzieć? Że przez panikę i zawieszenie drętwieją jej nogi? Że traci czucie od koniuszków palców, przez łokcie, aż do ramion? Że oczami wyobraźni patrzy w lustro i widzi wielki, odrażający, pełen rozstępów brzuch, mimo iż wcale nie przestał być on jeszcze idealnie jak dla niej płaski? Że jej stopy po każdej kolejnej nocy zdają się być bardziej spuchnięte?
  Chciałaby aby teraz siedział przy niej, ze swoją minką anioła stróża. Ale przecież wiedziała, że nigdy nie zaakceptowałby tej decyzji. W jego świecie tak się nie robiło. Wychował się w przekonaniu, że ciąża to marzenie. Że należy ją postrzegać jako dar, dziergając śpioszki na drutach i składając łóżeczko. Więc raczej nie trzymałby Sary za rękę w sali zabiegowej, patrząc ze spokojem jak umierają jego marzenia o wielkiej rodzinie.
- Wszystko przeszło po zwykłych ziółkach z apteki – aż przeraził ją spokój, z jakim wypowiedziała to kłamstwo – a ja po prostu chciałam przez dwa dni pobyć sama. Wiesz, taki babski czas dla siebie. Coś jak wieczór panieński. Maseczki, spa, kąpiel w pachnącym olejku, głupie filmy...
   I wino. Tak bardzo potrzebowała teraz uspokajającego posmaku alkoholu, że poprzedniego wieczoru otworzyła już nawet butelkę, bo przecież w związku z decyzją, którą podjęła i tak to nie miało znaczenia.
  Jednak praktyczna myśl, iż przecież zaraz by zwymiotowała, odrzuciła ją od kieliszka. Wolała poczekać z piciem, aż będzie po sprawie. Aż wszystko wróci do normy, a jej mała, sekretna 'zbrodnia' stanie się niemożliwa do odkrycia.
- Jeszcze masz kilka dobrych miesięcy na wieczory panieńskie – przerwał po tych słowach, a Sara z ulgą zanotowała, że słyszy jakiś niecodzienny huk wydobywający się z telefonu.
- Idź zrobić Kraftowi kanapkę – mruknęła wyraźnie pożegnalnym tonem – zanim nie poucina sobie palców. Pa Michi.
- Pa pa słońce. Kocham Cię.
Chyba ta wiewiórka faktycznie znowu coś narozrabiała. Na całe szczęście, bo inaczej ich rozmowa przedłużałaby się w nieskończoność i Hayboeck usłyszałby jeszcze głos lekarza, wzywającego ją do gabinetu.
- Ja Ciebie też – odparła machinalnie, dopiero po naciśnięciu czerwonej słuchawki zdając sobie sprawę co powiedziała.
  I aż przepłukała usta tą cholerną, uspokajającą wodą z malinami. Bo Chryste Panie, kto normalny tworzył aż tak chore, pokręcone intrygi? Kto szastał uczuciami dobrego, ufnego człowieka, wiedząc, że za chwilę zrobi rzecz, która rozwaliłaby tego człowieka na małe kawałki, gdyby tylko się o niej dowiedział? Nikt.
Co najwyżej jakaś podła, zimna suka.

Była widać podłą zimną suką, ale przecież to wiedziała już od dawna.

Przypomniało jej się jak kiedyś, przed laty, oglądając z koleżankami jakiś tandetny kryminał, wdała się w głupawą dyskusję na temat tego, czy wolałaby zostać mordercą czy ofiarą. Zastanawiała się wtedy przez chwilę, ale w ostateczności w ogóle nie udzieliła odpowiedzi.
  Pomyślała sobie, że wszyscy mamy zbyt duże zadatki i na jedno i na drugie. W końcu czy w ogóle istniała wyraźna granica? Przecież zabójcy działali zazwyczaj w afekcie. Chcieli pomścić krzywdy, które zadano im bez ich winy czy woli. A ofiary wcale nie musiały być kryształowe. Często pastwiły się nad bezbronnymi, dziwiąc się gdy nagle zaczynali oni o siebie walczyć.
  Cóż. Niewykluczone, że gdyby zamiast pragmatyczną Austriaczką, urodziła się narwaną Amerykanką, z nieograniczonym prawem do kupna broni, to któregoś dnia przespacerowała się do rodzinnego domu z kieszonkową spluwą w kieszeni. To byłoby lepsze niż koperta z pieniędzmi, markowe ciuchy, drżący głos i wszystko co odwaliła tamtego wieczora.
  Ale że wyrosła w powszechnym kulcie dla wygody i egoizmu, to widać wolała pluć w twarz tym, którzy dawali jej tylko miłość.
  Za łamanie komuś serca nie szło się do więzienia.

Rozejrzała się wokoło. Zegar wskazywał za pięć dwunasta, więc zostało jej już niewiele z czasu oczekiwania na wizytę.
  W około kręciło się tak wielu ludzi. W każdej innej sytuacji, pewnie zajęłaby sobie czas podpatrywaniem ich drobnych gestów i zwyczajów. Ale w tym miejscu poza strachem i tajemnicą, unosił się jakiś głęboki duch intymności. Nikogo nie chciało jej się krytykować, ani z nikogo drwić.
  Bo z czegóż miała się śmiać? Z zapłakanej rodziny, otaczającej kołem kobietę siedzącą na wózku?
Swoją drogą osobliwa scena. Sara aż podniosła głowę.
  Laska mogła mieć koło trzydziestki. Opatuliła się cała grubym swetrem, założonym na szpitalną koszulkę. Obok niej klęczał mąż, rodzice, jakieś siostry czy inne przyjaciółki... Ale ona wydawała się totalnie nieobecna. A na głowie miała kolorową chustkę, spod której - co dało się zauważyć dopiero po dłużej chwili - nie wystawał nawet jeden pęczek włosów.
  To musiała być ofiara jakiejś parszywej choroby nowotworowej. Widać było po niej, że chciała mieć dzieci. Może kupowała sobie nawet całe pakiety pieprzonych testów ciążowych, czekając na moment, w którym na jednym z nich pojawią się te dwie kreski? A może w domu czekał na nią już jakiś bachorek, liczący na rodzeństwo, na towarzysza do snucia po nocach opowieści o duchach?
  Nieważne. Choroba tak czy siak zabrała wszystkie marzenia i plany. Kobieta musiała pozbyć się tej, jak dla niej pięknej wizji przyszłości, żeby zachować choć cień nadziei, na jakąkolwiek przyszłość.
  Patrząc po jej wychudzonej, wymęczonej twarzy i tak bardzo nikły cień.

Sara odwróciła wzrok, chowając głowę pomiędzy kolanami i wbijając sobie z całej siły paznokcie w kark.
  Gdzie kurwa mać była jakaś sprawiedliwość? Czemu to tamta laska nie mogła nosić zdrowego dziecka, w zdrowym ciele? Czemu życie nie przyklejało się do tych, którzy z całej siły chcieli żyć?
  Ponownie wbiła spojrzenie w zegar, odliczając każdą sekundę do decydującej godziny dwunastej. Wiedziała, że nie powinna za wiele myśleć. Każde włączenie sumienia mogło kosztować ją w przyszłości milion kolejnych pełnych wyrzutów spojrzeń.
  Akceptowała Angelę. Po wielu trudnych chwilach walki, potrafiła się z nią już pobawić, ugotować wspólnie obiad, czy pogadać o głupotach. I czuła nawet coś na kształt przywiązania. Nie chciałaby, żeby mała zniknęła. Ale równocześnie pogodziła się chyba wreszcie z faktem, że nigdy  nie pokocha jej taką prawdziwą miłością matki do córki.
  I gdyby temu dziecku było dane przyjść na świat to też by go nie pokochała. Ani zbyt często nie tuliła, tak szczerze i nie na pokaz.
  A nie potrzebowała kolejnego pola do gry. I tak zaczynała się już gubić we własnych przekrętach.

Dwunasta.

Z gabinetu lekarskiego wybiegła ciężko oddychając jakaś młodziutka dziewczyna, o jasnych włosach i ufnym spojrzeniu. Pielęgniarka próbowała ją uspokoić, wzywając jednocześnie na oddział psychologa, ale ta tylko się szarpała, wyrywając aż sobie wkłucie na przedramieniu.
  Kilka kropelek krwi spłynęło na podłogę. Ale któż przejmowałby się namacalną krwią, kiedy w duszy tkwią rany dużo gorsze? Takie nie do zatamowania.
- Jemu bije już serce – wykrzyczała nieznajoma na cały korytarz – więc nie zrobię tego.
  Oddziałowy personel tłumnie rzucił się w kierunku płaczącej, chcąc jak najszybciej oszczędzić gapiom smutnego widowiska. A Sara dopiero teraz zauważyła ile ta dziewczyna ma na sobie siniaków. Zbyt specyficznych i zbyt jej znanych, żeby mogła uwierzyć, iż powstały po upadku z roweru.
  Cóż. Panienka chciała pozbyć się swojego dziecka, aby oszczędzić mu dorastania w bólu i strachu. W sumie to była całkiem szlachetna motywacja, pomijając fakt, że widać na sam koniec brakło jej siły i odwagi.
  Urodzi to stworzenie pod wpływem głupiej, kłamliwej nadziei. Będzie się starać, wmawiać sobie miłość, rezygnować z własnego dobra, żeby włożyć coś do jego małej buźki... A potem być może pozna księcia z bajki, który zbuduje dla niej zamek z piasku, praktycznie adoptuje bachorka i obieca im długie, piękne życie. I gdy już ta obietnica pomalutku będzie zdawała się spełniać, to laska zacznie rzygać jak wściekły kot, budząc na nowo wszystkie uśpione demony...
W takim świecie żyjemy.

Wzięła płytki, pospieszny wdech, ścierając grzbietem dłoni jakąś jedną, zupełnie przypadkową łzę.

Stop Sara. Czas przestać kopać dziurę w całym.

Teraz przecież też była w ciąży. I jej dziecko też miało już serce. Rozwijało się,  rosło, prawdopodobnie nawet mogło już coś poczuć... A na dodatek jego przyszłe życie nie stanowiłoby przecież jednego wielkiego pasma koszmaru. Miałoby całą wielką, wielbiącą każdy jego grymas rodzinę, która przecież zrekompensowałaby głupią, pozbawioną uczuć matkę.
  Przez moment nawet je sobie wyobraziła. Te jasne włoski, bladą twarzyczkę i ogromny, nieco zabawny uśmiech. Nieporadny krok, wciskanie prawego bucika na lewą stopę, odziedziczoną umiejętność do przyrządzania w kuchni obrzydliwych podróbek potraw...
Serio. Jakby przebiegło tuż przed nią, muskając jej paluszkami twarz.

Ale to niczego nie zmieniło.

~~***~~

- Może mi wytłumaczycie jakim cudem to świństwo nie zadziałało? – wyrzuciła z siebie gwałtownie, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że jej wypowiedź nie zabrzmiała jak pytanie.
  To był gniew. Totalny gniew, połączony ze złowrogim wygięciem ust i morderczym spojrzeniem w oczach. Wybuchła nagle i niespodziewanie, zupełnie jakby trafił w nią piorun, który skacząc z prawa na lewo, obdarowuje swoim zabójczym ładunkiem wszystko dookoła.
  A miała być spokojna. Zupełnie niczym przeciwieństwo tej chwiejnej emocjonalnie, zapłakanej dziewczyny z korytarza. Chciała sprawić wrażenie absolutnie pewnej swego, żeby jak najszybciej stąd wyjść, z dość brutalnie to ujmując załatwionym problemem. Ale gdy tylko wlazła do gabinetu, to na ścianie zobaczyła plakat z reklamą tych jebanych tabletek. I wystarczyła tylko ta ich głupia nazwa, śmiejąca się do niej ze zdjęcia, aby obudzić wszystkie skrywane demony i pretensje do losu.
- Najpierw dzień dobry – lekarka popatrzyła się na nią ze sztucznym uśmiechem.
  Zupełnie jakby była jakąś kiepsko ubraną nauczycielką, wręczającą jej nagrodę za pierwsze miejsce w szkolnym konkursie recytatorskim.
- To nie jest moment na dzień dobry – rzuciła sucho – promujecie środki, które nie działają. Czemu? Żeby mieć więcej klientek?
  Może powinna powiedzieć pacjentek? Ale w gruncie rzeczy w takich miejscach nikogo się nie leczyło. Nie przyszła tu aby poczuć się lepiej czy przestać się bać. Po prostu uciekała. Bo to zło, choć niewątpliwie jak sama nazwa wskazywała złe, wydawało jej się mniejszym złem od pełnienia roli, do której nigdy w życiu nie dorosła.
  Egoistyczne ale prawdziwe.
- Może chce pani porozmawiać z psychologiem?
- Słucham? – wymamrotała.
  Nie była przecież potworem. Do jasnej cholery nie była. Nie zaplanowała sobie, że zajdzie dla zabawy w ciążę, po czym także dla sportu się jej pozbędzie. Co w tym śmiesznego? Ból, krew, poczucie rozdarcia? A może cała, długa lista możliwych powikłań? Powikłań mało prawdopodobnych... Równie mało, jak zaliczenie wpadki mimo regularnego stosowania tabletek antykoncepcyjnych.
- Dbałam o nie – kontynuowała – patrzyłam codziennie czy przechowuję je w odpowiedniej temperaturze. I czy nie piję zaraz po nich alkoholu, albo czy nie mieszam ich z czymkolwiek czym mogę się struć – wytarła kolejną już tego dnia pojedynczą, przypadkową łzę – więc nie chcę żadnego głupiego psychologa, bo gdybym potrzebowała pogadać to siadłabym sobie na durnej ławce w parku. Chcę tylko pozbyć się problemu. Jak najszybciej.
- Wie pani, że istnieje wiele opcji...
  Chryste Panie, jak ona nienawidziła takiego pseudo-motywacyjnego bełkotu, rodem z gabinetów terapeutycznych. Łatwo było nawijać, iż wszystko się ułoży, podczas gdy tak naprawdę niczego się nie rozumiało.
  Klaszcz w dłonie, podskakuj radośnie zamiast normalnie iść, śmiej się, patrz w dal, a nie tuż przed siebie... A na koniec wpadnij pod samochód.
  Mistrzowie doradzania innym mało wiedzieli o życiu. Siedzieli sobie w bujanych fotelach, zapalali świeczki o kojącym zapachu wanilii, ale w gruncie rzeczy jedynym co tak naprawdę potrafili zaproponować była kawa.
- Można oddać dziecko do adopcji, można się zastanowić czy go nie zatrzymać – kobieta nachyliła się nad blatem, kładąc Sarze dłoń na ramieniu – wreszcie można dać sobie jeszcze chwilę czasu na zastanowienie. Dla pewności, że rozważyła pani wszystkie alternatywy i wybrała najlepszą dla siebie.
  Jasne, super. Pewnie od biedy dałaby jeszcze radę urodzić. Pod warunkiem - po pierwsze - zrobienia jej cesarki przy pełnej narkozie, a po drugie dania absolutnej gwarancji, że nigdy w życiu nie zobaczy tego małego stworzonka na oczy. Że nie spojrzy na jego czerwoną twarzyczkę i nie pozwoli aby drobna, nieforemna piąstka zacisnęła się wokół jej palca.
  Dałaby radę. Gdyby była singielką, która wpadła z nieznajomym, to może postawiłaby nawet na tą opcję.
  Ale nie była. Więc co dalej? Już sobie wyobraziła tekst w stylu 'kochanie, mamy dzidziusia, a teraz się z nim pożegnaj, bo podarujemy go jakimś fajnym ludziom, którzy nie mogli sobie zrobić własnego. Wiem, nigdy więcej go nie zobaczysz, ale nie przejmuj się, najważniejsze, że jesteśmy razem '.
  To by zwyczajnie nie przeszło i zbyt dobrze o tym wiedziała. Gdyby poprosiła Michaela, żeby przeprowadzili się na drugi koniec kraju, zgodziłby się bez wahania. Gdyby kazała mu rzucić skoki pewnie trwałoby to nieco dłużej, jednak i tak w końcu postawiłaby na swoim. Ale to? Nigdy nie zostawiłby dziecka.  
- Za parę miesięcy decyzja nie byłaby już tylko moja – rzuciła sucho.
  Nie mogła przeczekać nawet jeszcze jednego miesiąca, nie mówiąc już o większej ich ilości. Sezon się kończył, a co za tym idzie dalsze ukrywanie ciąży, przestało wchodzić w grę. Zbyt kiepsko to znosiła i za dużo wymiotowała. Zresztą dochodziły tu jeszcze te wszystkie możliwe komplikacje. Co by mu wkręciła, chodząc po mieszkaniu blada jak papier i z wyraźnym bólem? Że wycięli jej wyrostek? Albo może już tak całkiem w komicznym klimacie, że powiększyła cycki, więc musi chodzić teraz na częste kontrolę do lekarza?
  Przecież to nawet sensownie nie brzmiało.

O dziwo jej ostatnie szorstkie zdanie zadziałało na lekarkę. Przestała rzucać irytujące truizmy i przez następne kilka minut pytała tylko o uczulenia, przebyte choroby i tego typu pierdoły. Klikała w klawiaturę, wypełniała jakieś zbędne tabelki, do których zapewne nikt nigdy w życiu nie zajrzy, a Sarze dała święty spokój.
  Widać mdłe okrucieństwo mogło zdziałać więcej niż smutek, krzyk czy udawane bądź też prawdziwe łzy.  Wyszła na zimną kobietę, która do celu idzie po trupach.
  I w gruncie rzeczy nie odbiegało to zbytnio od prawdy. Nie była potworem, w porządku. Ale gdy walczyła o swoje, nie czuła oporów przed założeniem maski tego potwora.
  Jak to przystało na pustą, chłodną sukę.

- Dobrze. Pielęgniarka da pani strój do przebrania. Proszę się położyć, odpoczywać i nic już nie jeść.

O. I taki stopień komunikacji w zupełności jej wystarczał.

~~***~~

Zacisnęła dłonie na plastikowym, zimnym oparciu.
  Nie przynosiło to ulgi, ale też wcale tej ulgi nie szukała. Bo nic jeszcze nie bolało, ani nie krwawiło. Po prostu leżała sobie na wznak, z głową oddzieloną od reszty ciała niebieską, nieprześwitującą tkaniną. I chciała czegoś dotykać. Chciała czuć fizyczny kontakt z jakąkolwiek materią, nawet tą marną i nieożywioną.
  Bo nie było nic gorszego niż pusta dłoń. Rozłożona w momencie, gdy wszystkie mięśnie wręcz błagają aby się skurczyć. I nie było nic smutniejszego od muskania własnej, przemarzniętej skóry, gdy żadnej innej, cieplejszej i o znajomym, bezpiecznym zapachu nie ma obok.
  Odwróciła ostentacyjne głowę, aby nie patrzeć na stojący nad nią personel medyczny. I z lekkim, kompletnie niestosownym wręcz rozbawieniem, zauważyła jak wiele w pomieszczeniu znajdowało się roślin. Zieleń wręcz dominowała. Nawet z obrazka na ścianie spoglądała na nią tętniącą życiem amazońska dżungla. A powietrze pachniało chyba jakaś kwiatową odżywką do włosów.
  Niby to było lepsze od alkoholu, detergentów i typowej szpitalnej woni śmierci. Ale czy sterta głupich liści naprawdę,  naprawdę mogła kogoś uspokoić? Czy faktycznie symbolizowała wieczność?
  Przecież niczego nie było łatwiej zabić niż roślinek. Na dobrą sprawę one nie wymagały nawet żadnych czynnych prób morderstwa. Nie umiały walczyć. Sterczały w miejscu, zamiast pójść poszukać wody, będącej dla nich przecież panią życia i śmierci. A w końcu traciły ostatnie płatki niegdyś pięknych kwiatów. I więdły zupełnie jakby nigdy nie pięły się w stronę słońca. Więdły, by wreszcie - zgodnie z naturalną koleją losu - zniknąć .
  Zniknąć niczym miłość, którą zwie się miłością, mimo iż jednocześnie wcale się jej nie kocha.
- Niech pani leży bez ruchu i po prostu oddycha.
  Wciągnęło ją to gapienie się na kwiaty, z myślą o dniu, w którym wszystkie ich pączki zostaną zgniłą kupką śmieci, przeznaczoną do wessania przez jakiś sterylny odkurzacz.
- Dobrze – odparła bezwolnie.
  Czuła się trochę tak jak wtedy, gdy rodziła Angie. Wmawiała sobie nieistniejącą ciszę, mimo otaczających ją ludzi. Wmawiała, że nie docierają do niej żadne bodźce, mimo z każdą sekundą mocniej paraliżującego umysł strachu. Wmawiała, że po prostu musi odliczyć mijające sekundy, a potem będzie jak dawnej. Nic się nie zmieni. Nie przybędzie wysiłku, trudu czy koszmarnych wspomnień. Wreszcie wmawiała, że ktoś ją kocha, pomijając głos mówiący, iż wcale nie zasługuje na miłość.
  Różnica była jedna. Tym razem nikt nie zmuszał jej do współpracy, nikt nie wydawał poleceń, nikt nie wykrzykiwał zniecierpliwionym tonem głosu jej imienia. Czuła się jak maszynka, którą ten zespół medyczny miał zwrócić producentowi we wcześniejszym stanie.
  Nienaruszoną i absolutnie pustą w środku.
- Podaję lek znieczulający – po jej ciele przeszła fala zimnego, przeszywającego na wylot prądu.

Strach. Pogarda. Wytykanie palcami. Natychmiastowe pożegnanie dzieciństwa i przejście w dorosłość. Krzyki. Wrzaski. Wszystkie wypowiedzi na temat zawiedzionych nadziei, wyryte w pamięci, praktycznie w sposób niezmazywalny. Przygodni faceci. Alkohol. Siniaki. Liczenie tychże siniaków, chyba podciągnięte do roli jakiegoś oryginalnego hobby.

- Możemy zaczynać. Jeżeli ma pani jeszcze jakiekolwiek wątpliwości...

Michi. Miłość, zrozumienie i niespotykane pokłady dobroci. Ciepłe babeczki cynamonowe z piekarni na parterze. Rozmowy o uczuciach, które odbywały się w zasadzie bez słów. Ogień, tak delikatny i bezpieczny, że nie trzeba było zamykać go w żadnym kominku. Miliony pocałunków, muskających nie tylko usta, ale i serce. Nadzieja, nie pozwalająca się zatrzasnąć w mroku ciemności. Michi.
Michi i jego pieprzone, idealne geny.

- ... to za chwilę będzie już za późno na zmianę decyzji. Czy jest pani absolutnie pewna?

Pokiwała głową, nie mogąc za żadne skarby świata wydukać z siebie nawet marnego tak lub jestem gotowa. Zupełnie jakby nieme przyzwolenie na to co miało się zaraz stać, było tylko połową przyzwolenia. A co za tym idzie połową odpowiedzialności. I połową poczucia winy.
  Zacisnęła zęby i na parę minut faktycznie zanurzyła się w ciszy. W głuchej, niemej krainie, pozbawionej jakichkolwiek myśli, emocji czy pragnień.
  Ale po tych kilku minutach wróciła. Wróciła, żeby z przerażeniem odczuć, że cisza z każdą sekundą stawała się coraz mniej kojąca. I coraz bardziej złowroga. Ciepło zaczęło jej się mylić z chłodem, tak iż nie wiedziała już czy chętniej schowałaby się w saunie, czy wskoczyła do wanny z lodowatą wodą.
  W gruncie rzeczy znowu mogłaby porównać swój stan do stanu po urodzeniu Angie. Z tym, że... Znalazła kolejną różnicę. Tym razem nikt nie włożył jest w ręce, małego piszczącego zawiniątka. Nikt nie podarował kłamliwie złudnej nadziei. Była po prostu sama. I wiadomo, poradziłaby sobie. Ale... Chyba nagle dotarło do niej, że wcale nie chciała sobie radzić. Nie chciała niczego chować czy ukrywać. Bo gierki są fajne, do czasu. W pewnym momencie człowiek nie ma już siły przeglądać wszystkich kart, aby po długiej analizie zdecydować, które z nich rzucić na stół. Więc po prostu ciska o blat całą talią. Odsłania się, raz po razie. Aż wreszcie przegrywa.
  Nie ma cudów.

Zza zasłony wyglądało pokryte burzowymi chmurami niebo. Zapowiadało się na deszcz, co było w gruncie rzeczy absurdalne, bo przecież w połowie lutego świat powinien kryć się jeszcze w bieli, a nie mienić mieszanką szarości, ciężkich kropli i błota.
  Wszystko nie miało sensu.

Popatrzyła na swój pierścionek, leżący na stoliku przy łóżku. Niby nadal się świecił. Niby nic się nie zmieniło.
 Ale w gruncie rzeczy wiedziała już, że to koniec.

______________________________________________

Powiem wam, że zwykle jak już mi się zachce i mam czas, to piszę rozdział opowiadania jakieś dwa dni. Plus jeden na poprawki. A ten pisałam z kilka tygodni, czasem dopisując dwa zdania i zamykając. I czułam się z tym dziwnie, bo wiecie – ja uwielbiam dzieci – i chciałabym, żeby wszystkie na świecie żyły sobie bezgranicznie kochane i uwielbiane.
  A jednocześnie chciałam, żeby w tym rozdziale nie było widać jakiejś mojej osobistej opinii, ani w ogóle wartościowania świata, tylko po prostu przemyślenia i wahania bohaterki, jakkolwiek całkiem odmienne od moich. Czy mi to wyszło to już zostawiam wam do oceny.

No, a z milszych tematów już blisko do końca, dwa rozdziały, o ile w ogóle to się w jednym nie zmieści i jak widać chęć do skrobania mnie nie opuszcza. Może to kwestia odrobiny nudy, a może (jak to niektóre twierdzą :P) tak spieszno mi już do zaczynania historyjki o wiadomym panu. W każdym razie nie narzekam bo to opowiadanie miało już wystarczająco dłuuuuugaśnego przestoju.
Buziaki <3
ps. komentarz mile widziane, szczególnie na finiszu xd

piątek, 10 maja 2019

9. Devil in disguise.

Znalezione obrazy dla zapytania bad feeling quotes

Nasze życie w gruncie rzeczy składa się z katastrof. Ciągłe wypadki, rozbite samochody, przepełnione szpitale... I tak w kółko. Na dobrą sprawę moglibyśmy nie wychodzić z domu. Bo egzystujemy w jakimś swoistym kulcie nieszczęścia. Dzienniki telewizyjne kochają łzy. Przemoc domową, morderców śmiejących się rodzinom ofiar w twarz, nieczułych urzędników socjalnych... Jakby chciały utrzymać nas w ciągłym strachu, pokazując coraz to nowsze, przerażająco podobne tragedie, których uwypuklenie po raz kolejny w ciągu tygodnia nie zmieni przecież obowiązującego systemu prawnego. Jakby chciały żebyśmy nie zauważali tego co równie powtarzalne, a dobre. Ile razy usłyszymy z ekranu news, że ktoś komuś pomógł? Że jakieś dziecko wyzdrowiało? Że tak niewiele czasem wystarczy do odmiany ludzkiego losu? No ile? Dwa na sto materiałów o bólu, albo co może czasem i jeszcze gorsze żenująco kłócących się politykach? Czy jeden? A może bywają dni gdy takich przebłysków nadziei nie ma wcale? Nie ma, ponieważ to się nie sprzeda. Kto choćby przeglądnie, nie mówiąc już o przeczytaniu, pięciominutowy reportaż o uśmiechu? W porównaniu z tysiącami chętnych na materiał na temat gwiazd hejtujących się w sieci.
Właśnie.
W zasadzie sami wyhodowaliśmy sobie tą planetę lęku. I musimy wychować na niej kolejne pokolenia. Więc wprowadzamy do szkół lekcje o samoobronie. I zmuszamy młodzież do bezsensownych, często trwających kilka godzin próbnych ewakuacje budynku, z których każdy chciałby możliwe jak najszybciej się wywinąć, chowając po kątach. W aucie ma być gaśnica, a w centrum handlowym monitoring wraz ze sprzętem do reanimacji. A jadąc autobusem nie zobaczymy na powieszonym przy suficie ekranie ładnych widoczków. Tylko ostrzeżenie o potencjalnych ładunkach wybuchowych. Łamane ewentualnie przez zdjęcia ludzi, którzy w porywie nieuwagi, słuchając muzyki wpadli pod tramwaj. I po cóż nam to? Czy krwawe apele redukują istotnie liczbę dramatów, rozgrywających się na naszych oczach?
Przydałaby się jakaś fachowa odpowiedź.

Bo na dobrą sprawę... Często zadajemy sobie pytanie co zabralibyśmy ze sobą w momencie katastrofy. Gdybyśmy mieli pięć minut. Pięć minut do wybuchu, trzęsienia ziemi lub pożaru. Gdybyśmy mogli ocalić tylko niewielką, znikomą część tego co gromadziliśmy przez całe życie.
Torebka. Dokumenty. Klucze. Telefon. To dość oczywiste odpowiedzi. W końcu mamy przeżyć, a nie zginąć marnie, jako anonimowa, nic nie znacząca jednostka. A gdy już będziemy ocaleni to przyda się zadzwonić do najbliższych. Jeżeli zostaną nam jeszcze jacyś najbliżsi.

Pieniądze. Bo nie zwykliśmy o nic prosić. Niewyobrażalne by było dla nas błagać, aby ktoś dał nam trochę gotówki na chleb z białym serem. Nie po to przecież harowaliśmy, zdobywając z każdym rokiem coraz bardziej pozłacane czy posrebrzane karty kredytowe. Symbol gotówki. Czyli coś, co według tego świata zwyczajnie nas definiuje. Niestety. Bardziej opłaca się ratować kogoś, kto może potem odpłacić się w zamian hojnym wynagrodzeniem.

Dzieci. Wreszcie jakaś wartość niematerialna. Uduchowiona i pozbawiona kalkulacji. A jednocześnie tak naturalna, iż stanowiąca dowód, że w ludziach nie umarły jeszcze do końca pozytywne odruchy i uczucia. W końcu kto powinien wychodzić z nieszczęść w jednym kawałku, jak nie istoty bezgranicznie dobre i nienadpsute? W końcu to one mogą jeszcze wszystko. Każdy zawód, każde odkrycie i każda szansa stoją przed nimi otworem. Na dobrą sprawę należałoby się w ogóle zastanowić czy ratowanie dziecka należy nazwać przejawem altruizmu. Może po prostu powinno zostać ono określone jako prawidłowa kondycja człowieka? I jako element naprawy świata. Dużo istotniejszy od segregacji śmieci czy zatrzymania efektu cieplarnianego.

Tak już przechodząc do mniej dosłownych odpowiedzi...

Zdrowie. Coś tak banalnego, że często nawet o tym nie pomyślimy. Bo na co dzień dziękujemy Bogu lub też losowi za dobrą pracę. Za fajny okres w związku, za sukcesy naukowe..  I nie dociera do nas, że niekoniecznie musimy mieć dwie nogi czy samodzielnie oddychać. Nikt nam nie zagwarantuje, że zawsze o własnych siłach udamy się na zakupy albo chociaż pod durny prysznic. Że najgorszym bólem jaki przeszyje nasze ciało będzie pieprzona poranna migrena. Ale... Za zdrowiem wzdycha się dopiero po jego utracie. Nie widać tęsknoty za nim w pięknych, młodych i świetlistych oczach. Tylko w tych przygaszonych. Podbitych, wpatrujących się w ręce pełne blizn i śladów po igłach.

Dalej.

Miłość. Zdjęcie ukochanej osoby. Pamięć o pięknych chwilach. Wdzięczność. Przyjaźń... Rzeczy, które choć tworzące tak wyraźną grupę, pełną wspólnych cech, mogą być wymieniane całymi godzinami, bez końca. I choć myślenie o wyższych wartościach w momencie gdy dookoła nas wszystko ginie w  ogniu, przypisalibyśmy raczej poetom i filozofom, a nie zwykłym, żyjącym z dnia na dzień zjadaczom chleba... To może lepiej by było przypisać je po prostu ludzkiej duszy? Tej wyrwanej już z ciała, która nie musi się najeść i wybawić. Tylko zwyczajnie potrzebuje kochać. I czuć.

Wreszcie docierając do najbardziej przerażających zakamarków przestrzeni zwanej podświadomością... Czas chyba na odpowiedź, że nic. Bo wbrew temu co czasem dla własnej, zakichanej wygody chcemy myśleć, nie każdy pragnie za wszelką cenę wyjść cało z katastrofy. Czasem ból jest silniejszy od strachu. A zawieszenie tak silne, że przegrywa z nim każdą możliwą decyzja. Więc słysząc, iż za pięć minut na głowę spadnie mu sufit... Tak koszmarnie poraniony człowiek po prostu czuje się dobrze.  Kładzie do łóżka, przykrywa kocem czy pospiesznie parzy jeszcze ulubioną kawę. Po czym zasypia. Na zawsze.

Tysiące opcji. Tysiące myśli. Tysiące możliwych odpowiedzi...

Szkoda tylko, że udzielonych na błędnie sformułowane pytanie.

~~***~~

Ostatni miesiąc był jak istny emocjonalny rollercoaster. Szczęście przeplatało się z poczuciem żenady, łzy ze śmiechem, a dramat z komedią. W gruncie rzeczy brzmiało to banalnie, w zasadzie potwierdzając tylko teorię, że życie jest mieszanką flirtu i kiczu. Ale co tam. Kogo w gruncie rzeczy obchodziło jakieś pierdolenie o brzmieniu rzeczywistości? Na pewno nie Sarę. O wiele bardziej przejmowała się już migreną i bolącym od kilku dni brzuchem. Plus Michaelem. Michaelem, który w nieznośny dla niej sposób, nagle jakby przestał interesować się trwającym sezonem. A w zamian za to zaczął planować ich ślub i wyciągnął ją właśnie z domu, w celu oglądania potencjalnych miejsc, w jakich do tej zaszczytnej ceremonii miałoby dojść. Jakby naprawdę myślał, że miała ochotę na kościoły i sale weselne. A miała tą ochotę. Owszem. Ale na to by leżeć i rzygać.
- Podoba Ci się? – nakręcony niczym katarynka chłopak popatrzył na nią promiennie – zawsze jako dziecko uwielbiałem się gapić na te witraże. A poczekaj dopiero aż zobaczysz wszystkie małe domki obok. I widok na góry.
Tak. Z pewnością. Widok na góry podnieci Austriaczkę.
- Michi, błagam... Chwila ciszy.
Oparła się o drewnianą poręcz jednej z ławek stojących po środku kamiennego zabytku i wzięła głęboki wdech. Naprawdę kiepsko się czuła.  Jasne, iż można było pomyśleć, że tylko udawała, aby nie brać aktywnego udziału w bezsensownych ślubnych planach. Skądinąd całkiem dobry pomysł. Wykorzystywała go często na początku ich znajomości, gdy chciał żeby wałęsała się z nim po skoczniach. Ale nie tym razem. Odwołała dziś przecież też lekcje jazdy. A akurat w przeciwieństwie do wybierania bratków, tulipanów i koloru serwetek, na zrobieniu prawka do wiosny zależało jej wyjątkowo. Z tym, iż widać jakieś parszywe grypsko, czy inna cholera, musiało przyplątać się akurat teraz. Tak żeby czasem nie było za prosto.
- Błoga cisza jest najlepsza.
Dziewczyna podniosła głowę, udając absolutnie skupioną na nieszczęsnym, ogromnym witrażu. Zresztą to skupienie się akurat wcale nie było szczególnie trudne. Nie bez powodu przecież, nawet kompletnie niezwiązane z wiarą osoby, lubiły podczas zwiedzania kościołów przysiąść na moment w ławce i pogapić się na górujące nad nimi kolorowe szkło. Witraże stanowiły po prostu idealne odzwierciedlenie wymagań ludzkości. A dokładnie jej wiecznego niezdecydowania. Bo przecież my na dobrą sprawę notorycznie jesteśmy niezadowoleni. I albo jest nam za zimno albo za gorąco. Albo zbyt smutno albo zbyt wesoło. Na dobrą sprawę nie umiemy podjąć nawet banalnych decyzji. Niby nie chcemy czegoś widzieć, a i tak to podglądamy, przewrotnie mrużąc oczy. Zamawiamy próbki dziesięciu różnych farb, gdyż tak ciężko ogarnąć, który odcień najlepiej będzie pasował do ściany nad łóżkiem. Mętlik. Jedno wielkie robienie mętliku z niczego.
No a witraże? Zamieniają ten mętlik w piękno. I w satysfakcję. Bo przecież są kryjące. Stanowią zaporę. Jednocześnie pozostawiając wszystko przeźroczystym i widocznym.
     Każdego można przez nie dostrzec. Niezmienionego. Z charakterystycznymi rysami twarzy, grymasem, bliznami... Ale w innej kolorystyce. Cieplejszej, bardziej żywej. Wręcz świetlistej, a w niewątpliwy sposób jakoś instynktownie czujemy się bezpieczniejsi gdy coś obok nas się świeci.
     I chyba prawdą jest, że z patrzeniem na witraż jest jak z wchodzeniem do tej samej rzeki. Nie da się. Wystarczy, że dzień będzie nieco bardziej pochmurny. Albo przyjdziemy pół godziny później. Albo siądziemy metr dalej niż poprzednim razem. I już. Już zobaczymy zupełnie inne barwy. Nowe i jeszcze nieodkryte. Żółty nagle stanie się pomarańczowym, a niebieski zielonym. Naturalnie. Bez żadnych wielkich czarów. Bo witraże po prostu karmią się słońcem. Podniosą się po każdej ciemnej nocy. Jakby nie bały się mroku i były pewne wiary w jutro. Wiary bez której już nic nie ma sensu.

- I jest tu mało miejsca – roześmiał się cichutko – coś dla Ciebie. Nie zmieścisz więcej niż trzydziestu osób.
Super. Musiał wrócić do swoich wyliczeń. Akurat wtedy gdy zaczynało jej dobrze iść kontemplowanie szkła i zapominanie o wymiotach.
- Czyli nie będziesz musiała słuchać życzeń od skoczków z wszystkich stron świata czy większości moich kumpli z liceum. I wiem, że to dla Ciebie i tak za mało... Ale tej pozostałej garstki już się pozbyć nie mogę.
Jasne. Nie mógł. No cóż... Przynajmniej wreszcie w czymś stawiał na swoim, skoro na siłę miała już szukać pozytywów. W końcu wiedział doskonale, że ona wolałaby uniknąć chociażby jednego gościa. I białej sukienki. Lśniących pantofelków, grawerowania inicjałów na obrączkach, ołtarza, do którego skądinąd nie miał kto jej poprowadzić, czy hałaśliwej melodii marszu weselnego. A już przede wszystkim tych patetycznych deklaracji wygłaszanych ze wzrokiem wpatrzonym w niebo.

W gruncie  rzeczy nawet oficjalna urzędowa wersja przysięgi małżeńskiej, traktująca o prawach i obowiązkach, zamiast o miłości i uczciwości, stanowiła dla niej za wiele. Owego typu 'umowy' nie powinny być publiczne. Powinno się wręcz zatrzymać za drzwiami te wszystkie chmary ludzi wraz z ich głupimi ploteczkami. Dlaczego teraz? Czy nie za wcześnie? Czy nie za późno? Jakie brzydkie róże. A któż jedzie w takie rejony w podróż poślubną? Oto po co istnieją wesela, dodając jeszcze przyjemny - i swoją drogą chyba najbardziej szczery -  aspekt najedzenia i upicia się. Jeden wielki darmowy cyrk na kółkach. Nie bez powodu w niektórych krajach wymyślono już opcje wypełnienia papierów przez Internet, wydrukowania ich, podpisania i wysłania w szarej kopercie do urzędu. Pięć minut. Plus zero fałszu.

- Przepraszam – szepnął widząc, że dziewczyna przewraca oczami – jesteś dziś mocno nieswoja.
Tęskniła za przedświątecznymi czasami i jego gadaniem o praktycznym aspekcie ich hajtnięcia się. Tym, za który tak bardzo go w myślach chwaliła. A nie o jakimś braterstwie dusz.
- Spoko, damy radę – wzruszyła ramionami.
W sumie wierność mogła mu przysiąc z całą pewnością. Miała dość problemów na jakieś skoki w bok. I z całą pewnością nie planowała też opuszczać go wcześniej niż przed śmiercią. Więc zostawała tylko ta miłość...  
Bo jedno wiedziała już z całą pewnością. Pospieszyła się z wypowiedzeniem 'kocham cię'. A jasne, szło to usprawiedliwić na milion sposobów. Święta, magiczny klimat, fajne zapachy i wyjątkowo udany seks, nawiasem mówiąc chyba najlepszy, jaki kiedykolwiek im się przydarzył. Ale... Nic nie było w stanie zmienić oczywistego faktu. Tych słów nie dało się teraz cofnąć. Nie istniała opcja, żeby rzucić mu tekstem w stylu ‘wiesz co, wymażmy ów podniosły moment i przenieśmy przełomowe wyznania na czas, kiedy będę ich pewna także po opadnięciu mgiełki wzruszenia'. Więc stało się. Z wdzięczności, z ulgi, z cholera jeszcze wie czego. Nie sądziła tylko, że tak go to... Zmieni? Wstrząśnie? Trzepnie? Chodził cały w skowronkach, szczerzył się i zrobił nieznośnie szczery. Wcześniej porcjował to kocham, sądząc iż ona się go boi. Obecnie sądził najwyraźniej, że ów lęk uleciał, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zasypywał ją czułościami dwadzieścia cztery godziny na dobę. I nie żeby chciała przed tym szczególnie uciekać. Za bardzo mu ufała i zbyt fajnie zapowiadało się na dłuższą metę ich życie w parze. Poza tym na swój, pełen sprzeczności sposób, serio czuła do niego coś na kształt miłości. Ale... Wolałaby widzieć po przebudzeniu nieco mniejszy błysk i pewność siebie w miśkowych oczach. I przede wszystkim wolałaby słuchać odrobinę rzadziej o jego planach, marzeniach czy nadziejach, które nieco na wyrost nazywał ich wspólnymi. W końcu święta się skończyły. Magiczne lampki zgasły, bombki trafiły do pudła na strychu, a zielona, pachnąca choinka zakończyła żywot w płomieniach ogniska. Łamanego przez śmietnik. I jak to przed laty mówili zniecierpliwionym głosem jej rodzice, gdy po dłuższej przerwie nie chciało jej się wrócić do szkoły - ‘rzeczywistość z powrotem wezwała do trudów dnia codziennego’. Ona i Michi powinni patrzeć w przyszłość z optymizmem, ale bardzo twardo stąpając po ziemi. Bo jeśli serio mieli żyć długo i względnie szczęśliwie to... Tylko tym sposobem.
- Naprawdę przeżyję wesele – mruknęła – ale błagam żadnych wielkich uroczystości przez najbliższe dziesięć lat.

Tak się chyba zawierało kompromisy.

- A zaraz po przetańczeniu nocy pojedziemy w jakąś dzicz, w której nikt nam nie będzie przeszkadzać, co?
Otóż to. Drinki, palmy, dobry seks i kilka tygodni bez tytułu matki. Momencik niepowagi mający przypominać o tym, jak poważnym powinno się być na co dzień. W końcu tylko to za czym tęsknimy, ma dla nas podobno prawdziwe, głębokie znaczenie.
- Pojedziemy – pokiwał głową.
Rezygnował dla niej z posiadania własnych dzieci. A to zupełnie jakby rzucał swoje powołanie zawodowe, dla robienia przez pięćdziesiąt lat rzeczy, których nienawidzi. Nie znała kogoś, kto lepiej nadawałby się do roli ojca. Więc...
Przecież nie stanowi problemu żeby w zamian przebrała się w uciskającą talię biel i wyszczerzyła przed ołtarzem zęby do kamery. W gruncie rzeczy to wcale nie było takie wielkie poświęcenie. Ot co, jeden dzień dla niego. A potem całe życie, które zgodził się podporządkować jej.
- Zaproś sobie kolegów z liceum – uśmiechnęła się, bo witraż na ścianie pod wpływem promieni słonecznych nagle zrobił się niesamowicie złoty - i te wszystkie Krafty też.
Zapewne głównym plotkarskim tematem ich wesela nie będzie sukienka, kwiaty ani niedobrze przyprawiona zupa. Tylko pytanie gdzie są goście ze strony panny młodej. Bo kogo niby miała zaprosić? Koleżanki, z którymi rozprawiała jak obrobić jakiś gości na kasę? A może te z dzieciństwa, idealne, wyrośnięte paniusie? Albo swoją siostrzyczkę, perfekcyjną singielkę. Ciekawe czy przyszłaby sama czy z jakimś wynajętym typkiem.

To ostatnie byłoby nawet zabawne i przynajmniej miałaby o czym myśleć przed tym ołtarzem. Ale lepiej nie. Koniec z rozpamiętywaniem. I w gruncie rzeczy fajnie pozostać bez własnych gości. O tyle mniej irytujących życzeń wiecznego zdrowia i radości.

- O ile wiem posiadam tylko jednego Krafta – wtrącił Michi – i obawiam się, że zaproszony zostałby nawet gdybyś ustawiła limit dziesięciu osób.
- Wszystkich skoczków nazywam Kraftami – odparowała.
Po cóż było śmiecić sobie mózg nowymi nazwiskami, zacierającymi obrazy z dzieciństwa? W głębi duszy, pomimo niezłego pierwszego wrażenia, skoki ciągle dość mocno ją drażniły. I zwykle (pilnując, żeby nikt tego nie zauważył) oglądała je jednym okiem.
- Czyli wychodzisz za Krafta – spojrzał na nią z lekkim politowaniem. Lubiła gdy tak bez sensu żartował. Tylko tym przerywał sobie ostatnio bredzenie ckliwych bzdur.

Ciekawiło ją czy ciągle się o nią tak cholernie boi, tylko mniej to okazuje, czy już naturalnie przeszedł do szeroko pojętego kolejnego etapu.

- Zbierajmy się – spojrzała na zegarek. Słońce najwyraźniej zaczynało się już chować za widnokręgiem, bo witraże z niesamowicie złotych, zrobiły się szarawe. Aż przykro było teraz na nie patrzeć. Wręcz prosiły, aby poświecić w nie głupawą telefoniczną latarką. Aby dać im choć trochę światła. A jednocześnie były nienaruszone. Cholernie cierpliwie czekały na kolejny jasny i naturalny promień. Na nowy dzień.
- Źle wyglądasz. Chodźmy coś zjeść.

Na samo wspomnienie jedzenia żołądek znowu podskoczył jej do gardła.

~~***~~

Zamówiła wodę niegazowaną i krem z warzyw. Takie nieszkodliwe danie, po którym teoretycznie nie powinno jej mdlić. Skoro i tak została już zmuszona do podziwiania kościoła, gór i widoczków, mogła przynajmniej spróbować nie pokazywać własnych słabości. Ale niestety. Nie doczekała nawet swojego postnego talerza. Wystarczył widok galaretki owocowej, którą kelnerka przyniosła jakiemuś grubiutkiemu dziecku przy sąsiednim stoliku, żeby jej ciało znowu przejęło nad nią kontrolę. Więc zwiała. Oficjalnie do toalety, a w rzeczywistości na ławkę przed restauracją. Żeby nabrać trochę powietrza.
Co się z nią działo do jasnej cholery? I czemu teraz, gdy bycie siłaczką szło jej chyba lepiej, a przede wszystkim dojrzalej niż kiedykolwiek? Sięgnęła do torebki, ze zdenerwowaniem szukając tabletek. Zwykłych, prymitywnych, niebieskich pigułek przeciwbólowych, zabawnie zwanych przez ludzkość lekarstwem na wszystko.
- Coś ich dużo – mruknęła. Zawsze uspokajało ją myślenie na głos w samotności – dużo, a poza tym to nie moje ulubione, tylko te podróbki kupione w święta.
Tak. Bo nie dość było, że w bożonarodzeniowym zgiełku zaczęła gadać o miłości. Na dodatek jeszcze musiała zapomnieć zabrać z domu kosmetyczki z różnym medycznym dziadostwem.

Więc przezornie kupiła nowe zapasy na jakiejś całodobowej stacji benzynowej. Kupiła. I... I od tego czasu dziwnym trafem ich nie potrzebowała. Zero bóli brzucha przed ostatni miesiąc. 
A teraz zaczęła rzygać.
Poczuła, że przed oczami robi jej się ciemno. I to nie w taki sposób, od którego pragnie się uciec. Wręcz przeciwnie. Chciała zapaść się w mrok. Poturbować. Pokaleczyć. Byle skasować myśli, które właśnie przyszły jej do głowy. Bo przecież nie raz łapała w życiu migrenę, anemię czy grypę żołądkową. Znała je na pamięć. I to co właśnie czuła... Z pewnością przecież do nich nie pasowało. Było inne. Choć w przerażający sposób równie znajome.

Kurwa mać, to nie mogła być prawda.

Słońce całkiem już zniknęło. Resztki różu i fioletu biły się na niebie o władzę ze z góry skazującą je na porażkę czernią. Z okolicy słychać było delikatne rżenie koni, szczęśliwych z otrzymania miski wody, po całym dniu prowadzenia dorożek. Gdzieś jakieś dzieciaki odbijały jeszcze piłkę od muru, a pojedynczy turyści szukali drogi do samochodów.

Kurwa mać, to nie mogła być prawda.

Mając piętnaście lat, mimo niezaprzeczalnego cynizmu i wyrachowania, z którymi patrzyła w przyszłość, czuła się optymistką. A raczej zgodnie z prawdą optymistycznym dzieciakiem. Nie szukała powagi ani żadnych więzi pomiędzy przyczynami i skutkami. Gdy obudziła się wtedy, po tamtej nocy, na koszmarnym kacu, w podartej sukience i z totalną amnezją, starała się wszystko obrócić w żart. Plamy krwi na nogach uznała na skutek rozwalenia kolan. I myślała tylko o tym, by przestać rzygać zanim matka wróci z konferencji. Przestała. By trzy tygodnie później zacząć ponownie.
A już największym śmiechem wybuchła na widok pudełka z testem ciążowym. Nie zastanawiała się w ogóle nad takimi sprawami. Wszystko co o nich wiedziała było efektem bujnej wyobraźni jej koleżanek. Bo w domu o tych sprawach się nie gadało. Rodzice wypisali ją nawet z głupawych zajęć szkolnych na temat dojrzewania i antykoncepcji. Przecież była za mądra. A zamiast marnować czas, miała te dwie godziny na kurs językowy.
No więc się śmiała. Tak długo aż nie zobaczyła dwóch kresek. I śmiech się skończył. Raz na zawsze.

Kurwa mać, to nie mogła być prawda.

Przecież uważała. Przecież owe jebane tabletki miały setki możliwych atestów. Szczyciły się cholernymi dziewięćdziesięcioma dziewięcioma procentami skuteczności. Z dodatkową dziewiątką po przecinku. I nie zawiodły jej przez te wszystkie trudne lata. Nawet nie wywołały żadnych skutków ubocznych. Żadnych bóli, zaburzeń hormonalnych, tycia czy nawet zwykłego trądziku na twarzy. Nic. Dawały jej absolutne bezpieczeństwo i komfort, przynajmniej w jednej jedynej dziedzinie życia. I co? Teraz zamierzały jej ten komfort zabrać? Akurat teraz?

Kurwa mać, to nie mogła być prawda.

Powinna chyba olać łazienkę, restaurację, kolację i zupę warzywną. Czy sałatkę z mango. Albo pasztet wegetariański, bo jakoś kompletnie wyleciało jej już z głowy co zamówiła. Olać. A potem wkręcić Michaelowi, że muszą poszukać całodobowej apteki, bo Angie skończył się syropek na kaszel. Przecież pojechałby choćby do Wiednia, dla każdej debilnej potrzeby tego dzieciaka. A o własnej ‘grypie’ wolała mu już nie wspominać. Jeszcze nie daj Boże połączyłby fakty w całość. Lepiej było przeczekać te dwa cholerne dni. I zmierzyć się z losem, gdy znowu wyjedzie.

Kurwa mać, to nie mogła być prawda.

- Nie – wykrzyczała na cały głos, słysząc aż odpowiadające jej echo – nie, nie, nie.
Protestowała. Zupełnie tak jak ludzie widzący iskierkę ognia i odruchowo próbujący ją zgasić. Bez zastanowienia. Bez zastanowienia czy oby na pewno to zwiastun pożaru. A nie bezpieczny, przyjazny płomyk, symbol ciepła i zalążek domowego ogniska.
W gruncie rzeczy okłamywała samą siebie. Była pewna pochodzenia tego okropnego uczucia. I faktu, że gdy tylko Michi wyjedzie, znowu zostanie tą piętnastolatką. Wyjącą w niebogłosy na łazienkowej toalecie. Nad kawałkiem plastiku z dwiema, kolorowymi kreseczkami.

I chyba nic więcej nie miała sobie do powiedzenia.

Bo jasne, katastrofy nas wychowują. Otaczają i z czasem niestety zaczynają definiować. Więc zaczynamy nadużywać wyrazu 'tragedia'. Ogłaszamy alarm bombowy, gdy tylko pojawia się jakiś trud. Gdy powinniśmy dać z siebie odrobinę więcej. Gdy musimy zdać się na nadzieję. Nazywamy ładunkiem wybuchowym rzeczy dobre. Naturalne. Szczere. I nie widzimy, iż prawdziwa bomba z opóźnionym zapłonem siedzi w naszym sercu.

Tyle. Albo raczej aż.

*

Torebka, kluczyki, pieniądze, dzieci... Mamy plan na wypadek katastrofy. Prosty i jak najbardziej możliwy do zrealizowania w pięć minut. Ale... Dość rzadko ktoś nam ogłasza, że za pięć minut nadejdzie trzęsienie ziemi. Zwykle, gdy z mniej lub bardziej uzasadnionej przyczyny niebo spada nam na głowę, to dzieje się to w ułamku sekundy. Nie ma jak się spakować. Nie ma jak chwycić drugiej dłoni. Nie ma jak pomyśleć o jutrze. Więc biegniemy na oślep, chcąc tylko uciec od miejsca, w którym drzemie strach. Biegniemy, a nasz lęk przeradza się w szok. A ten z kolei w amok.

Natomiast z amoku najczęściej nie zostaje już nic.

I nie ma do czego wracać.

 __________________________________________________________

I co? Czy nie lepiej by było zabijać takie wkurzające, puste bohaterki?

Szybko się napisał ten rozdział. Może i jest krótszy, ale i tak to dziwne, bo przecież od poprzedniego nie minął jeszcze miesiąc. Jak w starych dobrych czasach :D 
Nawiasem mówiąc te czasy ostatnio nachodzą mnie uparcie, więc myślę że już całkiem oficjalnie można zaglądać tutaj <klik>.

A co do tego powyżej... Ten rozdział nie sprawił trudności, kolejny będzie dużo cięższy, co już raczej widać. Ale mówiłam, że (w przeciwieństwie do zabijania bohaterek) tu się serio mogę spłakać. I w sumie kiedyś miałam plan żeby to opowiadanie jeszcze niepotrzebnie wydłużyć jakimś dodatkowym, bezsensownym wątkiem. Ale nie, ono od początku miało być proste, wyraźne i z konkretnym przekazem. Więc zostały 3 odcinki + epilog.  Finiszujemy. Wreszcie xD

Buziaczki <3
PS. Komentarze zawsze mile widziane. Jakikolwiek odzew też :P