Pamiętacie
brzydkie kaczątko? Takiego małego ptaszka, w gruncie rzeczy zupełnie jeszcze
niewinnego. Ptaszka, który miał dziubek, skrzydełka, ufne wielkie oczy... I
nikogo nie próbował skrzywdzić. Chodził sobie po farmie, a jedyne czego pragnął
to odrobina ziarna rano i wieczorem. Do
czasu. Bo jednak pewnego słonecznego dnia komuś ten ptaszek zaczął
przeszkadzać, nieważne jak bardzo absurdalne czy niedorzeczne to się wydaje.
Zaczął przeszkadzać, więc trzeba go było spróbować zniszczyć, zadziobać i
zadrapać.
Tyle
w temacie.
I gdyby dać bajkowym postaciom prawo
głosu, żadna z nich nie obroniłaby pewnie decyzji o gnębieniu kaczątka, szukając
w małym stworku wyimaginowanych przywar, wad czy przestępstw. Przypuszczalnie po prostu padłby banalny
argument.
Bo przecież ono było brzydkie, bure a nie
złote. Nie pasowało do świata, w którym przyszło mu się urodzić. A odmieńców trzeba tępić, bo niszczą z góry
ustalony ład. I aby ich zaakceptować trzeba by spróbować nieco się
dostosować, podążając trudną drogą szukania wspólnego języka – rodzaju kompromisu.
Gdyż kompromis to przecież spotkanie się w połowie, no więc także konieczność
założenia butów i wyruszenia w drogę. W
drogę, podczas której przecież coś nas może pogryźć czy zaatakować. Możemy się poranić,
ugrząźć w błocie, nabawić zakażenia... Więc po cóż ryzykować? Lepiej
obojętnie wzruszyć ramionami, zostając w domu. A przybłędy przepędzać lub jeszcze wygodniej, co widać na przykładzie
biednego kaczątka, zabijać.
Tyle,
że to cholernie płytkie myślenie. Bo życie jest poplątaną ścieżką, nie wygodną
kanapą z dmuchanymi poduszkami i opcją masażu pleców. Więc jeśli nie planujemy
zarosnąć przysłowiowym mchem i kłującymi chwastami, to i tak będziemy musieli
wcześniej czy później pognać przed siebie. Z
tą różnicą, że już samotnie, bez możliwości zbudowania wspólnoty pośrodku.
Tak. Należy raz na zawsze przyjąć do
wiadomości, że kompromisy mają datę ważności, nieprzekraczalną.
Są takie rany, których nie da się już
zaleczyć, zapomnieć, przebaczyć wspaniałomyślnym ruchem ręki... Bo okazują się śmiertelne.
I
powodują, że zupełnie opuszczeni sterczymy na grobie świata, stojącego nam
niegdyś u stóp. Świata, który nie kazał płacić podatków od korzystania ze
wszystkich swoich skarbów.
Wymagał tylko zaakceptowania tych małych,
niedopasowanych kaczątek.
No
dobra, popłakane, posmucone... Ale przecież kaczątko przeżyło. Zostało
wspaniałym łabędziem, o lśniących, koronkowych piórach. Pływało dumnie po rzece
wraz z podobnymi sobie pięknościami, a ludzie wręcz błagali, aby zbliżyło się
do nich, w celu zrobienia wspólnej fotografii. Więc w gruncie rzeczy mamy szczęśliwe zakończenie. I pozostaje nam już
tylko pytanie jakim cudem temu biedactwu udało się przetrwać, skoro nic nie
wskazywało aby miało szczególnie duże szanse.
Czyżby
było w całym swoim nieszczęściu ponadprzeciętnie mądre i cwane? A może jednak
napotkało kilka pomocnych stworzeń? Albo zwyczajnie zaliczyło przysłowiowego
farta, który w końcu determinuje zdecydowanie więcej ziemskich losów niż
powinien?
Szłoby tu dyskutować jaka opcja jest
poprawna, bo w końcu nie pamiętamy przecież po tylu latach szczegółów
opowiastek z dziecinnych książeczek, a ponadto każda z nich ma sporo
alternatywnych wersji. Ale zdaje się, iż jedna odpowiedź szczególnie rzuca
się w oczy. Kaczątko przetrwało i dostało
szansę, aby stać się piękne bo... Bo to była tylko bajka. W całej swojej
okrutności jednak mocno wydelikacona. Uboga w trudne, bolesne opisy, bogata
natomiast w pozytywne choć mało realne zwroty akcji. I przystosowana do
przedstawienia brutalności świata, w sposób nieraniący wrażliwych serduszek maluchów.
Sęk w tym, że brzydkie kaczątka istnieją
też w prawdziwym świecie. W świecie bez
cenzury. I wcale nie muszą być ludźmi ani zwierzętami. Nie muszą nawet być namacalne. A i tak wszyscy mamy ich setki,
jeśli i nie tysiące. Bo takim burym
ptaszkiem jest każda niewygodna decyzja. Każda walka i opuszczenie bezpiecznej
przystani. Każda ofiara wraz z każdym postawieniem sobie celu, który w danym
momencie nas przerasta. Każda nadzieja, a co za tym idzie także każde zebranie
się do pionu po ciężkim zawodzie.
My
chyba generalnie zbyt często mylimy wyrazy trudny
i brzydki. Wykorzystujemy błędnie
powiedzenie, iż sedno tkwi w prostocie,
aby ocalić się od wysiłku. Idziemy po najmniejszej linii oporu, w zasadzie
wmawiając sobie już tylko, że przesuwamy się na przód. Bo się nie przesuwamy, ewentualnie czasem od biedy pozwalając komuś się
wieźć. A wszystko co wykracza poza strefę komfortu jest do wyrzucenia. Do spalenia,
stłamszenia i zapomnienia. Bo za bardzo nie pasuje do idealnego planu, który
stworzyliśmy sobie w szczelnie zamkniętym na kłódkę, przysłowiowym dzienniczku.
I który uważamy za święty. To dzięki
niemu ma nam w końcu być dobrze, więc dojdziemy do niego nawet po trupach. A brzydkie kaczątka niech się pierdolą.
Właśnie.
Takie to łatwiutkie.
Tyle, że to trud prowadzi przecież do
spełnienia marzeń. Do pięknych łabędzi. Do
mieniących się serc, które każdego dnia chcą dawać z siebie coraz więcej i
więcej. I na dobrą sprawę jest to tak oczywiste, że w kryzysowych sytuacjach
sami byśmy na to wpadli. Gdybyśmy tylko
myśleli. Gdyby było coś po za 'tu i teraz nie mam siły'. Gdyby zranienie drugiej
osoby stanowiło wystarczający argument, do nie podążania za własnym egoizmem.
Ale
to nie dla nas. Więc bez głębszych przemyśleń, niszczymy ukryty potencjał.
I mamy przez moment ten swój wyśniony komforcik, zgodny z wcześniej wytyczoną
ścieżką. A potem nagle płaczemy w
niebogłosy. Bo gdzie spokój? Gdzie przyjaźń, miłość i uczucia? Gdzie ciepło?
Przecież to wszystko miało przyjść!
I
przyszło. A my to stłamsiliśmy nie chcąc poczekać i nie wierząc, że nie każde
piękno jest piękne od razu. Że czasem radość musi bardzo zaboleć, zanim zacznie
cieszyć i zaszyje krwawiące rany.
Więc
usprawiedliwiamy się mówiąc, że kierował nami impuls. Ale w ostatecznym
rozrachunku, dla skrzywdzonych oczu, które na nas patrzą, takie tłumaczenie to
gówno, a nie tłumaczenie.
Bo
nie dostaniemy łabędzia bez brzydkiego kaczątka. Za żadne skarby świata.
~~***~~
Sara siedziała na plastikowym krześle i
próbowała jeść jogurt. Jedyną rzecz,
która w ostatnich tygodniach nie wzbudzała w niej mdłości. Zwykłą, białą,
pozbawioną wyrazu porcję nabiału.
Śmieszne. Ale robiła to z tak gigantycznym
zapałem, jakby losy świata zależały od tego, czy wciśnie sobie do ust dwie czy
trzy łyżeczki głupiej papki.
Gdyby ktoś zapytał się jej w przypadkowej, towarzyskiej sytuacji,
jakiego zapachu nienawidzi najbardziej, odparłaby pewnie rutynowo, że czosnku
albo cebuli. Ale w prywatnej, szczerej rozmowie, z całą pewnością postawiłaby
na szpital. Na woń sterylnych ciuchów pomieszaną z potem i alkoholem. Tą, która
sprawiła, że kiedyś przez cały miesiąc chodziła z opuchniętą, fioletową kostką,
byle by tylko nie musieć udać się na ostry dyżur.
Tu o dziwo było inaczej. Gdy weszła do
poczekalni, jakaś recepcjonistka z niemal nabożną czcią zabrała od niej
płaszcz, proponując jednocześnie szklankę wody z miętą i malinami. A zamiast
sztywnej instrukcji wypełnienia karty pacjenta, otrzymała setki pytań, w stylu jak się pani czuje.
Spała z
Michim kiedyś w pięciogwiazdkowym hotelu,
w którym zakwaterowano narodową reprezentację, żeby nagrać jakiś nudny reportaż
dla państwowej telewizji. I miała wrażenie, że nawet tam, mimo zdobień na
ręcznikach i szampana podawanego do śniadania, mniej jej nadskakiwano.
Może to była kwestia tego, iż znalazła się w prywatnej klinice, pełnej
zimnego profesjonalizmu, tudzież nastawienia na wysokie zyski. A może po prostu
ludzie pracujący w takim miejscu, zdawali sobie sprawę jak cholernie balansują,
pomiędzy dobrem i złem? Przecież nie mieli zdolności czytania pacjentkom w
myślach. Nie wiedzieli która musi, a która
chce. Która jest krucha niczym porcelana, a która zwyczajnie bezduszna.
Albo w ogóle się nie zastanawiali nad życiem.
To chyba wiarygodniejsza wersja. Kasa się zgadzała, to po cóż sięgać głębiej?
Przecież sama kierowała się przez długie lata tą zasadą. Czemu więc miałaby
osądzać kogokolwiek innego?
- Pieprzyć ten system – mruknęła pod
nosem, bardziej chcąc wyrzucić z siebie skrywaną wściekłość, niż skierować
zarzut w czyimś konkretnym kierunku.
Telefon zawirował jej w kieszeni, nagłym, niezbyt przyjemnym dla skóry ruchem.
Jakoś instynktownie wchodząc do kliniki,
go wyciszyła. Zupełnie jakby każdy głośniejszy dźwięk mógł zniszczyć mroczną
powagę tego miejsca.
- Część kochanie – ciepły, przejęty głos
Michaela w słuchawce, sprawił iż niemal napłynęły jej do oczu łzy.
Jebane hormony. Nie wolno było dać się zwodzić hormonom. I
nie wolno było pozwolić się skruszyć. W końcu wiedziała już dobrze jak to
cholerstwo działa. Kradnie rozum w decydujących momentach, a potem odchodzi,
zabierając ze sobą cały tak zwany 'instynkt'.
- Cześć – odparła niemrawo. Wolałaby nie
rozmawiać z nim wcale przez najbliższe dni. Ale przecież wiedziała, że wtedy
dzwoniłby nieustannie. W kółko i w kółko. Potrafił
nabić jej pięćdziesiąt nieodebranych połączeń na godzinę, gdy się martwił.
Miało już nie być żadnych tajemnic. Tylko
spokój, prosta droga, nauka zaufania... A tym czasem przez jakiś pieprzonych
farmaceutów, którzy widać nie dopracowali swojego specyfiku, rosła pomiędzy
nimi kolejna parszywa góra lodowa.
- Jak się czujesz skarbie? Mama mówiła,
że zostawiłaś Angie moim rodzicom.
A no tak, bo przecież w jego rzeczywistości
nie dało się zacząć dnia, bez wymiany informacji z wszystkimi członkami rodziny.
- Chciała znowu ulepić bałwana. Takiego
wielkiego jak w święta. Więc ją podrzuciłam, to chyba nie problem? – dodała
ostrożnie.
Musiała
się pozbyć młodej. Mogła przecież wrócić do domu wykończona, ogłupiona
tabletkami przeciwbólowymi i niepamiętająca jak się nazywa. Albo w ogóle się
wykrwawić i nie wrócić, w końcu nigdy nie ufała medycynie.
- No pewnie, że nie – usłyszała po
drugiej stronie słuchawki dźwięczny, szczery śmiech, który po chwili ucichł,
znowu dając się zastąpić przez poważniejszy ton – rodzice ją uwielbiają. Ale co
z Tobą? Znowu ta grypa?
- Michi...
- Obiecałaś mi, że pójdziesz wreszcie do
lekarza.
No cóż. W pewnym sensie dotrzymywała właśnie
słowa. Choć nie chciała mu zbytnio zdawać relacji ze swojego stanu zdrowia. Czy
to w wersji oficjalnej, czy tej bardziej prawdziwej. Cóż miała powiedzieć?
Że przez panikę i zawieszenie drętwieją jej nogi? Że traci czucie od koniuszków
palców, przez łokcie, aż do ramion? Że oczami wyobraźni patrzy w lustro i widzi
wielki, odrażający, pełen rozstępów brzuch, mimo iż wcale nie przestał być on
jeszcze idealnie jak dla niej płaski? Że jej stopy po każdej kolejnej nocy
zdają się być bardziej spuchnięte?
Chciałaby aby teraz siedział przy niej, ze
swoją minką anioła stróża. Ale przecież wiedziała, że nigdy nie zaakceptowałby
tej decyzji. W jego świecie tak się nie robiło. Wychował się w przekonaniu, że
ciąża to marzenie. Że należy ją postrzegać jako dar, dziergając śpioszki na
drutach i składając łóżeczko. Więc raczej nie trzymałby Sary za rękę w sali
zabiegowej, patrząc ze spokojem jak umierają jego marzenia o wielkiej rodzinie.
- Wszystko przeszło po zwykłych ziółkach
z apteki – aż przeraził ją spokój, z jakim wypowiedziała to kłamstwo – a ja po
prostu chciałam przez dwa dni pobyć sama. Wiesz, taki babski czas dla siebie. Coś
jak wieczór panieński. Maseczki, spa, kąpiel w pachnącym olejku, głupie filmy...
I wino. Tak bardzo potrzebowała teraz uspokajającego
posmaku alkoholu, że poprzedniego wieczoru otworzyła już nawet butelkę, bo przecież
w związku z decyzją, którą podjęła i tak
to nie miało znaczenia.
Jednak praktyczna myśl, iż przecież zaraz
by zwymiotowała, odrzuciła ją od kieliszka. Wolała
poczekać z piciem, aż będzie po sprawie. Aż wszystko wróci do normy, a jej mała,
sekretna 'zbrodnia' stanie się niemożliwa do odkrycia.
- Jeszcze masz kilka dobrych miesięcy na
wieczory panieńskie – przerwał po tych słowach, a Sara z ulgą zanotowała, że
słyszy jakiś niecodzienny huk wydobywający się z telefonu.
- Idź zrobić Kraftowi kanapkę – mruknęła wyraźnie pożegnalnym tonem – zanim nie
poucina sobie palców. Pa Michi.
- Pa pa słońce. Kocham Cię.
Chyba
ta wiewiórka faktycznie znowu coś narozrabiała. Na całe szczęście, bo inaczej
ich rozmowa przedłużałaby się w nieskończoność i Hayboeck usłyszałby jeszcze
głos lekarza, wzywającego ją do gabinetu.
- Ja Ciebie też – odparła machinalnie,
dopiero po naciśnięciu czerwonej słuchawki zdając sobie sprawę co powiedziała.
I aż przepłukała usta tą cholerną,
uspokajającą wodą z malinami. Bo Chryste Panie, kto normalny tworzył aż tak
chore, pokręcone intrygi? Kto szastał uczuciami dobrego, ufnego człowieka, wiedząc,
że za chwilę zrobi rzecz, która rozwaliłaby tego człowieka na małe kawałki,
gdyby tylko się o niej dowiedział? Nikt.
Co
najwyżej jakaś podła, zimna suka.
Była
widać podłą zimną suką, ale przecież to wiedziała już od dawna.
Przypomniało jej się jak kiedyś, przed
laty, oglądając z koleżankami jakiś tandetny kryminał, wdała się w głupawą
dyskusję na temat tego, czy wolałaby zostać mordercą czy ofiarą. Zastanawiała
się wtedy przez chwilę, ale w ostateczności w ogóle nie udzieliła odpowiedzi.
Pomyślała sobie, że wszyscy mamy zbyt duże
zadatki i na jedno i na drugie. W końcu czy w ogóle istniała wyraźna granica?
Przecież zabójcy działali zazwyczaj w afekcie. Chcieli pomścić krzywdy, które
zadano im bez ich winy czy woli. A ofiary wcale nie musiały być kryształowe.
Często pastwiły się nad bezbronnymi, dziwiąc się gdy nagle zaczynali oni o
siebie walczyć.
Cóż. Niewykluczone, że gdyby zamiast pragmatyczną Austriaczką, urodziła
się narwaną Amerykanką, z nieograniczonym prawem do kupna broni, to któregoś
dnia przespacerowała się do rodzinnego domu z kieszonkową spluwą w kieszeni. To byłoby lepsze niż koperta z pieniędzmi,
markowe ciuchy, drżący głos i wszystko co odwaliła tamtego wieczora.
Ale że wyrosła w powszechnym kulcie dla wygody i egoizmu, to widać
wolała pluć w twarz tym, którzy dawali jej tylko miłość.
Za łamanie komuś serca nie szło się do
więzienia.
Rozejrzała się wokoło. Zegar wskazywał za
pięć dwunasta, więc zostało jej już niewiele z czasu oczekiwania na wizytę.
W
około kręciło się tak wielu ludzi. W każdej innej sytuacji, pewnie zajęłaby
sobie czas podpatrywaniem ich drobnych gestów i zwyczajów. Ale w tym miejscu poza strachem i tajemnicą, unosił się jakiś głęboki
duch intymności. Nikogo nie chciało jej się krytykować, ani z nikogo drwić.
Bo z czegóż miała się śmiać? Z
zapłakanej rodziny, otaczającej kołem kobietę siedzącą na wózku?
Swoją
drogą osobliwa scena. Sara aż podniosła głowę.
Laska mogła mieć koło trzydziestki. Opatuliła
się cała grubym swetrem, założonym na szpitalną koszulkę. Obok niej klęczał
mąż, rodzice, jakieś siostry czy inne przyjaciółki... Ale ona wydawała się totalnie nieobecna. A na głowie miała kolorową
chustkę, spod której - co dało się zauważyć dopiero po dłużej chwili - nie
wystawał nawet jeden pęczek włosów.
To musiała być ofiara jakiejś parszywej choroby nowotworowej. Widać było
po niej, że chciała mieć dzieci. Może kupowała
sobie nawet całe pakiety pieprzonych testów ciążowych, czekając na moment, w
którym na jednym z nich pojawią się te dwie kreski? A może w domu czekał na nią
już jakiś bachorek, liczący na rodzeństwo, na towarzysza do snucia po nocach
opowieści o duchach?
Nieważne. Choroba tak czy siak zabrała wszystkie
marzenia i plany. Kobieta musiała pozbyć się tej, jak dla niej pięknej wizji przyszłości, żeby zachować choć cień
nadziei, na jakąkolwiek przyszłość.
Patrząc po jej wychudzonej, wymęczonej
twarzy i tak bardzo nikły cień.
Sara odwróciła wzrok, chowając głowę
pomiędzy kolanami i wbijając sobie z całej siły paznokcie w kark.
Gdzie kurwa mać była jakaś sprawiedliwość?
Czemu to tamta laska nie mogła nosić zdrowego dziecka, w zdrowym ciele? Czemu
życie nie przyklejało się do tych, którzy z całej siły chcieli żyć?
Ponownie wbiła spojrzenie w zegar, odliczając każdą sekundę do
decydującej godziny dwunastej. Wiedziała, że nie powinna za wiele myśleć. Każde
włączenie sumienia mogło kosztować ją w przyszłości milion kolejnych pełnych
wyrzutów spojrzeń.
Akceptowała Angelę. Po wielu trudnych chwilach walki, potrafiła się z
nią już pobawić, ugotować wspólnie obiad, czy pogadać o głupotach. I czuła
nawet coś na kształt przywiązania. Nie
chciałaby, żeby mała zniknęła. Ale równocześnie pogodziła się chyba
wreszcie z faktem, że nigdy nie pokocha jej
taką prawdziwą miłością matki do córki.
I gdyby temu dziecku było dane przyjść na
świat to też by go nie pokochała. Ani zbyt często nie tuliła, tak szczerze i
nie na pokaz.
A nie potrzebowała kolejnego pola do gry. I
tak zaczynała się już gubić we własnych przekrętach.
Dwunasta.
Z gabinetu lekarskiego wybiegła ciężko
oddychając jakaś młodziutka dziewczyna, o jasnych włosach i ufnym spojrzeniu.
Pielęgniarka próbowała ją uspokoić, wzywając jednocześnie na oddział
psychologa, ale ta tylko się szarpała, wyrywając aż sobie wkłucie na
przedramieniu.
Kilka kropelek krwi spłynęło na podłogę.
Ale któż przejmowałby się namacalną krwią, kiedy w duszy tkwią rany dużo gorsze?
Takie nie do zatamowania.
- Jemu bije już serce – wykrzyczała
nieznajoma na cały korytarz – więc nie zrobię tego.
Oddziałowy
personel tłumnie rzucił się w kierunku płaczącej, chcąc jak najszybciej oszczędzić gapiom smutnego widowiska. A
Sara dopiero teraz zauważyła ile ta dziewczyna ma na sobie siniaków. Zbyt specyficznych i zbyt jej znanych, żeby mogła
uwierzyć, iż powstały po upadku z roweru.
Cóż.
Panienka chciała pozbyć się swojego dziecka, aby oszczędzić mu dorastania w
bólu i strachu. W sumie to była całkiem
szlachetna motywacja, pomijając fakt, że widać na sam koniec brakło jej siły i
odwagi.
Urodzi to stworzenie pod wpływem głupiej, kłamliwej nadziei. Będzie się
starać, wmawiać sobie miłość, rezygnować z własnego dobra, żeby włożyć coś do jego
małej buźki... A potem być może pozna księcia z bajki, który zbuduje dla niej
zamek z piasku, praktycznie adoptuje bachorka i obieca im długie, piękne życie.
I gdy już ta obietnica pomalutku będzie
zdawała się spełniać, to laska zacznie rzygać jak wściekły kot, budząc na nowo
wszystkie uśpione demony...
W takim świecie żyjemy.
Wzięła płytki, pospieszny wdech,
ścierając grzbietem dłoni jakąś jedną, zupełnie przypadkową łzę.
Stop
Sara. Czas przestać kopać dziurę w całym.
Teraz przecież też była w ciąży. I jej dziecko
też miało już serce. Rozwijało się, rosło,
prawdopodobnie nawet mogło już coś poczuć... A na dodatek jego przyszłe życie nie stanowiłoby przecież jednego
wielkiego pasma koszmaru. Miałoby całą wielką, wielbiącą każdy jego grymas
rodzinę, która przecież zrekompensowałaby głupią, pozbawioną uczuć matkę.
Przez moment nawet je sobie wyobraziła. Te
jasne włoski, bladą twarzyczkę i ogromny, nieco zabawny uśmiech. Nieporadny
krok, wciskanie prawego bucika na lewą stopę, odziedziczoną umiejętność do
przyrządzania w kuchni obrzydliwych podróbek potraw...
Serio.
Jakby przebiegło tuż przed nią, muskając jej paluszkami twarz.
Ale
to niczego nie zmieniło.
~~***~~
- Może mi wytłumaczycie jakim cudem to
świństwo nie zadziałało? – wyrzuciła z siebie gwałtownie, dopiero po chwili
zdając sobie sprawę, że jej wypowiedź nie zabrzmiała jak pytanie.
To był gniew. Totalny gniew, połączony ze złowrogim wygięciem ust i
morderczym spojrzeniem w oczach. Wybuchła nagle i niespodziewanie, zupełnie
jakby trafił w nią piorun, który skacząc z prawa na lewo, obdarowuje swoim
zabójczym ładunkiem wszystko dookoła.
A miała
być spokojna. Zupełnie niczym przeciwieństwo tej chwiejnej emocjonalnie,
zapłakanej dziewczyny z korytarza. Chciała sprawić wrażenie absolutnie pewnej
swego, żeby jak najszybciej stąd wyjść, z dość brutalnie to ujmując załatwionym problemem. Ale gdy tylko
wlazła do gabinetu, to na ścianie zobaczyła plakat z reklamą tych jebanych tabletek. I wystarczyła tylko ta
ich głupia nazwa, śmiejąca się do niej ze zdjęcia, aby obudzić wszystkie skrywane
demony i pretensje do losu.
- Najpierw dzień dobry – lekarka
popatrzyła się na nią ze sztucznym uśmiechem.
Zupełnie jakby była jakąś kiepsko ubraną
nauczycielką, wręczającą jej nagrodę za pierwsze miejsce w szkolnym konkursie
recytatorskim.
- To nie jest moment na dzień dobry –
rzuciła sucho – promujecie środki, które nie działają. Czemu? Żeby mieć więcej
klientek?
Może powinna powiedzieć pacjentek?
Ale w gruncie rzeczy w takich miejscach nikogo się nie leczyło. Nie
przyszła tu aby poczuć się lepiej czy przestać się bać. Po prostu uciekała. Bo to zło, choć niewątpliwie jak sama nazwa wskazywała
złe, wydawało jej się mniejszym złem od pełnienia roli, do
której nigdy w życiu nie dorosła.
Egoistyczne ale prawdziwe.
- Może chce pani porozmawiać z
psychologiem?
- Słucham? – wymamrotała.
Nie była przecież potworem. Do jasnej
cholery nie była. Nie zaplanowała sobie, że zajdzie dla zabawy w ciążę, po
czym także dla sportu się jej pozbędzie. Co
w tym śmiesznego? Ból, krew, poczucie rozdarcia? A może cała, długa lista
możliwych powikłań? Powikłań mało prawdopodobnych... Równie mało, jak zaliczenie wpadki mimo regularnego stosowania tabletek
antykoncepcyjnych.
- Dbałam o nie – kontynuowała – patrzyłam
codziennie czy przechowuję je w odpowiedniej temperaturze. I czy nie piję zaraz
po nich alkoholu, albo czy nie mieszam ich z czymkolwiek czym mogę się struć – wytarła
kolejną już tego dnia pojedynczą, przypadkową
łzę – więc nie chcę żadnego głupiego psychologa, bo gdybym potrzebowała pogadać
to siadłabym sobie na durnej ławce w parku. Chcę tylko pozbyć się problemu. Jak
najszybciej.
- Wie pani, że istnieje wiele opcji...
Chryste Panie, jak ona nienawidziła takiego pseudo-motywacyjnego
bełkotu, rodem z gabinetów terapeutycznych. Łatwo było nawijać, iż wszystko
się ułoży, podczas gdy tak naprawdę niczego się nie rozumiało.
Klaszcz w dłonie, podskakuj radośnie zamiast normalnie
iść, śmiej się, patrz w dal, a nie tuż przed siebie... A na koniec wpadnij
pod samochód.
Mistrzowie doradzania innym mało wiedzieli o życiu. Siedzieli sobie w
bujanych fotelach, zapalali świeczki o kojącym zapachu wanilii, ale w gruncie
rzeczy jedynym co tak naprawdę potrafili zaproponować była kawa.
- Można oddać dziecko do adopcji, można
się zastanowić czy go nie zatrzymać – kobieta nachyliła się nad blatem, kładąc
Sarze dłoń na ramieniu – wreszcie można dać sobie jeszcze chwilę czasu na
zastanowienie. Dla pewności, że rozważyła pani wszystkie alternatywy i wybrała
najlepszą dla siebie.
Jasne, super. Pewnie od biedy dałaby jeszcze
radę urodzić. Pod warunkiem - po pierwsze - zrobienia jej cesarki przy pełnej
narkozie, a po drugie dania absolutnej gwarancji, że nigdy w życiu nie zobaczy
tego małego stworzonka na oczy. Że nie spojrzy na jego czerwoną twarzyczkę i
nie pozwoli aby drobna, nieforemna piąstka zacisnęła się wokół jej palca.
Dałaby radę. Gdyby była singielką, która
wpadła z nieznajomym, to może postawiłaby nawet na tą opcję.
Ale nie była. Więc co dalej? Już sobie
wyobraziła tekst w stylu 'kochanie, mamy dzidziusia, a teraz się z nim
pożegnaj, bo podarujemy go jakimś fajnym ludziom, którzy nie mogli sobie zrobić
własnego. Wiem, nigdy więcej go nie zobaczysz, ale nie przejmuj się,
najważniejsze, że jesteśmy razem '.
To by zwyczajnie nie przeszło i zbyt dobrze o tym wiedziała. Gdyby
poprosiła Michaela, żeby przeprowadzili się na drugi koniec kraju, zgodziłby
się bez wahania. Gdyby kazała mu rzucić skoki pewnie trwałoby to nieco dłużej, jednak
i tak w końcu postawiłaby na swoim. Ale
to? Nigdy nie zostawiłby dziecka.
- Za parę miesięcy decyzja nie byłaby już
tylko moja – rzuciła sucho.
Nie mogła przeczekać nawet jeszcze jednego
miesiąca, nie mówiąc już o większej ich ilości. Sezon się kończył, a co za tym
idzie dalsze ukrywanie ciąży, przestało wchodzić w grę. Zbyt kiepsko to znosiła
i za dużo wymiotowała. Zresztą dochodziły tu jeszcze te wszystkie możliwe
komplikacje. Co by mu wkręciła, chodząc po mieszkaniu blada jak papier i z
wyraźnym bólem? Że wycięli jej wyrostek? Albo może już tak całkiem w komicznym
klimacie, że powiększyła cycki, więc musi chodzić teraz na częste kontrolę do
lekarza?
Przecież to nawet sensownie nie brzmiało.
O dziwo jej ostatnie szorstkie zdanie
zadziałało na lekarkę. Przestała rzucać irytujące truizmy i przez następne
kilka minut pytała tylko o uczulenia, przebyte choroby i tego typu pierdoły.
Klikała w klawiaturę, wypełniała jakieś zbędne tabelki, do których zapewne nikt
nigdy w życiu nie zajrzy, a Sarze dała święty spokój.
Widać mdłe okrucieństwo mogło zdziałać
więcej niż smutek, krzyk czy udawane bądź też prawdziwe łzy. Wyszła na zimną kobietę, która do celu idzie
po trupach.
I w gruncie rzeczy nie odbiegało to zbytnio
od prawdy. Nie była potworem, w porządku. Ale gdy walczyła o swoje, nie czuła
oporów przed założeniem maski tego potwora.
Jak to przystało na pustą, chłodną sukę.
- Dobrze. Pielęgniarka da pani strój do
przebrania. Proszę się położyć, odpoczywać i nic już nie jeść.
O.
I taki stopień komunikacji w zupełności jej wystarczał.
~~***~~
Zacisnęła dłonie na plastikowym, zimnym
oparciu.
Nie przynosiło to ulgi, ale też wcale tej ulgi nie szukała. Bo nic
jeszcze nie bolało, ani nie krwawiło. Po prostu leżała sobie na wznak, z głową
oddzieloną od reszty ciała niebieską, nieprześwitującą tkaniną. I chciała
czegoś dotykać. Chciała czuć fizyczny kontakt z jakąkolwiek materią, nawet tą
marną i nieożywioną.
Bo nie było nic gorszego niż pusta dłoń.
Rozłożona w momencie, gdy wszystkie mięśnie wręcz błagają aby się skurczyć. I
nie było nic smutniejszego od muskania własnej, przemarzniętej skóry, gdy
żadnej innej, cieplejszej i o znajomym, bezpiecznym zapachu nie ma obok.
Odwróciła ostentacyjne głowę, aby nie patrzeć na stojący nad nią
personel medyczny. I z lekkim, kompletnie
niestosownym wręcz rozbawieniem,
zauważyła jak wiele w pomieszczeniu znajdowało się roślin. Zieleń wręcz dominowała. Nawet z obrazka na ścianie spoglądała na
nią tętniącą życiem amazońska dżungla. A powietrze pachniało chyba jakaś
kwiatową odżywką do włosów.
Niby to było lepsze od alkoholu, detergentów
i typowej szpitalnej woni śmierci. Ale czy sterta głupich liści
naprawdę, naprawdę mogła kogoś uspokoić?
Czy faktycznie symbolizowała wieczność?
Przecież niczego nie było łatwiej zabić niż roślinek.
Na dobrą sprawę one nie wymagały nawet żadnych czynnych prób morderstwa. Nie umiały walczyć. Sterczały w miejscu,
zamiast pójść poszukać wody, będącej dla nich przecież panią życia i śmierci. A w końcu traciły ostatnie płatki niegdyś
pięknych kwiatów. I więdły zupełnie jakby nigdy nie pięły się w stronę
słońca. Więdły, by wreszcie - zgodnie z
naturalną koleją losu - zniknąć .
Zniknąć niczym miłość, którą zwie się
miłością, mimo iż jednocześnie wcale się jej nie kocha.
- Niech pani leży bez ruchu i po prostu
oddycha.
Wciągnęło ją to gapienie się na kwiaty, z myślą o dniu, w którym
wszystkie ich pączki zostaną zgniłą kupką śmieci, przeznaczoną do wessania
przez jakiś sterylny odkurzacz.
- Dobrze – odparła bezwolnie.
Czuła się trochę tak jak wtedy, gdy rodziła
Angie. Wmawiała sobie nieistniejącą ciszę, mimo otaczających ją ludzi.
Wmawiała, że nie docierają do niej żadne bodźce, mimo z każdą sekundą mocniej
paraliżującego umysł strachu. Wmawiała, że po prostu musi odliczyć mijające
sekundy, a potem będzie jak dawnej. Nic
się nie zmieni. Nie przybędzie wysiłku, trudu czy koszmarnych wspomnień. Wreszcie
wmawiała, że ktoś ją kocha, pomijając głos mówiący, iż wcale nie zasługuje na
miłość.
Różnica była jedna. Tym razem nikt nie
zmuszał jej do współpracy, nikt nie wydawał poleceń, nikt nie wykrzykiwał
zniecierpliwionym tonem głosu jej imienia. Czuła się jak maszynka, którą
ten zespół medyczny miał zwrócić producentowi we wcześniejszym stanie.
Nienaruszoną i absolutnie pustą w
środku.
- Podaję lek znieczulający – po jej ciele
przeszła fala zimnego, przeszywającego na wylot prądu.
Strach.
Pogarda. Wytykanie palcami. Natychmiastowe pożegnanie dzieciństwa i przejście w
dorosłość. Krzyki. Wrzaski. Wszystkie wypowiedzi na temat zawiedzionych
nadziei, wyryte w pamięci, praktycznie w sposób niezmazywalny. Przygodni
faceci. Alkohol. Siniaki. Liczenie tychże siniaków, chyba podciągnięte do roli
jakiegoś oryginalnego hobby.
- Możemy zaczynać. Jeżeli ma pani jeszcze
jakiekolwiek wątpliwości...
Michi.
Miłość, zrozumienie i niespotykane pokłady dobroci. Ciepłe babeczki cynamonowe
z piekarni na parterze. Rozmowy o uczuciach, które odbywały się w zasadzie bez
słów. Ogień, tak delikatny i bezpieczny, że nie trzeba było zamykać go w żadnym
kominku. Miliony pocałunków, muskających nie tylko usta, ale i serce. Nadzieja,
nie pozwalająca się zatrzasnąć w mroku ciemności. Michi.
Michi
i jego pieprzone, idealne geny.
- ... to za chwilę będzie już za późno na
zmianę decyzji. Czy jest pani absolutnie pewna?
Pokiwała głową, nie mogąc za żadne skarby
świata wydukać z siebie nawet marnego tak
lub jestem gotowa. Zupełnie jakby nieme
przyzwolenie na to co miało się zaraz stać, było tylko połową przyzwolenia. A co za tym idzie połową odpowiedzialności.
I połową poczucia winy.
Zacisnęła zęby i na parę minut faktycznie zanurzyła się w ciszy. W
głuchej, niemej krainie, pozbawionej jakichkolwiek myśli, emocji czy pragnień.
Ale po tych kilku minutach wróciła. Wróciła, żeby z przerażeniem odczuć,
że cisza z każdą sekundą stawała się coraz mniej kojąca. I coraz bardziej złowroga. Ciepło zaczęło jej się mylić z chłodem,
tak iż nie wiedziała już czy chętniej schowałaby się w saunie, czy wskoczyła do
wanny z lodowatą wodą.
W
gruncie rzeczy znowu mogłaby porównać swój stan do stanu po urodzeniu Angie. Z
tym, że... Znalazła kolejną różnicę. Tym
razem nikt nie włożył jest w ręce, małego piszczącego zawiniątka. Nikt nie podarował kłamliwie złudnej nadziei.
Była po prostu sama. I wiadomo, poradziłaby
sobie. Ale... Chyba nagle dotarło do niej, że wcale nie chciała sobie radzić.
Nie chciała niczego chować czy ukrywać. Bo gierki są fajne, do czasu. W
pewnym momencie człowiek nie ma już siły przeglądać wszystkich kart, aby po
długiej analizie zdecydować, które z nich rzucić na stół. Więc po prostu ciska o blat całą talią. Odsłania się, raz po razie. Aż
wreszcie przegrywa.
Nie ma cudów.
Zza zasłony wyglądało pokryte burzowymi
chmurami niebo. Zapowiadało się na deszcz, co było w gruncie rzeczy absurdalne,
bo przecież w połowie lutego świat powinien kryć się jeszcze w bieli, a nie
mienić mieszanką szarości, ciężkich kropli i błota.
Wszystko nie miało sensu.
Popatrzyła na swój pierścionek, leżący na
stoliku przy łóżku. Niby nadal się świecił. Niby nic się nie zmieniło.
Ale w gruncie rzeczy wiedziała już, że to
koniec.
______________________________________________
Powiem wam, że zwykle jak już mi się
zachce i mam czas, to piszę rozdział opowiadania jakieś dwa dni. Plus jeden na
poprawki. A ten pisałam z kilka tygodni, czasem dopisując dwa zdania i
zamykając. I czułam się z tym dziwnie, bo wiecie – ja uwielbiam dzieci – i chciałabym,
żeby wszystkie na świecie żyły sobie bezgranicznie kochane i uwielbiane.
A jednocześnie chciałam, żeby w tym rozdziale nie było widać jakiejś
mojej osobistej opinii, ani w ogóle wartościowania świata, tylko po prostu
przemyślenia i wahania bohaterki, jakkolwiek całkiem odmienne od moich. Czy mi
to wyszło to już zostawiam wam do oceny.
No, a z milszych tematów już blisko do
końca, dwa rozdziały, o ile w ogóle to się w jednym nie zmieści i jak widać
chęć do skrobania mnie nie opuszcza. Może to kwestia odrobiny nudy, a może (jak
to niektóre twierdzą :P) tak spieszno mi już do zaczynania historyjki o
wiadomym panu. W każdym razie nie narzekam bo to opowiadanie miało już
wystarczająco dłuuuuugaśnego przestoju.
Buziaki <3
ps. komentarz mile widziane, szczególnie na finiszu xd