Nasze życie w gruncie rzeczy składa się z katastrof. Ciągłe wypadki, rozbite samochody, przepełnione szpitale... I tak w kółko. Na dobrą sprawę moglibyśmy nie wychodzić z domu. Bo egzystujemy w jakimś swoistym kulcie nieszczęścia. Dzienniki telewizyjne kochają łzy. Przemoc domową, morderców śmiejących się rodzinom ofiar w twarz, nieczułych urzędników socjalnych... Jakby chciały utrzymać nas w ciągłym strachu, pokazując coraz to nowsze, przerażająco podobne tragedie, których uwypuklenie po raz kolejny w ciągu tygodnia nie zmieni przecież obowiązującego systemu prawnego. Jakby chciały żebyśmy nie zauważali tego co równie powtarzalne, a dobre. Ile razy usłyszymy z ekranu news, że ktoś komuś pomógł? Że jakieś dziecko wyzdrowiało? Że tak niewiele czasem wystarczy do odmiany ludzkiego losu? No ile? Dwa na sto materiałów o bólu, albo co może czasem i jeszcze gorsze żenująco kłócących się politykach? Czy jeden? A może bywają dni gdy takich przebłysków nadziei nie ma wcale? Nie ma, ponieważ to się nie sprzeda. Kto choćby przeglądnie, nie mówiąc już o przeczytaniu, pięciominutowy reportaż o uśmiechu? W porównaniu z tysiącami chętnych na materiał na temat gwiazd hejtujących się w sieci.
Właśnie.
W zasadzie sami wyhodowaliśmy sobie tą planetę lęku. I musimy wychować na niej kolejne pokolenia. Więc wprowadzamy do szkół lekcje o samoobronie. I zmuszamy młodzież do bezsensownych, często trwających kilka godzin próbnych ewakuacje budynku, z których każdy chciałby możliwe jak najszybciej się wywinąć, chowając po kątach. W aucie ma być gaśnica, a w centrum handlowym monitoring wraz ze sprzętem do reanimacji. A jadąc autobusem nie zobaczymy na powieszonym przy suficie ekranie ładnych widoczków. Tylko ostrzeżenie o potencjalnych ładunkach wybuchowych. Łamane ewentualnie przez zdjęcia ludzi, którzy w porywie nieuwagi, słuchając muzyki wpadli pod tramwaj. I po cóż nam to? Czy krwawe apele redukują istotnie liczbę dramatów, rozgrywających się na naszych oczach?
Przydałaby się jakaś fachowa odpowiedź.
Bo na dobrą sprawę... Często zadajemy sobie pytanie co zabralibyśmy ze sobą w momencie katastrofy. Gdybyśmy mieli pięć minut. Pięć minut do wybuchu, trzęsienia ziemi lub pożaru. Gdybyśmy mogli ocalić tylko niewielką, znikomą część tego co gromadziliśmy przez całe życie.
Torebka. Dokumenty. Klucze. Telefon. To dość oczywiste odpowiedzi. W końcu mamy przeżyć, a nie zginąć marnie, jako anonimowa, nic nie znacząca jednostka. A gdy już będziemy ocaleni to przyda się zadzwonić do najbliższych. Jeżeli zostaną nam jeszcze jacyś najbliżsi.
Pieniądze. Bo nie zwykliśmy o nic prosić. Niewyobrażalne by było dla nas błagać, aby ktoś dał nam trochę gotówki na chleb z białym serem. Nie po to przecież harowaliśmy, zdobywając z każdym rokiem coraz bardziej pozłacane czy posrebrzane karty kredytowe. Symbol gotówki. Czyli coś, co według tego świata zwyczajnie nas definiuje. Niestety. Bardziej opłaca się ratować kogoś, kto może potem odpłacić się w zamian hojnym wynagrodzeniem.
Dzieci. Wreszcie jakaś wartość niematerialna. Uduchowiona i pozbawiona kalkulacji. A jednocześnie tak naturalna, iż stanowiąca dowód, że w ludziach nie umarły jeszcze do końca pozytywne odruchy i uczucia. W końcu kto powinien wychodzić z nieszczęść w jednym kawałku, jak nie istoty bezgranicznie dobre i nienadpsute? W końcu to one mogą jeszcze wszystko. Każdy zawód, każde odkrycie i każda szansa stoją przed nimi otworem. Na dobrą sprawę należałoby się w ogóle zastanowić czy ratowanie dziecka należy nazwać przejawem altruizmu. Może po prostu powinno zostać ono określone jako prawidłowa kondycja człowieka? I jako element naprawy świata. Dużo istotniejszy od segregacji śmieci czy zatrzymania efektu cieplarnianego.
Tak już przechodząc do mniej dosłownych odpowiedzi...
Zdrowie. Coś tak banalnego, że często nawet o tym nie pomyślimy. Bo na co dzień dziękujemy Bogu lub też losowi za dobrą pracę. Za fajny okres w związku, za sukcesy naukowe.. I nie dociera do nas, że niekoniecznie musimy mieć dwie nogi czy samodzielnie oddychać. Nikt nam nie zagwarantuje, że zawsze o własnych siłach udamy się na zakupy albo chociaż pod durny prysznic. Że najgorszym bólem jaki przeszyje nasze ciało będzie pieprzona poranna migrena. Ale... Za zdrowiem wzdycha się dopiero po jego utracie. Nie widać tęsknoty za nim w pięknych, młodych i świetlistych oczach. Tylko w tych przygaszonych. Podbitych, wpatrujących się w ręce pełne blizn i śladów po igłach.
Dalej.
Miłość. Zdjęcie ukochanej osoby. Pamięć o pięknych chwilach. Wdzięczność. Przyjaźń... Rzeczy, które choć tworzące tak wyraźną grupę, pełną wspólnych cech, mogą być wymieniane całymi godzinami, bez końca. I choć myślenie o wyższych wartościach w momencie gdy dookoła nas wszystko ginie w ogniu, przypisalibyśmy raczej poetom i filozofom, a nie zwykłym, żyjącym z dnia na dzień zjadaczom chleba... To może lepiej by było przypisać je po prostu ludzkiej duszy? Tej wyrwanej już z ciała, która nie musi się najeść i wybawić. Tylko zwyczajnie potrzebuje kochać. I czuć.
Wreszcie docierając do najbardziej przerażających zakamarków przestrzeni zwanej podświadomością... Czas chyba na odpowiedź, że nic. Bo wbrew temu co czasem dla własnej, zakichanej wygody chcemy myśleć, nie każdy pragnie za wszelką cenę wyjść cało z katastrofy. Czasem ból jest silniejszy od strachu. A zawieszenie tak silne, że przegrywa z nim każdą możliwą decyzja. Więc słysząc, iż za pięć minut na głowę spadnie mu sufit... Tak koszmarnie poraniony człowiek po prostu czuje się dobrze. Kładzie do łóżka, przykrywa kocem czy pospiesznie parzy jeszcze ulubioną kawę. Po czym zasypia. Na zawsze.
Tysiące opcji. Tysiące myśli. Tysiące możliwych odpowiedzi...
Szkoda tylko, że udzielonych na błędnie sformułowane pytanie.
~~***~~
Ostatni miesiąc był jak istny emocjonalny rollercoaster. Szczęście przeplatało się z poczuciem żenady, łzy ze śmiechem, a dramat z komedią. W gruncie rzeczy brzmiało to banalnie, w zasadzie potwierdzając tylko teorię, że życie jest mieszanką flirtu i kiczu. Ale co tam. Kogo w gruncie rzeczy obchodziło jakieś pierdolenie o brzmieniu rzeczywistości? Na pewno nie Sarę. O wiele bardziej przejmowała się już migreną i bolącym od kilku dni brzuchem. Plus Michaelem. Michaelem, który w nieznośny dla niej sposób, nagle jakby przestał interesować się trwającym sezonem. A w zamian za to zaczął planować ich ślub i wyciągnął ją właśnie z domu, w celu oglądania potencjalnych miejsc, w jakich do tej zaszczytnej ceremonii miałoby dojść. Jakby naprawdę myślał, że miała ochotę na kościoły i sale weselne. A miała tą ochotę. Owszem. Ale na to by leżeć i rzygać.
- Podoba Ci się? – nakręcony niczym katarynka chłopak popatrzył na nią promiennie – zawsze jako dziecko uwielbiałem się gapić na te witraże. A poczekaj dopiero aż zobaczysz wszystkie małe domki obok. I widok na góry.
Tak. Z pewnością. Widok na góry podnieci Austriaczkę.
- Michi, błagam... Chwila ciszy.
Oparła się o drewnianą poręcz jednej z ławek stojących po środku kamiennego zabytku i wzięła głęboki wdech. Naprawdę kiepsko się czuła. Jasne, iż można było pomyśleć, że tylko udawała, aby nie brać aktywnego udziału w bezsensownych ślubnych planach. Skądinąd całkiem dobry pomysł. Wykorzystywała go często na początku ich znajomości, gdy chciał żeby wałęsała się z nim po skoczniach. Ale nie tym razem. Odwołała dziś przecież też lekcje jazdy. A akurat w przeciwieństwie do wybierania bratków, tulipanów i koloru serwetek, na zrobieniu prawka do wiosny zależało jej wyjątkowo. Z tym, iż widać jakieś parszywe grypsko, czy inna cholera, musiało przyplątać się akurat teraz. Tak żeby czasem nie było za prosto.
- Błoga cisza jest najlepsza.
Dziewczyna podniosła głowę, udając absolutnie skupioną na nieszczęsnym, ogromnym witrażu. Zresztą to skupienie się akurat wcale nie było szczególnie trudne. Nie bez powodu przecież, nawet kompletnie niezwiązane z wiarą osoby, lubiły podczas zwiedzania kościołów przysiąść na moment w ławce i pogapić się na górujące nad nimi kolorowe szkło. Witraże stanowiły po prostu idealne odzwierciedlenie wymagań ludzkości. A dokładnie jej wiecznego niezdecydowania. Bo przecież my na dobrą sprawę notorycznie jesteśmy niezadowoleni. I albo jest nam za zimno albo za gorąco. Albo zbyt smutno albo zbyt wesoło. Na dobrą sprawę nie umiemy podjąć nawet banalnych decyzji. Niby nie chcemy czegoś widzieć, a i tak to podglądamy, przewrotnie mrużąc oczy. Zamawiamy próbki dziesięciu różnych farb, gdyż tak ciężko ogarnąć, który odcień najlepiej będzie pasował do ściany nad łóżkiem. Mętlik. Jedno wielkie robienie mętliku z niczego.
No a witraże? Zamieniają ten mętlik w piękno. I w satysfakcję. Bo przecież są kryjące. Stanowią zaporę. Jednocześnie pozostawiając wszystko przeźroczystym i widocznym.
Każdego można przez nie dostrzec. Niezmienionego. Z charakterystycznymi rysami twarzy, grymasem, bliznami... Ale w innej kolorystyce. Cieplejszej, bardziej żywej. Wręcz świetlistej, a w niewątpliwy sposób jakoś instynktownie czujemy się bezpieczniejsi gdy coś obok nas się świeci.
I chyba prawdą jest, że z patrzeniem na witraż jest jak z wchodzeniem do tej samej rzeki. Nie da się. Wystarczy, że dzień będzie nieco bardziej pochmurny. Albo przyjdziemy pół godziny później. Albo siądziemy metr dalej niż poprzednim razem. I już. Już zobaczymy zupełnie inne barwy. Nowe i jeszcze nieodkryte. Żółty nagle stanie się pomarańczowym, a niebieski zielonym. Naturalnie. Bez żadnych wielkich czarów. Bo witraże po prostu karmią się słońcem. Podniosą się po każdej ciemnej nocy. Jakby nie bały się mroku i były pewne wiary w jutro. Wiary bez której już nic nie ma sensu.
- I jest tu mało miejsca – roześmiał się cichutko – coś dla Ciebie. Nie zmieścisz więcej niż trzydziestu osób.
Super. Musiał wrócić do swoich wyliczeń. Akurat wtedy gdy zaczynało jej dobrze iść kontemplowanie szkła i zapominanie o wymiotach.
- Czyli nie będziesz musiała słuchać życzeń od skoczków z wszystkich stron świata czy większości moich kumpli z liceum. I wiem, że to dla Ciebie i tak za mało... Ale tej pozostałej garstki już się pozbyć nie mogę.
Jasne. Nie mógł. No cóż... Przynajmniej wreszcie w czymś stawiał na swoim, skoro na siłę miała już szukać pozytywów. W końcu wiedział doskonale, że ona wolałaby uniknąć chociażby jednego gościa. I białej sukienki. Lśniących pantofelków, grawerowania inicjałów na obrączkach, ołtarza, do którego skądinąd nie miał kto jej poprowadzić, czy hałaśliwej melodii marszu weselnego. A już przede wszystkim tych patetycznych deklaracji wygłaszanych ze wzrokiem wpatrzonym w niebo.
W gruncie rzeczy nawet oficjalna urzędowa wersja przysięgi małżeńskiej, traktująca o prawach i obowiązkach, zamiast o miłości i uczciwości, stanowiła dla niej za wiele. Owego typu 'umowy' nie powinny być publiczne. Powinno się wręcz zatrzymać za drzwiami te wszystkie chmary ludzi wraz z ich głupimi ploteczkami. Dlaczego teraz? Czy nie za wcześnie? Czy nie za późno? Jakie brzydkie róże. A któż jedzie w takie rejony w podróż poślubną? Oto po co istnieją wesela, dodając jeszcze przyjemny - i swoją drogą chyba najbardziej szczery - aspekt najedzenia i upicia się. Jeden wielki darmowy cyrk na kółkach. Nie bez powodu w niektórych krajach wymyślono już opcje wypełnienia papierów przez Internet, wydrukowania ich, podpisania i wysłania w szarej kopercie do urzędu. Pięć minut. Plus zero fałszu.
- Przepraszam – szepnął widząc, że dziewczyna przewraca oczami – jesteś dziś mocno nieswoja.
Tęskniła za przedświątecznymi czasami i jego gadaniem o praktycznym aspekcie ich hajtnięcia się. Tym, za który tak bardzo go w myślach chwaliła. A nie o jakimś braterstwie dusz.
- Spoko, damy radę – wzruszyła ramionami.
W sumie wierność mogła mu przysiąc z całą pewnością. Miała dość problemów na jakieś skoki w bok. I z całą pewnością nie planowała też opuszczać go wcześniej niż przed śmiercią. Więc zostawała tylko ta miłość...
Bo jedno wiedziała już z całą pewnością. Pospieszyła się z wypowiedzeniem 'kocham cię'. A jasne, szło to usprawiedliwić na milion sposobów. Święta, magiczny klimat, fajne zapachy i wyjątkowo udany seks, nawiasem mówiąc chyba najlepszy, jaki kiedykolwiek im się przydarzył. Ale... Nic nie było w stanie zmienić oczywistego faktu. Tych słów nie dało się teraz cofnąć. Nie istniała opcja, żeby rzucić mu tekstem w stylu ‘wiesz co, wymażmy ów podniosły moment i przenieśmy przełomowe wyznania na czas, kiedy będę ich pewna także po opadnięciu mgiełki wzruszenia'. Więc stało się. Z wdzięczności, z ulgi, z cholera jeszcze wie czego. Nie sądziła tylko, że tak go to... Zmieni? Wstrząśnie? Trzepnie? Chodził cały w skowronkach, szczerzył się i zrobił nieznośnie szczery. Wcześniej porcjował to kocham, sądząc iż ona się go boi. Obecnie sądził najwyraźniej, że ów lęk uleciał, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zasypywał ją czułościami dwadzieścia cztery godziny na dobę. I nie żeby chciała przed tym szczególnie uciekać. Za bardzo mu ufała i zbyt fajnie zapowiadało się na dłuższą metę ich życie w parze. Poza tym na swój, pełen sprzeczności sposób, serio czuła do niego coś na kształt miłości. Ale... Wolałaby widzieć po przebudzeniu nieco mniejszy błysk i pewność siebie w miśkowych oczach. I przede wszystkim wolałaby słuchać odrobinę rzadziej o jego planach, marzeniach czy nadziejach, które nieco na wyrost nazywał ich wspólnymi. W końcu święta się skończyły. Magiczne lampki zgasły, bombki trafiły do pudła na strychu, a zielona, pachnąca choinka zakończyła żywot w płomieniach ogniska. Łamanego przez śmietnik. I jak to przed laty mówili zniecierpliwionym głosem jej rodzice, gdy po dłuższej przerwie nie chciało jej się wrócić do szkoły - ‘rzeczywistość z powrotem wezwała do trudów dnia codziennego’. Ona i Michi powinni patrzeć w przyszłość z optymizmem, ale bardzo twardo stąpając po ziemi. Bo jeśli serio mieli żyć długo i względnie szczęśliwie to... Tylko tym sposobem.
- Naprawdę przeżyję wesele – mruknęła – ale błagam żadnych wielkich uroczystości przez najbliższe dziesięć lat.
Tak się chyba zawierało kompromisy.
- A zaraz po przetańczeniu nocy pojedziemy w jakąś dzicz, w której nikt nam nie będzie przeszkadzać, co?
Otóż to. Drinki, palmy, dobry seks i kilka tygodni bez tytułu matki. Momencik niepowagi mający przypominać o tym, jak poważnym powinno się być na co dzień. W końcu tylko to za czym tęsknimy, ma dla nas podobno prawdziwe, głębokie znaczenie.
- Pojedziemy – pokiwał głową.
Rezygnował dla niej z posiadania własnych dzieci. A to zupełnie jakby rzucał swoje powołanie zawodowe, dla robienia przez pięćdziesiąt lat rzeczy, których nienawidzi. Nie znała kogoś, kto lepiej nadawałby się do roli ojca. Więc...
Przecież nie stanowi problemu żeby w zamian przebrała się w uciskającą talię biel i wyszczerzyła przed ołtarzem zęby do kamery. W gruncie rzeczy to wcale nie było takie wielkie poświęcenie. Ot co, jeden dzień dla niego. A potem całe życie, które zgodził się podporządkować jej.
- Zaproś sobie kolegów z liceum – uśmiechnęła się, bo witraż na ścianie pod wpływem promieni słonecznych nagle zrobił się niesamowicie złoty - i te wszystkie Krafty też.
Zapewne głównym plotkarskim tematem ich wesela nie będzie sukienka, kwiaty ani niedobrze przyprawiona zupa. Tylko pytanie gdzie są goście ze strony panny młodej. Bo kogo niby miała zaprosić? Koleżanki, z którymi rozprawiała jak obrobić jakiś gości na kasę? A może te z dzieciństwa, idealne, wyrośnięte paniusie? Albo swoją siostrzyczkę, perfekcyjną singielkę. Ciekawe czy przyszłaby sama czy z jakimś wynajętym typkiem.
To ostatnie byłoby nawet zabawne i przynajmniej miałaby o czym myśleć przed tym ołtarzem. Ale lepiej nie. Koniec z rozpamiętywaniem. I w gruncie rzeczy fajnie pozostać bez własnych gości. O tyle mniej irytujących życzeń wiecznego zdrowia i radości.
- O ile wiem posiadam tylko jednego Krafta – wtrącił Michi – i obawiam się, że zaproszony zostałby nawet gdybyś ustawiła limit dziesięciu osób.
- Wszystkich skoczków nazywam Kraftami – odparowała.
Po cóż było śmiecić sobie mózg nowymi nazwiskami, zacierającymi obrazy z dzieciństwa? W głębi duszy, pomimo niezłego pierwszego wrażenia, skoki ciągle dość mocno ją drażniły. I zwykle (pilnując, żeby nikt tego nie zauważył) oglądała je jednym okiem.
- Czyli wychodzisz za Krafta – spojrzał na nią z lekkim politowaniem. Lubiła gdy tak bez sensu żartował. Tylko tym przerywał sobie ostatnio bredzenie ckliwych bzdur.
Ciekawiło ją czy ciągle się o nią tak cholernie boi, tylko mniej to okazuje, czy już naturalnie przeszedł do szeroko pojętego kolejnego etapu.
- Zbierajmy się – spojrzała na zegarek. Słońce najwyraźniej zaczynało się już chować za widnokręgiem, bo witraże z niesamowicie złotych, zrobiły się szarawe. Aż przykro było teraz na nie patrzeć. Wręcz prosiły, aby poświecić w nie głupawą telefoniczną latarką. Aby dać im choć trochę światła. A jednocześnie były nienaruszone. Cholernie cierpliwie czekały na kolejny jasny i naturalny promień. Na nowy dzień.
- Źle wyglądasz. Chodźmy coś zjeść.
Na samo wspomnienie jedzenia żołądek znowu podskoczył jej do gardła.
~~***~~
Zamówiła wodę niegazowaną i krem z warzyw. Takie nieszkodliwe danie, po którym teoretycznie nie powinno jej mdlić. Skoro i tak została już zmuszona do podziwiania kościoła, gór i widoczków, mogła przynajmniej spróbować nie pokazywać własnych słabości. Ale niestety. Nie doczekała nawet swojego postnego talerza. Wystarczył widok galaretki owocowej, którą kelnerka przyniosła jakiemuś grubiutkiemu dziecku przy sąsiednim stoliku, żeby jej ciało znowu przejęło nad nią kontrolę. Więc zwiała. Oficjalnie do toalety, a w rzeczywistości na ławkę przed restauracją. Żeby nabrać trochę powietrza.
Co się z nią działo do jasnej cholery? I czemu teraz, gdy bycie siłaczką szło jej chyba lepiej, a przede wszystkim dojrzalej niż kiedykolwiek? Sięgnęła do torebki, ze zdenerwowaniem szukając tabletek. Zwykłych, prymitywnych, niebieskich pigułek przeciwbólowych, zabawnie zwanych przez ludzkość lekarstwem na wszystko.
- Coś ich dużo – mruknęła. Zawsze uspokajało ją myślenie na głos w samotności – dużo, a poza tym to nie moje ulubione, tylko te podróbki kupione w święta.
Tak. Bo nie dość było, że w bożonarodzeniowym zgiełku zaczęła gadać o miłości. Na dodatek jeszcze musiała zapomnieć zabrać z domu kosmetyczki z różnym medycznym dziadostwem.
Więc przezornie kupiła nowe zapasy na jakiejś całodobowej stacji benzynowej. Kupiła. I... I od tego czasu dziwnym trafem ich nie potrzebowała. Zero bóli brzucha przed ostatni miesiąc.
A teraz zaczęła rzygać.
Poczuła, że przed oczami robi jej się ciemno. I to nie w taki sposób, od którego pragnie się uciec. Wręcz przeciwnie. Chciała zapaść się w mrok. Poturbować. Pokaleczyć. Byle skasować myśli, które właśnie przyszły jej do głowy. Bo przecież nie raz łapała w życiu migrenę, anemię czy grypę żołądkową. Znała je na pamięć. I to co właśnie czuła... Z pewnością przecież do nich nie pasowało. Było inne. Choć w przerażający sposób równie znajome.
Kurwa mać, to nie mogła być prawda.
Słońce całkiem już zniknęło. Resztki różu i fioletu biły się na niebie o władzę ze z góry skazującą je na porażkę czernią. Z okolicy słychać było delikatne rżenie koni, szczęśliwych z otrzymania miski wody, po całym dniu prowadzenia dorożek. Gdzieś jakieś dzieciaki odbijały jeszcze piłkę od muru, a pojedynczy turyści szukali drogi do samochodów.
Kurwa mać, to nie mogła być prawda.
Mając piętnaście lat, mimo niezaprzeczalnego cynizmu i wyrachowania, z którymi patrzyła w przyszłość, czuła się optymistką. A raczej zgodnie z prawdą optymistycznym dzieciakiem. Nie szukała powagi ani żadnych więzi pomiędzy przyczynami i skutkami. Gdy obudziła się wtedy, po tamtej nocy, na koszmarnym kacu, w podartej sukience i z totalną amnezją, starała się wszystko obrócić w żart. Plamy krwi na nogach uznała na skutek rozwalenia kolan. I myślała tylko o tym, by przestać rzygać zanim matka wróci z konferencji. Przestała. By trzy tygodnie później zacząć ponownie.
A już największym śmiechem wybuchła na widok pudełka z testem ciążowym. Nie zastanawiała się w ogóle nad takimi sprawami. Wszystko co o nich wiedziała było efektem bujnej wyobraźni jej koleżanek. Bo w domu o tych sprawach się nie gadało. Rodzice wypisali ją nawet z głupawych zajęć szkolnych na temat dojrzewania i antykoncepcji. Przecież była za mądra. A zamiast marnować czas, miała te dwie godziny na kurs językowy.
No więc się śmiała. Tak długo aż nie zobaczyła dwóch kresek. I śmiech się skończył. Raz na zawsze.
Kurwa mać, to nie mogła być prawda.
Przecież uważała. Przecież owe jebane tabletki miały setki możliwych atestów. Szczyciły się cholernymi dziewięćdziesięcioma dziewięcioma procentami skuteczności. Z dodatkową dziewiątką po przecinku. I nie zawiodły jej przez te wszystkie trudne lata. Nawet nie wywołały żadnych skutków ubocznych. Żadnych bóli, zaburzeń hormonalnych, tycia czy nawet zwykłego trądziku na twarzy. Nic. Dawały jej absolutne bezpieczeństwo i komfort, przynajmniej w jednej jedynej dziedzinie życia. I co? Teraz zamierzały jej ten komfort zabrać? Akurat teraz?
Kurwa mać, to nie mogła być prawda.
Powinna chyba olać łazienkę, restaurację, kolację i zupę warzywną. Czy sałatkę z mango. Albo pasztet wegetariański, bo jakoś kompletnie wyleciało jej już z głowy co zamówiła. Olać. A potem wkręcić Michaelowi, że muszą poszukać całodobowej apteki, bo Angie skończył się syropek na kaszel. Przecież pojechałby choćby do Wiednia, dla każdej debilnej potrzeby tego dzieciaka. A o własnej ‘grypie’ wolała mu już nie wspominać. Jeszcze nie daj Boże połączyłby fakty w całość. Lepiej było przeczekać te dwa cholerne dni. I zmierzyć się z losem, gdy znowu wyjedzie.
Kurwa mać, to nie mogła być prawda.
- Nie – wykrzyczała na cały głos, słysząc aż odpowiadające jej echo – nie, nie, nie.
Protestowała. Zupełnie tak jak ludzie widzący iskierkę ognia i odruchowo próbujący ją zgasić. Bez zastanowienia. Bez zastanowienia czy oby na pewno to zwiastun pożaru. A nie bezpieczny, przyjazny płomyk, symbol ciepła i zalążek domowego ogniska.
W gruncie rzeczy okłamywała samą siebie. Była pewna pochodzenia tego okropnego uczucia. I faktu, że gdy tylko Michi wyjedzie, znowu zostanie tą piętnastolatką. Wyjącą w niebogłosy na łazienkowej toalecie. Nad kawałkiem plastiku z dwiema, kolorowymi kreseczkami.
I chyba nic więcej nie miała sobie do powiedzenia.
Bo jasne, katastrofy nas wychowują. Otaczają i z czasem niestety zaczynają definiować. Więc zaczynamy nadużywać wyrazu 'tragedia'. Ogłaszamy alarm bombowy, gdy tylko pojawia się jakiś trud. Gdy powinniśmy dać z siebie odrobinę więcej. Gdy musimy zdać się na nadzieję. Nazywamy ładunkiem wybuchowym rzeczy dobre. Naturalne. Szczere. I nie widzimy, iż prawdziwa bomba z opóźnionym zapłonem siedzi w naszym sercu.
Tyle. Albo raczej aż.
*
Torebka, kluczyki, pieniądze, dzieci... Mamy plan na wypadek katastrofy. Prosty i jak najbardziej możliwy do zrealizowania w pięć minut. Ale... Dość rzadko ktoś nam ogłasza, że za pięć minut nadejdzie trzęsienie ziemi. Zwykle, gdy z mniej lub bardziej uzasadnionej przyczyny niebo spada nam na głowę, to dzieje się to w ułamku sekundy. Nie ma jak się spakować. Nie ma jak chwycić drugiej dłoni. Nie ma jak pomyśleć o jutrze. Więc biegniemy na oślep, chcąc tylko uciec od miejsca, w którym drzemie strach. Biegniemy, a nasz lęk przeradza się w szok. A ten z kolei w amok.
Natomiast z amoku najczęściej nie zostaje już nic.
I nie ma do czego wracać.
__________________________________________________________
I co? Czy nie lepiej by było zabijać takie wkurzające, puste bohaterki?
Szybko się napisał ten rozdział. Może i jest krótszy, ale i tak to dziwne, bo przecież od poprzedniego nie minął jeszcze miesiąc. Jak w starych dobrych czasach :D
Nawiasem mówiąc te czasy ostatnio nachodzą mnie uparcie, więc myślę że już całkiem oficjalnie można zaglądać tutaj <klik>.
A co do tego powyżej... Ten rozdział nie sprawił trudności, kolejny będzie dużo cięższy, co już raczej widać. Ale mówiłam, że (w przeciwieństwie do zabijania bohaterek) tu się serio mogę spłakać. I w sumie kiedyś miałam plan żeby to opowiadanie jeszcze niepotrzebnie wydłużyć jakimś dodatkowym, bezsensownym wątkiem. Ale nie, ono od początku miało być proste, wyraźne i z konkretnym przekazem. Więc zostały 3 odcinki + epilog. Finiszujemy. Wreszcie xD
Buziaczki <3
PS. Komentarze zawsze mile widziane. Jakikolwiek odzew też :P
OdpowiedzUsuńO MATKO JAK JA DAWNO NIE KOMENTOWAŁAM.
Przepraszam Cię strasznie za moją ostatnią ciszę tutaj, ale jakoś nie było mi po drodze z blogowym światem. Teraz nadrobiłam i jest mi z tym super. Bo Twoje pisanie jest super i jakoś tak zawsze mnie uspokaja.
Egh, wiem, że cały czas powtarzałaś, że to nie jest szczęśliwa historia o pięknej miłości bez granic i problemów. Zresztą, sama atmosfera na to od razu wskazywała. Ale wiesz, człowiek jakoś podświadomie i tak szuka jakichś maleńkich znaków optymizmu. Tylko tutaj bardzo trudno o to. Bo gdy w grę wchodzi przeszłość, to nie za bardzo jest jak z nią walczyć. O przyszłości możemy w jakiś sposób decydować, planować, reagować na bieżąco. Ale przeszłość zostaje. I potrafi zmienić wszystko.
Sara ma takie momenty przejścia. Od chwil, w których wyłącza wspomnienia i skupia się na teraźniejszości, do momentów, gdy przeszłość zalewa ją od środka i całkowicie determinuje jej decyzje. Świetnie było to widać w scenach ze świąt. Bo przecież było wszystko, czego człowiek potrzebuje- radosna atmosfera, ogień w kominku, rodzina, której nie ma. A jednak coś nie grało. Sara jest jakby zaprogramowana na wyczekiwanie katastrofy, czujna niczym zwierze. Bo czym właściwie były dla niej oświadczyny? Katastrofą, czy szczęściem? Wydaje mi się, że nie potrafi na to odpowiedziec, choćby nie wiem jak bardzo przekonywala samą siebie, że stało się dobrze. Zaręczyny to już jakaś deklaracja. Dość poważna i skłaniająca do myślenia o przyszłości. Co dla Sary jest jednoznaczne z problemami. Przyszłość dla Michaela to dom, dzieci i szczęście. Bo to dla niego oczywiste, taki otrzymał wzorzec i z tym dla niego wiąże się dorosłość. W jej przypadku wzorzec został zaburzony. To trochę tak jak w „Granicy” XD Że powtarzamy pewne schematy z przeszłości, na których się wychowaliśmy. I choć dom Sary z pozoru był idealny, to właśnie okazuje się, że pozory mogą być dużo bardziej krzywdzące.
Po tej rozmowie o dzieciach od razu poczułam strach. Swoją drogą super rozegrałaś ten dialog. Ten zapał Michiego, zgaszony przez Sarę i jego szybka zmiana zdania, byle zadowolić dziewczynę. W ogóle wydaje mi się, że w tym tkwi problem Michiego, jak sama to określiłaś- że traktuje ją jak lalke z porcelany. A więc nie daje jej realności. Tylko wytwarza wokół niej szklaną ochronną bańkę. Owszem, w dobrych intencjach, ale….
Sceny z Angie są urocze. On naprawdę kocha to dziecko. A słowa jego matki były bardzo mądre. Zbyt często dzieci stają się kartą przetargową. Dlatego tym bardziej Michi powinien być ostrożny. Ale jak tu mówic o ostrożności, skoro on dla Sary stracił głowę.
Szkoda (jakkolwiek trywialnie to zabrzmi), że ta ciąża przydarzyła się teraz. Może kilka miesięcy, jeszcze trochę miłości i poczucia bezpieczeństwa i Sara przyjęłaby to inaczej. Na pewno nie z radością, ale być może nie z taką rozpaczą. To jasne, że ciąża to dla niej symbol najgorszego okresu w życiu. I budzi w niej ukrywane demony.
Nie próbuję zgadywać. Reakcja Sary była zbyt sugestywna.
Nadal to masz, Stella. Potrafisz złapać czytelnika za uczucia i wywlec je na wierzch.
Przepraszam za marną jakość i długość tego komentarza, ale obiecuję, że znów wejdę rytm i następnym razem trzasnę elaborat! <3