sobota, 22 czerwca 2019

Epilog. If the heavens ever did speak.


Znalezione obrazy dla zapytania sunrise

kilka lat później
Chciałbym żeby miłość była wieczna, wiesz? Żeby naprawdę mogła wszystko i wszystko przetrzymywała. Bo chyba my - ludzie, po prostu na siłę robimy z niej superbohatera, a co za tym idzie robimy go też z siebie.
  Zaczynamy wierzyć, że nabraliśmy nowych magicznych mocy, że udźwigniemy każdy ciężar. Ale to tylko ułuda. W gruncie rzeczy jesteśmy jak ten mityczny Ikar, który zakochał się w słońcu. Poddani potędze lotu wznosimy się coraz wyżej i wyżej. I chyba myślimy, iż te nasze śmiechu warte skrzydełka są prawdziwie ptasie, jak u nieustraszonego orła, albo zdolnego do pokonania morderczych dystansów albatrosa.
  A tu gówno prawda - nie bez powodu miłość to słońce. Przyciąga, budzi łaknienie i cholerną tęsknotę, sprawia, że wypatrujemy jej przez każdą z długich i ciemnych zim...
  Ale jednocześnie stanowi najczystszą i najperfekcyjniejszą postać ognia. Potrafi zamordować nawet na odległość. Zwyczajnie spalić. A co najgorsze, do pewnego momentu to spalanie jest całkiem przyjemne.

Chciałbym, żeby miłość leczyła, jednak świat nie dopasuje się do mojego chcenia. Bo przecież to w sercu mieszka sumienie, to serce zawsze mówi nam co tak naprawdę powinniśmy zrobić ze sobą. I nie ma w tym żadnego interesu, zwyczajnie emanując dobrem. Ale... Nie żyjemy w niebie.
  Chcąc się utrzymać na naszej kochanej planecie we względnym zdrowiu psychicznym, nie możemy zawsze dawać z siebie wszystkiego. Czasem musimy postawić na zwykłą przezorność i stać się egoistami. Nie przez jakiś nasz wyjątkowo podły charakter. Ale dla instynktu przetrwania.
  Czyli że bajki i komedie romantyczne się nie zdarzają? Pewnie, że się zdarzają, nawet bardzo często. Chętnie zanurzamy własną codzienność w uczuciach nagłych i nieplanowanych. Angażujemy się w gigantyczne zwroty akcji, rzucamy słowa wręcz o wiele bardziej pretensjonalne i przerysowane niż te z kinowych ekranów, słuchamy ulubionych smutnych piosenek, żeby rozdrapywać stare rany w samotne sobotnie wieczory... Więc powiedzmy to jeszcze raz. Komedie romantyczne istnieją. Z tym, iż nie trwają dwie godziny. Bo przez dwie godziny wszystko szłoby poukładać, niektóre rzeczy można by przeboleć, a inne zwyczajnie przeczekać. I przez dwie godziny chyba prawie każdy dałby radę wpatrywać się w obraz naiwnej czułości, przyprawionej przesłodzonymi deklaracjami. Ale któż pisałby się na to całymi latami? Raczej nikt. I życie też się nie pisze.
  No i niestety. Z perspektywy czasu mogę to już stwierdzić z całą pewnością - miłość nie wystarcza. Żeby przetrwała każdą burzę, trzeba by ją wyposażyć w zestaw cech, o które raczej ciężko by było ją podejrzewać. I ubrać w skafander, ochraniacze, hełmy, maski i to wszystko. A ona zwyczajnie się w tym udusi. Więc musi pozostać wolna. I siłą rzeczy, tworząc ciąg przyczynowo-skutkowy, niekiedy musi pobawić się w destrukcję.
  Nie ma jej co za to obrażać. Nienawidzić i karcić to możemy najwyżej samych siebie, za ślepotę, głuchotę i brak zdrowego rozsądku. Bo miłość jest stworzona do bycia eteryczną i ulotną. Ale my nie jesteśmy. Przy odrobinie wysiłku moglibyśmy ją ochronić, zamiast o wszystko ją obwiniać.
  Nie wolno poświęcać życia miłości. Trzeba włożyć w nią własną duszę i mnóstwo energii. Trzeba się starać, każdego dnia od nowa. Aczkolwiek nie można nie widzieć poza nią świata. Gdyż wtedy zatracamy zdolność trzeźwego myślenia. A uczucia potrzebują czasem impulsów z zewnątrz. Potrzebują wstrząsu i statecznego rozumu, który w krytycznych momentach zatrzyma ich pęd po spełnienie ukrytych pragnień.
  Rozum z sercem nie powinny walczyć, nie powinny zadawać sobie bolesnych, ropiejących ran. Choć są tak różne to przecież egzystują w obrębie jednego organizmu. Więc doprawdy może dałyby radę siadać czasem przy przysłowiowym okrągłym stole i opracowywać wspólny plan działania? Może dały by radę przynajmniej raz na rok zawierać kompromisy?
Dałyby... Ale w teorii dość wiele rzeczy się da.

To nie miłość była chujowa, wiesz? Ani los, choć ten wredny chochlik dorzucił akurat swoje trzy grosze do sprawy.
Chujowi byliśmy wyłącznie my sami.
  Bo załóżmy, że dotrwalibyśmy do naszego bajkowego ślubu. Rzygałabyś w myślach górnolotną przysięgą i morzem kwiatów, a ja stroiłbym radosne miny jak głupek do sera. A potem? Przecież żałosna obrączka nie sprawiłaby, że w podobnej sytuacji zachowałabyś się inaczej. I co? Rozwód? Czy raczej życie w totalnym zawieszeniu i brak możliwości rozwodu, z racji tego, że nie wiedziałbym zwyczajnie gdzie jesteś?
  Wszystko jak zawsze zrobiłaś po swojemu. Zwiałaś po raz kolejny bez ostrzeżenia i wyjaśnienia. A oczywiście ktoś inny musiał po Tobie posprzątać. Bo Ciebie nie dotyczy prawo, urzędy i cały ten gówniany system, który Cię tak parszywie opuścił i zawiódł, nie?
  Szkoda tylko że świata on dotyczy. I że durni pracownicy socjalni wałęsali nam się po domu chyba przez rok po Twoim wyjeździe w nieznane, dosłownie zaglądając do lodówki czy nawet pod łóżka. I szkoda, że Angie na widok tych ludzi po prostu wariowała, płacząc mi w nocy w ramię, iż nie chce skończyć w domu dziecka.
  Ty i ja zrobiliśmy coś paskudnego, przyszło Ci to do głowy? Coś przed czym wszyscy choć trochę mądrzy ludzie mnie ostrzegali i czego zawsze w głębi duszy się cholernie bałem. Mianowicie serio zachowaliśmy się jak sfrustrowana parka po rozwodzie. Własne emocje, własne poranione ego i własne łzy. A ona została sama. Nie krzyczała o uwagę, ani nie robiła z siebie jawnego cierpiętnika, więc nikt się nad nią nie pochylił. Nikt nie spytał jak to wszystko znosi czy nie rzucił jej marnego słowa wyjaśnienia. Nie była na dobrą sprawę nawet kartą przetargową. Stała się nicością. Niemą i eteryczną, zupełnie tak jak miłość, co w gruncie rzeczy się zgadza, bo przecież małe dziecko jest czystą postacią miłości.
  I długo zdrowiała. Długo adaptowała się na nowo do rzeczywistości, a piesek z króliczkiem, których w końcu dostała, wcale nie przyspieszyli tego procesu. Nawet gdy wychodziła rano do szkoły, łapały ją często przemyślenia czy wróci popołudniu do domu i czy przez te pół dnia nic się nie zmieni.
  I cały czas miała do połowy spakowaną walizkę. Żeby móc zabrać choć trochę swoich ukochanych rzeczy i znowu nie zostać z niczym, gdybyś nagle tak totalnie w swoim stylu postanowiła po nią wrócić.
  A potem jej przeszło. Ale uparcie nie chciała o Tobie słyszeć ani rozmawiać. I gdy ktoś nieopatrznie poruszył nasz temat, po prostu wychodziła z pokoju trzaskając drzwiami. Bo odziedziczyła Twój upór, lecz jednocześnie dzięki Bogu, nauczyła się nie tłamsić emocji. I cholernie mnie to cieszy. Rozbity talerz brzmi o wiele lepiej od kataklizmów, których nie widać.  
  Teraz ma dwanaście lat i jest po prostu idealna. Nie wie czy chce grać w tenisa czy tańczyć balet, bo w obie te dziedziny wkłada całą siebie.
  I mocno kocha ów powalony świat, wszystkie jego zakamarki, które może odkrywać. Tylko szkoły aż tak bardzo nie kocha, ale w gruncie rzeczy więcej się z tego śmiejemy niż martwimy. Nie pasuje mi na prawniczkę ani lekarkę, więc nieco olewamy kolejność wykonywania działań i inne pierdoły, skupiając się na rozwoju jej artystycznej duszyczki.
  Bo każdy jej uśmiech sprawia, że codzienność jednak ma sens.

Dzwoniący telefon budzi mnie z popołudniowej drzemki na kuchennym stole. Wzdycham, patrząc na palące się kotlety, a jednocześnie uśmiecham się, bo wyobrażam już sobie zadowolenie Angie, gdy zobaczy, że znowu spieprzyłem obiad i będzie mogła kolejny raz w tym tygodniu zamówić ulubioną pizzę.
  A potem zamieram, bo widzę Twoje imię na wyświetlaczu. Bez numeru kierunkowego, co może oznaczać tylko jedno.  Wróciłaś do Austrii.
  Przez ostatnie lata wałęsałaś się po całym świecie. Wiem to, bo wysyłałaś małej kartki z misiami koala czy z innymi niedźwiedziami polarnymi.  Wysyłałaś, a ona beznamiętnie je darła, nawet ich chyba nie czytając.
   Mija dłuższa chwila, nim mój kciuk przestaje drżeć na tyle, bym mógł nacisnąć zielony przycisk na ekranie.
- Co się stało? – rzucam. I o dziwo w tym zdaniu nie ma jadu czy nienawiści. Po prostu cześć wydaje mi się jakoś nie na miejscu, a ta formułka to swoisty ukłon w Twoją stronę. Natychmiastowe przejście do rzeczy bez zbędnego słodzenia, czy gadania o pogodzie, którego przecież nie potrzebujesz.
- Co tam u Angie? – pytasz. I chciałbym się wnerwić czy palnąć Ci, że chyba nie masz prawa do takich pytań po ponad pięciu latach, przez które Twoim jedynym kontaktem z nią były 'pozdrowienia z Sydney'. Ale tego nie robię. Bo o dziwo słyszę w Twoim niepewnym głosie olbrzymią troskę a to zbija mnie z tropu. I choć marzy mi się poinformowanie Cię, że Twoja córka Cię nienawidzi i nie wolno nawet wypowiadać przy niej Twojego imienia, decyduję się na coś zupełnie innego.
- Wyrosła z niej mała kobietka – mówię jak gdyby nigdy nic – tydzień temu przebiliśmy jej uszy. I kupiliśmy błyszczyk w drogerii.
- A mogę ją odwiedzić? – sprawiasz, że w jednej chwili ziemia pali mi się pod stopami – albo zabrać na lody, bo pewnie nie masz ochoty na mnie wpaść.
  Dokładnie, nie mam. Ale z drugiej strony... Kim ja jestem, żeby zakazać Ci popatrzenia na własne dziecko? To znaczy formalnie chyba mógłbym obecnie to zrobić, choć nigdy nie rozumiałem tych wszystkich kruczków prawnych i sadów rodzinnych, z tym że... Przecież nienawiść niszczy i zabija. Wystarczy nam już nienawiści.
- Chcesz wrócić do jej życia? – pytam spokojnie, choć moje ego, dosłownie wrzeszczy, protestując przeciwko każdemu wypowiedzianemu słowu – chcesz się zaangażować, chodzić na mecze i występy, kupować z nią sukienki i uczyć się zaplatać warkoczyki w te wszystkie fantazyjne wzory, których wymagają w szkole baletowej?
- Michi... – chyba lekko drżą Ci usta, gdy wymawiasz moje imię – nie mam na to czasu, jestem w Austrii przez trzy dni – wyjaśniasz – bo przyjechałam po wizę do Brazylii.
  Aha. A ja naiwny zaczynałem myśleć, że ruszyło Cię sumienie. Zaciskam palce na stole i tkwię w niemej ciszy, zastanawiając się czy masz coś jeszcze do powiedzenia, czy też mogę już odstawić słuchawkę, przechodząc do punktu dnia, jakim jest szorowanie patelni.
- Latam po świecie – zamykam oczy, gdyż to ewidentnie brzmi, jak początek jakiejś dłuższej wypowiedzi – śpię byle gdzie i łapię się dorywczych robót, bez umowy o pracę. Jest fajnie bo poznaję ludzi, nawiązuje relacje, miewam zabawne romansiki... A gdy tylko coś zaczyna się psuć, to zgarniam oszczędzoną kasę i kupuję bilet na kolejny samolot. Rozumiesz? Co kilka miesięcy zaczynam zupełnie od nowa, niczym biała kartka, o której nikt nie ma wyrobionej opinii. Tego potrzebowałam od życia i jest super – robisz sobie krótką przerwę – ale tęsknię za Angie. Za wszystkimi siłami do życia drzemiącymi w tym małym skrzacie. Za jej uśmiechem i nawet za wtrącaniem wszędzie tych swoich trzech groszy. Czasem leżę sama w łóżku i pół nocy myślę, żeby się do niej przytulić – zaczynasz płakać. I nagle odkrywam, że serio nie mam już ochoty Cię nienawidzić. Owszem, z perspektywy faceta patrzącego na kobietę, nadal jestem cholernie wściekły. Ale jeżeli przełączę swój wzrok na ten, którym człowiek patrzy na drugiego człowieka, to zwyczajnie bardzo Ci współczuję.
- Masz rację – szepczesz – nie ma po co mieszać jej w głowie. Zostanę przy pocztówkach, wyślę jej dżunglę amazońską, albo posąg z Rio, w końcu zawsze uwielbiała unosić głowę i gapić się na wielkie rzeczy.
- Będzie jutro występować w okropnie jaskrawo czerwonej sukience – niemal na siłę chcę powiedzieć coś wesołego, pocieszającego i przede wszystkim choć trochę normalnego – pełno na niej cekin czy innego brokatu, a miejscami jest chyba dłuższa od niejednej kreacji ślubnej – parskam śmiechem – naprawdę nie wiem jak my ją rano założymy, żeby nie podrzeć żadnego elementu.
- Fajnie by było to zobaczyć – stwierdzasz nieśmiało.
- Zrobię Ci zdjęcie, co? – proponuję nagle, choć naprawdę nie wiem czemu przychodzi mi do głowy, jakakolwiek nadprogramowa próba kontaktu z Tobą – w ogóle wyślę Ci film z całego tego pokazu. Będzie tańczyć dużo dziewczynek, ale poznasz ją z daleka, bo po prostu jest najlepsza.
I najwspanialsza. Twoje geny naprawdę nie mogą być do końca zepsute, jeśli wyszło z nich coś tak dobrego.
- Dzięki Michi – chyba odganiasz od siebie chwilowy smutek – kiedyś przyjadę ją przeprosić i wszystko jej wyjaśnić. Ale chyba obie jeszcze potrzebujemy kilku lat, żeby do tego dojrzeć.
- Potrzebujecie – przytakuję, bo akurat w tej kwestii w zupełności się z Tobą zgadzam.
- Trzymajcie się. I uważaj na nią.
- A Ty na siebie – mówię, po czym odkładam komórkę, słysząc dźwięk kończącego się połączenia.

Wracam do prozaicznej walki z patelnią. Ale coś się zmienia. Czuję się o wiele lepiej, jakby... Jakby w mojej duszy rodziła się jakaś nadprogramowa, niespodziewana wiosna.
  Bo prawda jest taka, że nie możemy ocalić każdego. Nie możemy nie patrzeć w przeszłość, z dumą idąc na przód, gdyż zwyczajnie jesteśmy na to zbyt słabi. Nie możemy zawsze wygrywać, pokazując losowi środkowy palec. Ale możemy wysyłać w świat iskierki dobra. Iskierki, będące niczym jednostki krwi, wnoszone na salę operacyjną. 
  W pojedynkę nie przywrócą one do życia organizmu, z którego ulatuje dusza. A jednak mogą sprawić, że poturbowane serce pobije jeszcze przez moment.
  Że jeszcze przez moment w powietrzu pounosi się nadzieja.

- I znowu spaliłeś obiad – jasnowłosa nastolatka wpada nagle do kuchni, po czym staje przy mnie, ścierając mi łzę z policzka – gadałeś z mamą, prawda?
  Zaskoczony podnoszę głowę, notując ze zdziwieniem w myślach, że pierwszy raz od tych pięciu lat sama z siebie nazywa Cię mamą.
- Gadałem – rzucił niepewnie – tęskniła za Tobą. I chciała wiedzieć co u Ciebie – głos mi drży, bo po prostu cholernie boję się reakcji Angie, na fakt, iż jakby nigdy nic sobie o niej rozmawiamy.
  A jednocześnie wiem, że nie mam prawa jej okłamywać. Na swój, ciągle dziecięcy jeszcze sposób, zawsze życzyła sobie pełnej wiedzy i rzetelnego obrazu świata. Więc staram się nigdy nie zbywać jej półsłówkami gdy wykazuje chęć wejścia na grunt przeznaczony dla dorosłych. I teraz też muszę tak zrobić. Mimo, że dotykamy właśnie spraw najboleśniejszych.
- Coś Ci pokażę – uśmiecha się, choć widzę, iż sama ma mokre kąciki oczu, po czym biegnie do pokoju, by po chwili wrócić z okrągłym, metalowym pudełkiem po piernikach. Trzyma je od dłuższego czasu pod łóżkiem i chyba ma w środku jakiej skarby, więc nigdy nie ośmielałem się do niego zaglądać.
  Drżącymi paznokciami, które co (z lekkim przerażeniem) właśnie dostrzegam pomalowała na czerwono, podnosi wieczko. I moim oczom ukazuje się cały stos kolorowych ścinków papieru. Przez chwilę patrzę na nią z niezrozumieniem, a potem dociera do mnie, iż to przecież te wszystkie nieszczęsne kartki, które do niej wysłałaś. Tak. Te, z takim upodobaniem i uporem przez nią targane.
- Byłem przekonany, że wyrzucasz je do kosza – mówię zaskoczony.
- Drę je, bo ciągle jestem zła – tłumaczy mi spokojnie, jednocześnie z powrotem zamykając puszkę – ale nie mogę ich wyrzucić bo w pewien dziwny sposób są dowodem miłości. A miłości się nie wyrzuca, Michi. Nawet jak nie do końca Ci się podoba.
  Siedzę z szeroko otwartymi ustami nie mogąc złapać tchu. Angie od zawsze potrafiła mnie wbić w fotel, rzucając ni stąd ni z owąd uwagi kompletnie niedostosowane do swojego wieku uwagi. Ale to?
- Gdyby mnie nie kochała, to by mnie zabrała – mała wzdycha – byłam przydatna i umiałam ją pocieszyć, poza tym zawsze w nocy lubiła mnie sobie przytulać, choć robiła to tylko gdy myślała, że śpię i o tym nie wiem.
- Skarbie...
- Więc porzuciła mnie żebym mogła czuć się szczęśliwa – wzrusza ramionami, wtulając się w moją koszulkę – i jestem na nią bardzo, bardzo zła, ale kiedyś mi przejdzie. I wtedy skleję te kartki i wszystkie przeczytam.
  Kiwam głową w milczeniu, przetwarzając jej ostatnie słowa. Ktoś kiedy powiedział, że człowiek jest upośledzonym aniołem z jednym skrzydłem. Ale dzieci mają chyba obydwa skrzydła. I po prostu są aniołami. Pełnoprawnymi i nieskalanymi, choć życie cholernie mocno karmi je wściekłością i okrucieństwem.
  A zadaniem nas - dorosłych jest, żeby zachowały swoją krystaliczność jak najdłużej. I wiadomo, dość często się potykamy podczas tej misji. Ale powinniśmy zawsze wstawać, bo one za wszelką cenę będą chciały nas podnieść swoim dążeniem do dobra.
  Nawet wtedy gdy same dorastają na tyle, że muszą już zaakceptować istnienie zła.

- Wiesz co Michi – blondyneczka siada na krześle, rozczesując palcami swoje długie włosy – nawiasem mówiąc najwyższy czas, żebyś znalazł sobie dziewczynę.
  Parskam śmiechem, nie za bardzo mając pomysł na jakąkolwiek inną reakcję. Bo nie chcę dziewczyny. Bo teraz jest stabilnie. Bo moje życie wypełnia Angie i różne pomysły na to co będę robić po karierze, która krok po kroku dobiega już końca. Bo nie potrzebuję podchodów, obaw czy wiecznej podejrzliwości. Bo mam dla kogo być odpowiedzialny i nie chcę znowu zamienić się w pijącą piwo do na wpół surowych mrożonek, stertę rozpaczy.
- Oj Angie, Angie, co Ci przyszło do głowy?
- Michi, wiem że miłość bardzo boli – kładzie mi rękę na ramieniu – i wierci w człowieku dziurę – dodaje – a jednak... Czasem upuści się na chodnik loda o jakimś super rzadkim smaku – zgarnia ze stołu nieszczęsną patelnię i zaczyna ją szorować, co idzie jej o wiele lepiej niż mnie – i człowiekowi smutno, możliwe nawet, że nigdy drugi raz nie zje takiego – bierze głęboki wdech – ale to nie znaczy, że ma umrzeć z głodu i nie spróbować już niczego innego.
Gdyby to było takie proste.
- Jesteś fajny i jeszcze całkiem młody – dziewczynka wyraźnie nie chce odpuścić – każda wartościowa kobieta to zauważy, choć swoją drogą mógłbyś się trochę lepiej ubierać czy częściej golić. A ja się z chęcią z tą hipotetyczną kobietą zaprzyjaźnię, więc nie masz co się obawiać, że to na mnie źle wpłynie. Pomagałabym wam przy dzieciach...
O ile jakaś laska w ogóle chciałaby mieć dzieci. Albo przynajmniej je akceptowała. Wolałby nie przeżyć tego po raz drugi...
- Poza tym zaczynam dojrzewać – dodaje poważnie – chyba nie chcesz sam musieć rozmawiać ze mną o tak zwanych babskich sprawach? I przydałoby się mieć w domu kogoś kto umie gotować – z pobłażliwą minką rozgląda się po kuchni - więc sprawa jest przesądzona, zakładam Ci konto na portalu randkowym, żebyś nie wymawiał mi się brakiem czasu.

Wiesz co Sara? Na dobrą sprawę naprawdę mam Cię za co nie znosić. Zafundowałaś mi morze ran. Pozbawiłaś mnie mojego dziecka, zanim w ogóle choćby pomyślałem o tym, żeby je przytulić. Zmieniłaś mój światopogląd na mocno trzeźwy, mniej magiczny. Uboższy w nadzieję i co tu dużo mówić, niestety o wiele bardziej pusty.
  Ale równocześnie zawsze powinienem pamiętać o tym, żeby być Ci wdzięczny. Bo podarowałaś mi prawdziwą miłość. Nie ułudne, pełne podchodów uczucie kobiety i mężczyzny, które skończyło się równie szybko, nierealnie i gwałtownie, co zaczęło. Tylko coś dużo głębszego. Tą wspaniałą dziewczynkę, każdego dnia proszącą o to by być dla niej jak najwspanialszym przykładem. Te uśmiechy, żenujące śniadania i poczucie, że codziennie ma się dla kogo żyć, starać czy podnosić.
  Jest jedyna w swoim rodzaju. I w pewien sposób jest naszym wspólnym dzieckiem, choć nigdy nie nazwie mnie tatą. Więc dziękuję Ci za nią. Z całego serca. I wierzę, że jeszcze kiedyś, sama będziesz się cieszyć jej wyjątkowością.
  Dla niej. Ale dla samej siebie też, bo z takiego daru, nie powinno się rezygnować.

- A dopóki kogoś nie znajdziemy to co? Hawajska czy pepperoni? – chwyta za słuchawkę.

Słońce wychodzi zza chmur, choć wedle prognozy pogody tego dnia do ziemi miał nie dotrzeć żaden jego ciepły promień. I czuję, że serce mi się rozpuszcza, bo to jeden z tym ulotnych momentów, w których życie, pomimo wszystkich swoich niedoskonałości jest piękne.

Jeżeli niebo naprawdę potrafi nam dawać znaki to czyni to właśnie teraz.

I mówi mi, że robię dobrze.

THE END

     ___________________________________________

 
To opowiadanie pisało się bardzo, bardzo długo, mimo że odcinkowo, bo objętościowo to właściwie nie wiem, wcale a wcale nie było moim najdłuższym. I fakt jest faktem, że miałam roczną przerwę, przez którą nawet nie tknęłam go palcem :P
Wpadło mi do głowy w Innsbruczku, w momencie gdy byłam już totalnie przekonana, że zabawa w pisanie już nie dla mnie. I dużo się przez czas jego skrobania zmieniło w moim życiu, niestety także w sprawie kluczowych planów na przyszłość, ale mimo wszystko ogromnie się cieszę, żę po raz czwarty w pisarskiej "karierze" udało mi się dociągnąć do symbolicznego zwrotu THE END.
Cóż powiedzieć. Miało kilka elementów dla mnie typowych, ale jednak uważam, że było inne. Zamiast co lubię, dać bohaterce kawałek siebie, stworzyłam istotę będącą moim zupełnym przeciwieństwem, jeżeli chodzi o wartości, którymi kieruje się w życiu. I chyba jeszcze jedna istotna rzecz, po raz pierwszy do ostatniego zdania trzymałąm się  planu stworzonego przed prologiem. Było dokładnie tak, jak to sobie zaplanowałam te dwa i pół roku temu.
Choć nie będę mówić - kusiło. Kusiło żeby ją trzasnąć przysłowiowym młotkiem, czy jakkolwiek zabić, bo mega mnie wkurzała. Ale... To by było równie nierealne zakończenie co bajkowy ślub, dom z ogrodem i latające dookoła białe gołębie xD Nie każdy typ człowieka ma w sobie tendencje do samobójstwa, a ona zdecydowanie nie miała i trzeba było zachować konsekwencje. Dobra, zawsze mogła ją przypadkowo przejechać ciężarówka. Ale obiecałam, że dam radę bez trupów i proszę bardzo - dałam. To zakończenie wydaje mi się pozytywne, a jednocześnie dość realne i życiowe. I jeżeli któraś mi napisze, że to też nie jest HAPPY END, to ja już nie wiem czego wy ode mnie chcecie XDDDDD
Reasumując, nie wpiszę tego opowiadania raczej na mającą dwie pozycje listę swoich ukochanych. Ale zdecydowanie zaliczam je do tych, z których jestem zadowolona. Z chęcią posłucham jak wy.

Dobra, pogadane. To teraz dziękuję. Za każdą uwagę i za komentarze. Może nie było ich za wiele, szczególnie gdy przyspieszyłam z tempem tworzenia tego, ale każdy bardzo, ale to bardzo cieszył, tak jak i uwagi rzucane na tt. I dziękuję Aice za wszystkie lata nabijania się z Kluskowatego (troll raczej tego nie przeczyta, ale jemu też powinnam podziękować), bo ta beka z niego jednak mnie mocno wkręciła w klimat tej historyjki.
A jeżeli nie macie mnie jeszcze dosyć, to ja i chłopcy, powszechnie znani światu jako dzikie i niezbyt normalne stado zapraszamy już niedługo na próbkę powrotu do dawnych dobrych czasów ---> <KLIK> 🐄

Buziaczki dziewczynki. Z wielką chęcią się dowiem kto tu dotrwał do końca, nawet jeśli tylko w formie zdania - byłam i czytałam.
💗💙💚💛💜🖤🧡

piątek, 7 czerwca 2019

11. The final word in the final second.


Znalezione obrazy dla zapytania hurt myself trying to hurt you



W ramach nauki empatii w szkołach czy na uczelniach namawia się młodych ludzi, żeby zamknęli oczy i przeszli się korytarzem. Trwa to z pięć minut, często kończąc się szramą na kolanie, podarciem ulubionego swetra, czy też w najbardziej pechowym wypadku zleceniem ze schodów.
   I niby jest to jakaś wizualizacja ślepoty, ale w gruncie rzeczy mamy do czynienia tylko z zabawą, po której otwiera się oczy, stwierdzając radośnie, iż niebo wciąż jest niebieskie, a trawa zielona.
  Warunki doświadczalne w żaden sposób nie pozwalają nam sobie wyobrazić jak ciężko byłoby widzieć tylko czerń. Przez całe miesiące i lata. Aż do śmierci.
  A to przerażająca wizja.

  Bo przecież kochamy kolory. Kochamy kształty. Kochamy analizować świat i wydawać własne opinie. Nawet innych ludzi często oceniamy po twarzy. Po tym czy są zadbani, po tym co na sobie noszą. Po rysach, grymasach i długości kresek zrobionych eyelinerem.
  Cóż. Wydaje się, że odebranie wzroku, zabroniłoby nam w takim, banalnym codziennym wymiarze określać własną osobowość.
  Patrzcie. Po cholerę mielibyśmy prosić ekspedientkę w sklepie, żeby wybrała nam do ubrania coś czerwonego, jeśli nie rozumielibyśmy głębi słowa czerwień? I po cóż żądalibyśmy położenia kwiatów na stole, gdybyśmy nie mogli ujrzeć jak się mienią. Przecież bezdusznie mówiąc, równie dobrze szłoby spryskać dom jakimś tanim odświeżaczem powietrza, o zapachu bzu czy innego fiołka.

Smutne.

Czerń nas przeraża. Bo przeraża nas ból. Przeraża zwątpienie. Przeraża, że moglibyśmy stać się totalnie bezbronni i podczas zwykłego spaceru wybić sobie zęby o niezauważalny krawężnik.
  A równocześnie co bardzo śmieszne i kontrastujące z powagą ciemności oraz ślepoty, zdecydowanie za często sami, będąc zupełnie zdrowi, rezygnujemy ze wzroku.
  Wybieramy mrok.

Bo w mroku najłatwiej się oszukiwać. Wmówić sobie, że zapłakane oczy tak naprawdę się śmieją. Albo idąc jeszcze o krok dalej, że cierpienie jest zabawą.
  To wbrew pozorom całkiem proste. Przymykamy powieki, kreując alternatywną rzeczywistość. I nagle to co stare robi się młode. To co zepsute, naprawione. To co szkaradne, szczerze piękne.
  Zmarszczki się wygładzają, rany automatycznie goją, puste kartki wyglądają niczym zapisane słodkimi, kojącymi słowami jakiegoś listu miłosnego...
  I tak, krok po kroczku, nie dając rady znieść codzienności coraz bardziej od niej odpływamy. Siedzimy w publicznych miejscach, rzekomo pochłonięci przez banalną prozę życia, a tak naprawdę bujamy tylko w nam znanych obłokach.
  I ktoś musi zacząć na nas bardzo głośno krzyczeć, aby sprowadzić nas z powrotem na ziemię. Do czasu. Bo potem nawet to nie wystarcza. Nie wystarcza gdyż do wzroku dochodzą kolejne zmysły, które odłączamy.

Dotyk.
  Wkręcamy własnej podświadomości, iż uderzenie jest delikatnym masażem, a srogi policzek czułym pocałunkiem.
  Zabijamy komórki czuciowe, albo staramy się skupić całą uwagę na jakimś lekkim dyskomforcie, prozaicznym niczym swędzenie za uchem.
  Byle nie zidentyfikować tego co naprawdę boli. I co wymaga natychmiastowego leczenia, bo w przeciwnym wypadku skończy się tragicznie.
  Nikt nie chce zaliczyć w życiu tragedii. Ale zdecydowanie zbyt wiele osób jednak jakimś cudem do niej doprowadza.

Dalej. Słuch.
  Pierzemy sobie mózg tak długo, aż nienawidzę faktycznie zaczyna brzmieć jak kocham.
  Wolimy myśleć, że wszystko co przemawia przeciwko naszemu szczęściu to maska, którą z czasem uda się ściągnąć. Więc nigdy automatycznie staje się kiedyś. W końcu łatwiej czekać, gorzknieć i marnować kolejne dni, niż rzucić w końcu chłodne lecz świadome żegnaj, rozpoczynając trudny okres żałoby.
  Słyszymy tak mimo, iż ktoś dosłownie ryczy nam prosto w twarz swoje nie. I to fałszywe tak traktujemy niczym przyzwolenie na budowanie całej potęgi fałszywego życia. A co najgorsze sami zaczynamy wierzyć, że kłamstwo jest prawdą. Szczerze i bezinteresownie.
  Po prostu zwariowaliśmy. Bo nie dajemy już rady. Musimy wybrać coś czym będziemy się w życiu kierować.

Gdy zarówno serce jak i rozum nas zawiodły.

~~***~~

czerwiec

Na dobrą sprawę chyba wolałby, żeby pękło mu serce.
  Przypadkowi przychodnie znaleźliby go w jakimś rowie czy na innym chodniku. I pewnie przeżyliby lekką traumę, ale w sumie szybko by się otrząsnęli, w końcu żyli w dwudziestym pierwszym wieku. 
  Krew lała się dziś strumieniami nawet z głupich telewizyjnych ekranów, a w ramach odstresowania dzieciaki grywały w gry, polegające na strzelaniu do ludzi. Co tam by komuś zrobił trup na trawie.
  Potem zostałaby już tylko kwestia pogrzebu. Czarny garnitur, choć przecież zawsze od galowych ciuchów, wolał swój znoszony dres i cholernie błyszczące lakierki, zamiast jego ukochanych adidasów, w których paradował nawet podczas sportowych gali.
  Jacyś nieznajomi kupiliby jego mieszkanie, przemalowując pewnie ściany na nieco mniej jaskrawy kolor, a w narodowej kadrze koledzy rzucaliby losy o to kto przejmie trudny obowiązek dzielenia pokoju z Kraftem. I życie toczyłoby się dalej.
  Znajomi płakaliby pewnie przez jakieś marne dwa dni, tak żeby się nazywało. W końcu śmierć jest nieodzownym elementem codzienności i nie ma co zbyt długo nad nią rozpaczać. 
  Gorzej byłoby z rodziną. Ale świat nie stanie przecież w miejscu tylko po to by konkretna osoba mogła sobie pocelebrować ból. Jego najbliżsi też z czasem ruszyliby do przodu. Bądź co bądź...
  Dramatyczne deklaracje są typowe dla stania nad trumną. Ludzie szlochają, walą pięściami o ziemię i są niemal pewni, że już nigdy się nie uśmiechną. A potem nagle wiatr rozmywa mgłę i zza chmur wychodzi słońce. 
Wielki ból niespodziewanie staje się możliwy do przetrwania.

Przez całe lata nic nie przerażało go bardziej niż samobójcy. Zauważał to nawet przed pamiętną rozmową na moście, nie mówiąc już o tym co czuł po niej. Ale jeżeli ci poranieni nieszczęśnicy kierowali się przy podejmowaniu swojej ostatniej decyzji, właśnie taką pokręconą filozofią, jaka narodziła się w minionych tygodniach w jego głowie... To w pewien sposób nie potrafił nie przyznać im racji.
  No tyle, że odebranie sobie życia było cholernie beznadziejnym, lecz jednak wyborem. Krokiem do przodu, mimo iż wykonanym wyłącznie pod wpływem myśli, że trzeba iść przez siebie, a wszystkie możliwe ścieżki są równie trudne i beznadziejne.
  Pękające serce stanowiłoby natomiast ładne, estetyczne zdanie się na los. Żadnych dramatów typu poszukiwanie zaginionego, rodzina identyfikująca ciało czy dramatyczne pytania w stylu ‘a może mogliśmy mu pomóc?’.
  Z tym, że serca niestety nie pękały. Przynajmniej tak dosłownie.

Luty od czerwca dzieliły cztery miesiące. Prawie trzydzieści tygodni i ponad sto dni. Więc pewnie wypowiedział przez ten okres całe tabuny słów. Zapewniał, że nic mu nie jest, przepraszał znajomych, którym odmawiał wspólnych wypadów na pole golfowe, subtelnie wyrzucał z mieszkania własną mamę przywożącą mu gołąbki, w ramach pokrzepienia po rozstaniu... A w bardziej oficjalnej sferze życia szczerzył się do dziennikarzy i omawiał ze sztabem plany treningowe, podkreślając jednocześnie, że nie potrzeba mu żadnych spotkań z psychologiem.
  Ale jednak to wszystko nie wystarczało. Był jak bohater jakiegoś okropnego programu medycznego, który Kraft puścił kiedyś kadrze przy śniadaniu, aby wszyscy z obrzydzenia odeszli od stołu i zostawili mu jak najwięcej naleśników z syropem.
  Michi nie ruszył się wtedy z miejsca, bo zbyt dobrze znał już wiewiórkę, żeby przejmować się jej wybrykami, podążając do wyjścia za kolegami z drużyny. Z tym, iż w głowie zamiast wszystkich paskudnych narośli i złamań, został mu pewien człowiek po wypadku. Człowiek, który stracił pamięć krótkotrwałą. Codziennie budził się rano z przekonaniem, że tkwi w tym jednym jedynym, pechowo dla niego zakończonym dniu. I kojarzył wszystko co zdarzyło się wcześniej. Dzieciństwo, rodzinę, plany życiowe... Kojarzył też cholerny ból, towarzyszący mu w momencie omdlenia. Ale niczego więcej. Każdego dnia na nowo musiano mu tłumaczyć ile ma już lat. 
  Chory mętlik chwili, która postanowiła stać się całym, pełnym śmiertelnych pułapek życiem.
  Michael miał wrażenie, że przechodzi teraz dokładnie przez to samo. Jakby walnął łbem o twardą posadzkę, z tym iż zupełnie tego nie pamiętając. Bo zdawało mu się, że cała miniona wiosna nie istniała. Że po prostu ją przespał, otoczony mrocznym, czarnym płaszczem złego snu.
  A ostatnim zdaniem, które wypowiedział, ciągle było to niemieszczące się mu w głowie. To okrutne, podłe i całkowicie wyjęte spod kontroli świadomości.

‘Nie mogę na Ciebie patrzeć.’

*
luty

- Przepraszam Cię bardzo, co zrobiłaś? – poczuł, że słowa najzwyczajniej w świecie więzną mu w gardle. Ucisk stawał się coraz mocniejszy i nie pomagało na niego przełykanie śliny czy zagryzanie warg.
  Chyba pierwszy raz w życiu, tak po prostu na nią krzyknął. Choć jednak tak do końca nie nazywałby tego wrzaskiem. Zbyt dużo w jego głosie słychać było nadziei. Nadziei, że coś źle zrozumiał. W końcu ostatnich dni nie mógł zaliczyć do puli tych, przeznaczonych na wypoczynek. Praktycznie krążył pomiędzy skandynawskimi skoczniami, lotniskami i siłownią. Więc przecież mogło mu zaszumieć w głowie. Mózg w końcu potrafił zrobić wiele, żeby zmusić człowieka, do przerwania na momencik ciągłej pogoni za sukcesem.
- Usunęłam ciążę.
  Kilka godzin wcześniej, gdy po wylądowaniu we Wiedniu, włączył telefon, pierwsze co usłyszał to jej nagranie na pocztę głosową. Mówiła, że muszą porozmawiać, bo zrobiła coś co wyda mu się straszne.
  Ale o dziwo nie poczuł w sercu jakiegoś kłującego sygnału alarmowego. Może było to kwestią oszołomienia, po ostatnich zawodach w Finlandii. Trzy wygrane konkursy z rzędu zdawały mu się zawsze nieosiągalnym dla niego przywilejem, zarezerwowanym dla największych gwiazd. A tymczasem zrobił to. Niesiony na magicznej fali,  którą przypisywał zmianom, zachodzącym ostatnio w jego życiu. 
  Był zakochany i spełniony. Więc chyba to uczuciowe morze endorfin, obudziło w jego ciele nieznaną mu do tej pory porcję adrenaliny. Wreszcie miał wrażenie, że nie boi się niczego i że każda przeszkoda jest do pokonania.
  A może nie przestraszył się z zupełnie innego powodu? Z powodu głosu Sary. Bo oznajmiła mu, iż muszą pogadać cholernie spokojnym tonem, jakby po długich przemyśleniach na temat każdego słowa, które wypowie. Nie trzeba było być szczególnie spostrzegawczym, żeby odkryć iż jest to zupełnym przeciwieństwem tamtej trudnej nocy, pełnej alkoholowego bełkotu i łez. Więc z góry założył, że idzie o błahostkę. Że zalała łazienkę, zmieniła ślubne menu nie pytając go o zdanie, albo w najgorszym razie przestraszyła się egzaminu na prawko i na niego nie poszła.
- Chciałam to przed Tobą ukryć, bo wiem ile dla Ciebie znaczą pewne sprawy, ale nie potrafię. Podle się czuję, brzuch mnie boli i chyba oduczyłam się kłamać.
  Zawsze błagał ją o brak gierek. O jasne, proste komunikaty, które z łatwością dotarłyby do jego męskiej głowy. Ale w tamtej chwili chciał tylko, żeby się zamknęła. Żeby przestała mówić, zanim w końcu on nie wytrzyma i zatka jej dłonią usta niczym jakiś psychopata.
  Tamto pierwsze zdanie sprawiło, że zawalił mu się świat. Jakby w sekundę stracił coś, czego nie zdołał jeszcze nawet zyskać. Jakby mówił do widzenia, mimo iż nie padło żadne dzień dobry
  Ale jej druga kwestia zadziałała na niego jeszcze gorzej. Zaczął się zastanawiać z kim on właściwie rozmawia. Czy to była kobieta, dla której zwariował? Czy to był powód przemeblowania całego dotychczasowego życia? Czy stała przed nim wróżka z nastoletnich mrzonek? A może raczej jakaś czarownica, łamana przez królową lodu?
  Wiedział, że jest niestabilna. Wiedział, że wymaga olbrzymich pokładów czasu, troski i ostrożności. Ale to? Nie tylko zrobiła rzecz... Którą zrobiła. Na dodatek przyznała właśnie, iż dokonała wyboru całkiem świadomie, nie w amoku. Cynicznie rozważyła wszystkie za i przeciw, wiedząc przecież, że złamie mu serce. 
  Obiecał jej zaprzestanie rozmów o dzieciach. Bolało, ale przecież prawdziwa miłość musi czasem boleć. 
  Jednak czym innym było branie przez nią tych przeklętych tabletek, o które dbała często bardziej niż o własną córkę. Czym innym szeroko pojęte uważanie i zazdrosne spojrzenia w kierunku wszystkich kolegów, którzy zostawaliby ojcami. A czym innym... 
- Ile to trwało? – rzucił cicho, nie potrafiąc nawet we własnej głowie, nazwać tego co zaszło.
- Rzygałam przez ostatni miesiąc – wzruszyła ramionami – więc pewnie coś koło dwóch.

Miesiąc. Miesiąc, przez który robił jej herbatę do łóżka i namawiał na wizytę u lekarza. Miesiąc kupowania syropków i pocieszania dziewczyny tekstami w stylu zaraz zabijemy tego pieprzonego wirusa.
  Przytakiwała mu przez ten cały czas. Momentami nawet się uśmiechając. Szkoda tylko, że zapomniała wspomnieć, że od parszywych choróbsk wyzywał... Swoje własne dziecko. A ona to aprobowała, bo doskonale wiedziała... Że jego słowa niedługo się spełnią.

Chryste Panie.

Nie raz ostatnio wymsknęło jej się, że go kocha. Cóż... Czuł, iż to lekko nienaturalne i chyba miał rację, bo widać w istocie nie był ważny nawet na tyle, żeby móc wyrazić własne zdanie.
  Żałosne. Ale wyraźnie do oczu napłynęły mu łzy.
- Michi. Powiesz coś?
  Nie chciał być okrutny. Nie chciał jej ranić, tylko dlatego, że sam został zraniony. Nie chciał przyznać się do swoich myśli. Bo zaczął zastanawiać się czy przez ostatnie dwa lata czasem nie pomieszała mu się miłość z nienawiścią. 
  W gruncie rzeczy nic nie chciał. Ale jego usta zadziałały same. Nie potrzebowały wraz z całą resztą ciała poddawać się fali cierpienia. I po prostu postanowiły się otworzyć.    
  By wypluć jad i zaczerpnąć powietrza.

- Nie potrafię na Ciebie patrzeć.

*

czerwiec

Zawsze w trudnych chwilach lubił na chwilę sobie wyjść. Jasne, to było szczeniackie, ale naprawdę mu pomagało. Łaził, wyżywał się w myślach na rzeczywistości, a potem wracał na pole walki przewietrzony i z nową porcją nadziei w sercu. 
  A jednak tamtego dnia opuścił mieszkanie w zupełnie innym celu. Opuścił je że strachu, że przesadzi.
  Więc wałęsał się po mieście, wypił dwa piwa w jakimś przydrożnym barze, wyładował wściekłość na worku bokserskim w hali treningowej... I tak naprawdę wcale nie myślał o tym, co się stało. Jego mózg skupił się wyłącznie na balansowaniu na owej cienkiej granicy dzielącej chorą nienawiść od miłości absolutnej.
  To było niczym podmuchy wiatru powodujące problemy w locie. Raz znosiło go na prawo, a raz na lewo. Ale gdy głębiej na to spojrzał... W zasadzie po obu swoich stronach widział to samo. Cholerny ocean uczuć. 
  W końcu wrócił do domu. Nadal nie wiedząc co chce jej powiedzieć. I tylko z jednym jedynym pytaniem na ustach. Tym, które miało warunkować następne miesiące jego życia. Czy kochanie kogoś naprawdę nie wystarcza? Bo przecież ją kochał. Ciągle. Choć nie ukrywał przed sobą, iż za tą miłość, wstydzi się już nieco spojrzeć w lustro.
  Kochał ją. Bez przerwy. Jednak nie wątpiąc, że gdyby jej ostatnie słowa padły z ust kogokolwiek innego, to roztrzaskałby temu komuś łeb o ścianę.
 Kochał ją. Nieustannie i idiotycznie. Ale to nie znaczyło, że kłamał. Naprawdę, nie miał ochoty jej więcej widzieć.
  I jak się okazało wcale nie musiał. Bo Sara pozostała Sarą. Niezależnie co robiła, czyje wartości tłamsiła i w które z kolei gówno się pakowała. Nienawidziła litości. I nigdy przenigdy nie zgodziłaby się żeby prosić. Nikogo. O nic.
  Wrócił. Ale zgodnie z tym co śpiewali w jednej smutnej piosence jego mieszkanie nie było już domem. A w zamian za to było dosłownie i namacalnie puste. 
  Marne kilka godzin wystarczyło, żeby dziewczyna zgarnęła cały swój śmieszny majątek i zniknęła. Zabierając nawet ulubiony kubek i zużyte opakowanie po szmince. I butelkę soku marchewkowego stojącą na blacie w kuchni.
  Podjęła decyzję. Zapewne w tej sytuacji nieuniknioną i będącą jedynie kwestią czasu.

Szkoda tylko, że po raz kolejny już postanowiła ją podjąć zupełnie sama.

Zasunął do końca żaluzje, żeby nie gapić się na padający za oknem deszcz, po czym wrócił do rozgrzebywania rozstaniowego gołąbka i popijania go sokiem z kartonu, bo przecież jeśli nie chciał się kompletnie rozjechać to musiał pić coś poza piwem.
  Co zabawne, to był ten sok. Jej ulubiony, ohydny w smaku wyciąg z marchewki, buraka i jarmużu, czy jak tam się nazywała ta paskudna, pokręcona sałata, którą zawsze trzymała na parapecie. 
  Gdy razem mieszkali Michi uporczywie unikał choćby powąchania szklanki zielono-burego paskudztwa. Kojarzyło mu się z małżami polanymi keczupem i przyprawionymi leśnym, zgniłym mchem. A teraz? 
  W sumie ciężki do wytłumaczenia był fakt, że ciągle je kupował. Stało w sklepie tuż przy wejściu, na dziale z fit dziadostwem. I jakoś przyciągało jego uwagę. Więc wkładał odruchowo na zapas ze trzy kartony do koszyka, bo przecież Sara zastępowała tą breją większość śniadań i kolacji. A potem gdy się ogarniał i przypominał sobie, iż sok z jarmużu należy już do przeszłości... Nie miał serca go odłożyć na półkę. Więc płacił za cholerstwo. I pił je ze skrzywioną miną do mamusinej kapusty, bo przecież szkoda by było, żeby przekroczyło datę ważności i sfermentowało.
  Historia życia Michaela Hayboecka.

Przez ostatnie miesiące jego smutek jakby ewoluował.
  Na początku wybrzmiewał cholernie egoistycznie. Jak mogłaś mi to zrobić, skoro tak Cię kochałem. Jak mogłaś mi to zrobić, kłamiąc mi prosto w twarz. Jak mogłaś mi to zrobić, a potem zniknąć, nawet bez głupiego przepraszam. Jak mogłaś.
  Z czasem jednak popatrzył na sprawę nieco szerzej. Nie oczami sfrustrowanego gościa zawieszonego w roku dwa tysiące szesnastym, a człowieka, którym mógłby się stać za dwadzieścia lat. A także tego, którym był rok wcześniej.
  Samolubnie zamknął Sarę w klatce. Pięknej klatce, pełnej złotych marzeń. Nie było w niej krat, mogących poranić, a wszystko zdawało się miękkie, ciepłe i wyważone.
  Starał się udoskonalać tą jej przestrzeń komfortu, tak bardzo jak tylko mógł, myśląc, że każde jego wyrzeczenie sprawia, iż ich miłość rośnie. Że każda spełniona zachcianka dziewczyny, cementuje ten związek coraz mocniej.
  Ale klatka ciągle pozostawała klatką. Jakkolwiek cudowna i idealna, całkowicie wypaczała pojęcie wolności.
  Zaczął myśleć, iż na dobrą sprawę on ją sobie kupił, choć w przypadku Sary to było podwójnie niestosowne i nietrafione twierdzenie. Kupił ją, nie prezentami czy pieniędzmi, a właśnie tym rezygnowaniem z własnych potrzeb i przybraniem postaci eterycznego, przytakującego tworu, łamanego ewentualnie przez niańkę do dziecka.
  Wmawiał sobie, że czuje się szczęśliwy, bo ona jest szczęśliwa. Ale do kurwy nędzy. Szczęśliwe kobiety nie dokonywały samowolnie takich wyborów! Szczęśliwe kobiety nie przekreślały wszystkiego po czym nie wiały w nieznane, nie zostawiając po sobie nawet głupiej karteczki z wymownym 'sorry'.

Przez całe życie wolał nie ruszać tak zwanych tematów egzystencjalno-moralnych. Bo takie tematy w istocie trwały nierozwiązane od lat. Ludzie uwielbiali na nie dyskutować, kłócąc się i tworząc dwa przewidywalnie wrogie obozy.
  Nigdy nie przyszło mu na myśl dołączanie do któregokolwiek z nich. To było zbyt wielkie tabu. Zbyt wiele tajemnic, bólu i ciężkich, niejednoznacznych rozterek, żeby jakiś wyluzowany chłopaczek z zewnątrz, wtrącał się rzucając werdykt w stylu 'oczywiście, że można', lub 'koniec, to powinno być zabronione'.
  Z tym, iż w tej konkretnej sytuacji, nie stał z boku jako wyluzowany chłopaczek, wydający sądy zależące od aktualnego poczucia humoru. Bo tu chodziło o jego dziecko. Jego geny. Jego hałaśliwego synka, albo wygadaną córeczkę, która przejęłaby kolekcję ubranek dla lalek po Angie. I nikt, za nic w świecie nie był uprawniony, aby mu wmawiać, że nie miał prawa głosu.
  Cóż. Naukowcy mogli się kłócić kiedy zaczyna się życie. Ale gdy patrzył na to z takiej subiektywnej, pełnej bólu perspektywy, to gówno to dla niego znaczyło. Jaką różnice stanowiły trzy miesiące w tą czy w tamtą? Czy zmieniały fakt, że na przełomie lata i jesieni ten maluch miał przyjść na świat? A za siedem lat pójść do szkoły? Za piętnaście pierwszy raz się zakochać, przeżywając bunt i całe dnie nie wychodząc z pokoju? Za dwadzieścia wybierać ścieżkę życia?
  Tak brzmiały fakty. I po prostu chciał to wszystko przeżyć. Wychować swojego następcę, który może okazałby się drugim Schlierenzauerem. Albo przyszłego lekarza. Albo szaloną artystkę mającą pracownię na strychu i prowadzącą mały sklepik w centrum miasta. Lub chociaż niepokornego czerwonowłosego młodzieńca, chodzącego po świecie z gitarą elektryczną, choć zapewne zdecydowanie starałby się uniknąć tej opcji.
  Nieważne kim by było. Miało prawo, żeby w ogóle być, żeby zaistnieć. Bo Sara nie musiała się go pozbywać. Nikt jej nie postawił pod murem ani nie kazał walczyć o życie.

Ona po prostu podjęła świadomą decyzję.
  A on przez miesiąc żył w debilnym przekonaniu, że jego dziecko to paskudny wirus grypy.

I tak. Chyba nadal nie potrafił na nią patrzeć.

~~***~~

listopad

- Chciałem tylko móc coś powiedzieć. Odezwać się w sprawie tak dla mnie ważnej. Chciałem... – głos mu się załamał, a na blacie nie było już kolejnych serwetek, które nadawałyby się do podarcia ich na uspokojenie. I Sara o dziwo to zauważyła. Wstała i przyniosła mu wypełniony nimi pojemnik z pustego stolika obok. 
Dla odmiany pojemnik czerwonych. Żeby już tak całkiem zakryć zieleń obrusa.
- To chyba tyle, nie? – wzruszyła ramionami, dopijając kawę. Przez chwilę myślała nawet czy nie poklepać go po ramieniu, ale to chyba nie wyglądałoby zbyt stosownie, a przede wszystkim Michi wyraźnie by tego nie chciał. Wolała nie próbować zgadnąć co teraz czuł.

A co czuł?

 Cóż. Ostatnie pół roku nieustannie powtarzał sobie w głowie zdanie uciekła nawet bez marnego sorry. Zupełnie jakby jej przeprosiny mogły coś zmienić. Jakby zamykały całą ich wspólną historię jedną, stabilną klamrą, dając mu tym samym szansę na przejście do następnego rozdziału - już wyłącznie jego własnego.
  W końcu nie da się czytać kolejnej strony tekstu, ciągle nie odwracając kartki i gapiąc się na tą poprzednią.

 Usłyszał je. W pewnym sensie, bo 'chciałam Cię przeprosić' nie znaczy chyba jeszcze tak do końca 'przepraszam'. Usłyszał, odpowiadając w wyuczony wcześniej sposób, że jej słowa mało dla niego znaczą.
  Usłyszał i...? I nic takiego się nie stało. Deszcz nie przestał padać, a na zeschniętych drzewach nie pojawiły się znienacka piękne kwiaty. Wciąż było zimno, muzyka grała, a Sara... Ani odrobinę nie zbrzydła. Zamiast tego zdała się mu tylko jeszcze bardziej odległa i chłodna. 
  Królowa śniegu. Władczyni ciemnej północy. Pani wiatru, zawiei i lodu. Pogromczyni słońca. No co? Skoro on miał być pieprzonym rycerzykiem, wyciągającym damę ze zgniłego zamczyska, to przecież jego dama też musiała posiadać jakieś tytuły.
  Poczuł jak odpływa od niego ostatnia porcja nadziei na lepsze jutro. Nie umiał udawać.
  Z każdą minutą spędzaną przy niej czuł się coraz bardziej pusty. Jakby jej zakryte oczy, przedziurawiały go na wylot, wysysając krew. Ale może... 
  Może to i lepiej? W końcu nie miał pewności, co zrobiłby gdyby nagle zupełnie nie w swoim stylu rzuciła się mu na szyję, błagając by jej wybaczył.       
  Była opcja, że zrzuciłby ją na podłogę, już do końca demolując ten lokal. Ta lepsza opcja, mniejsza iż prawdopodobnie zakończona wizytą na komisariacie. Bo równie dobrze... 
  Mógłby wziąć ją na ręce, mieszając swoje łzy z jej tuszem do rzęs. Mógłby całować delikatne, spierzchnięte usta, aż do utraty tchu. Mógłby niczym bohater typowej, dennej komedii romantycznej zanieść dziewczynę do domu, przekonując ją, iż nic się nie zmieniło. 
  I na dobrą sprawę widział to oczyma wyobraźni. Zaprzeczyłby wszystkiemu w co w życiu wierzył i wróciliby do stadium pięknej, złotej klatki. Trzeba by ją pewnie nieco odkurzyć, a parę elementów wyposażenia skompletować od nowa. Ale chwila trudu i z pozoru znów wyglądałaby jak dawniej.
  Znów żyliby w cudownej, magicznej otoczce kłamstwa.

- Dobrze zrobiłam – wstała ponownie z miejsca, patrząc mu głęboko w oczy – żałuję, że życie takie jest. I żałuję, że w ogóle stanęłam przed tą decyzją... Ale skoro już do niej doszło... Nienawidziłabym tego dziecka. Nie potrafiłabym kolejny raz walczyć o przywiązanie, a ono dorastałoby myśląc, co takiego zrobiło własnej matce, że patrzy się na nie jak na zbrodniarza – przełknęła ślinę – żałuję, ale naprawdę to było dla mnie najlepsze wyjście. I może kiedyś mnie zrozumiesz.
  Jasne. Zrozumie?
Prędzej w tym lokalu nie zostanie już ani jedna cholerna serwetka.
  Złapał Sarę za rękę, chcąc jej zasugerować, że chyba naprawdę powinni się już pożegnać. Ale zaraz jego wzrok przykuł jeden szczegół. Palec. Palec, który już nie mienił się na niebiesko. Miała na nim jakąś tandetną czerwoną błyskotkę. Cholerną przeciwwagę tamtej.
- Sprzedałam go na allegro – rzuciła objaśniająco, podążając widać myślami za jego spojrzeniem – ładny był. I cenny. Sporo za niego dostałam – wyrwała dłoń z jego uścisku, cmokając go w policzek, niczym zupełnie obcego człowieka – pa Michi.
  Dopiero teraz zauważył, że jej usta nie tylko zdawały się spierzchnięte, ale także parszywie lodowate

Amen. Naprawdę miał rację twierdząc, że nie powinien już na nią patrzeć.

Wszystko runęło po raz kolejny.

*
Oczywiście, że nie sprzedała pierścionka. Nie potrafiłaby, choć faktycznie chyba był ładny i drogi. Po prostu cisnęła nim do komody przy łóżku i czasem pod osłoną nocy, otoczona twierdzą przypadkowego, wynajętego pokoju wyciągała go sobie, wkładając na palec. 
  Bo podglądany przez niego świat ciągle był piękniejszy od tego realnego. Niebieski brylant tak uspokajająco odbijał światła ulicznych latarni, a samochodowe reflektory błyszczały się w nim niczym zgrabne rubiny. 
  I cóż. Zawsze gardziła sentymentem i przywiązaniem, co nie zmieniało jednak faktu, że po prostu go lubiła. Przypominał jej, że przez moment życie naprawdę się układało. Oczywiście, przestało, co w gruncie rzeczy nie wydawało się nawet dziwne. Ale... Pierścionek był namacalnym dowodem, iż tamten rok nie istniał tylko w jej głowie. Przeżyła go. Ciało odpoczęło od ciągłej pracy i pogoni za pieniędzmi, a dusza zaznała kilku uroczych, spokojnych snów. Wybawiła się, zaliczyła cudowne wakacje, tudzież idealne Boże Narodzenie rodem z dzieciństwa... I... 
  Sara nie zamierzała żałować, że poznała Michaela. Przecież jakiś złowrogi zakamarek osobowości zawsze powtarzał jej, iż to nie przetrwa. Nie przetrwało. 
  Ale nie była dzieckiem. Chciała zapomnieć o finale ich związku i zachować sobie w głowie tylko momenty idealne. Te napędowe iskierki.
  Ok. Więc skąd przyszło jej do głowy palnięcie, że sprzedała pierścionek? Przecież to zabrzmiało naprawdę obrzydliwie. Jak jedno wielkie nasz wspólny czas nic dla mnie nie znaczył. 
  I paradoksalnie o to dokładnie jej chodziło. W dobrych intencjach, choć stosunkowo rzadko takie miewała. Bo przecież łatwiej się otrząsnąć po czymś co okrutne lecz jednoznaczne, niż grać w pozory czy niedomówienia. A w jego oczach ciągle widziała resztki tamtej cholernie wielkiej miłości. I zwyczajnie czuła, że bez nich będzie mu łatwiej. Że może szybciej przestanie cierpieć w ten najgorszy z paskudnych sposobów. Że przestanie tym samym marnować swój talent. Oglądała w lecie jeden konkurs na trawie, po prostu odruchowo chcąc sobie na niego popatrzeć. Ale wiele się nie napatrzyła. Skakał gorzej nawet od jakiś brzydkich dzieciaczków z Francji, odpadając w przedbiegach.
  Wierzyła, iż hipotetycznym wywaleniem jedynej pamiątki po ich związku, na dobre zamieniła jego miłość w nienawiść. 

Oby. Oby już nie płakał i nie darł serwetek niczym nienormalny. To do niczego fajnego nie mogło doprowadzić. A Sara marzyła tylko, żeby chłopak zaczął normalnie żyć. Znalazł jakąś fajną, mało problematyczną laskę, która przypalałaby z nim śniadania i ruszył do przodu.
Wtedy pewnie przestałaby czuć wyrzuty sumienia.

Oparła nogi o podłogę i nagle poczuła, że sobie nie radzi. Że nie da rady już być silna i że nie zaleje smutku alkoholem, choć ostatnio swoją drogą piła go więcej niż kiedykolwiek.
  Zwyczajnie nie chciała już być dorosła.
  Kawiarnia przypomniała jej o czymś dziwnym. Albo... Raczej nie tyle przypomniała, co uruchomiła taką absurdalną cząstkę jej osobowości, do której niezbyt chętnie się przyznawała. 
  Bo przecież Michi potrafił machać ręką na różne okropne rzeczy. Na dobrą sprawę, zgodnie z wszystkimi regułami prawdopodobieństwa powinni się rozstać już wtedy, gdy po winie opowiedziała mu o swoim życiu. A nic takiego się nie stało. Przytulił ją, pocałował i obiecał, że będzie zawsze. Dla niej i przy niej.
  I chyba właśnie ta mikroskopijna, pojebana cząstka, ta namiastka nadziei, która kryła się w jej skostniałym wnętrzu liczyła na to samo, gdy postanowiła nie kłamać na temat swojej ciąży.

Śmieszne, aczkolwiek prawdziwe, potrzebowała usłyszeć kolejne bezsensowne kocham cię.
 Ale 'nie mogę na Ciebie patrzeć' nie znaczyło kocham.

Chyba po prostu przekombinowała. Przy Michim odzyskała na moment spokój, możliwości życiowego manewru... I robiła to, co jej piętnastoletnia wersja planowała na przyszłość.
  Z tym, że nie da się mieć dwudziestu trzech lat, skoro wcześniej nie miało się szesnastu, przeplatających potrzebę dorosłości ze szczeniackimi zagrywkami. I osiemnastu, pełnych imprez, kolorowych balonów i przyzwyczajania się do faktu, iż alkohol jest legalny.
  Jej psychika utkwiła w momencie, w którym koszmarna wpadka zakłóciła prawidłowy proces dojrzewania. Po prostu. Wleciała z impetem do głębokiego rowu i nie umiała się wyplątać.
  Zacisnęła dłoń w pięść waląc nią o kaloryfer. W przemyślany sposób powtarzała tą czynność, jakby celowo chcąc wzbudzić w kościach jak największy ból.  Palce puchły, a krew raz napływała do nich, a raz odpływała, powodując że kolor całości wahał się pomiędzy skrajnościami jakie stanowiły ciemny fiolet i przerażająco trupia biel.
  Trupia, właśnie. Nie było co ukrywać, jej życie stało się trupie. I w obecnym stadium raczej nie miało szans, żeby przestać takim być. 
  Bo tak naprawdę wcale nie umiałaby stać się przykładną żoną i matką. Albo studiować, nosząc w torebce ładny piórnik z cienkopisami i spędzając noce nad książkami. Albo  nawet systematycznie pracować, w jednym miejscu i o stałych godzinach. Miała dość grafików, konta w banku i odliczania do pierwszego. Miała dość makijażu, dopasowywania stroju do okazji, min zmieniających się wraz z sytuacją... Na dobrą sprawę miała dość nawet tego, że musi się rozglądać przechodząc przez jezdnię.
  Wolałaby latać. Zaznać stanu nieważkości i odkrywać nieznane, niebezpieczne wymiary rzeczywistości... Wolałaby być owadem, który żyje jeden dzień, ale robi to cholernie intensywnie, niż człowiekiem - uwiązanym i na dobrą sprawę cholernie kalekim. Wolałaby krzyczeć w niebogłosy, ale w taki sposób by nikt nie zauważył jej w tłumie. Wolałaby zostać cyrkową sztuczką. Pojawiać się i znikać, by znowu wyskoczyć potem z kapelusza, w zupełnie innym zakamarku świata. 
  Chciała zintensyfikować wszystko razy milion. Przeżywać euforię, tak ogromną, jakiej nie byłyby. w stanie zapewnić żadne używki. Chciała tańczyć w burzy na linii wysokiego napięcia. Chciała wyskoczyć z samolotu, z do połowy popsutym spadochronem.
Chciała być duchem. Bo duch to tak naprawdę to samo co trup. Ale ładnej brzmi. Tak serdeczniej i estetyczniej.
  Duchy są wolne. A trupy leżą w trumnie.

Porwała laptop ze stolika, w pośpiechu coś sprawdzając i obliczając. I po chwili jej oczy zabłysły.
  Spojrzała najpierw na sufit, potem na podłogę, a potem na małe stworzenie leżące na łóżku twarzą do poduszki. Jeszcze niedawno dziewczynka podniosłaby pewnie głowę, słysząc, że Sara dostaje amoku, czy próbuje sobie zrobić jakąś symboliczną krzywdę. Ale teraz wszystko było jej jedno. Nie przynosiła już matce wody czy nie rzucała naiwnych, dziecinnych słów pocieszenia.
  Po prostu stała się taka, jaką brunetka zawsze dla własnej wygody chciała ją zrobić. Cicha, niema i bez polotu. Niewiele jadła, nie potrzebowała słodyczy, ani nie marudziła. Pewnie w szkole wszyscy się o nią martwili. O ile w ogóle chadzała do szkoły. Sara nie miała siły zmuszać jej do wyjścia z pokoju. Skoro pod kołdrą zachowywała się spokojniej i jakby budowała sobie swój własne azyl, to lepiej chyba było, żeby tam siedziała. 
  Nie miała już przed kim grać przykładnej matki. Zresztą Angie przywaliła jej przecież, mówiąc że jest idiotką. I to wbrew pozorom naprawdę zabrzmiało mocno. Nie wyobrażała sobie zagadać po tym do dzieciaka jak gdyby nigdy nic na temat pogody, czy innych pierdół.
  Na dobrą sprawę, jedynym co mogło wyrwać dziewczynkę z pościeli, było zabranie jej tej obrzydliwej lalki. Wtedy zaraz leciała do kuchni czy łazienki, by znów mieć ukochany przedmiot przy sobie. Zupełnie jakby kawałek szmaty stał się wszystkim w jeszcze wierzyła. Czemu ufała. Czego nie mogła stracić.
  Prawda była taka, że mała żądała wyjaśnień. A Sara potrafiła odparsknąć jej tylko jedno zdanie - to nie są sprawy dla dzieci.

- Pakuj się – rzuciła bezceremonialnie i stanowczo – bierz tą swoją zabawkę, wszystko co chcesz zachować i się pakuj – wzięła głęboki wdech – i nie bój się. To będzie najlepsze dla nas obu.
  Cudownie było postanowić, iż nie wychowa kolejnego trupa. Nie pozwoli temu trupowi dorosnąć i dalej przekazywać w świat jad czy zwątpienie.
  Bo na dobrą sprawę... Sama też nie mogła już na siebie patrzeć.

*
Życie było okrutne, w sumie żadne odkrycie. Los rozstawiał ludzi po kątach, a rzeczywistość tylko złośliwie mu przytakiwała. Ale... Czy to naprawdę tłumaczyło wszystko? Czy to tłumaczyło ją?
  Michael zaczynał śmieć wątpić. Bo przecież nie znał jej wcześniej. Na dobrą sprawę, nawet nie mógł zweryfikować prawdziwości opowieści o świecie, który ją stłamsił. Może otoczenie wcale nie zawiniło, a przynajmniej nie w tak wielkim stopniu? Może  Sara zwyczajnie urodziła się zimna i bezuczuciowa? Może zawsze wiedziała, że nie ma między nimi chemii, po prostu zauważając, iż przez totalny przypadek zwietrzyła okazję do świetnego interesu.
  Choć nie. Wtedy nie powiedziałaby mu prawdy. To wykraczało zdecydowanie poza granice opłacalności. I w gruncie rzeczy... Paradoksalnie ten fakt go pocieszał. Choć z drugiej strony... Kto wie czy zwyczajnie jej się nie znudził? Przecież sam dobrze wiedział, że był dla niej za miękki i za mało spontaniczny. Taka męska galaretka. Najlepiej arbuzowa, bo nienawidził z całego serca smaku arbuza.
  Cóż, brzmiało to smutno, ale wcale nie tak najgorzej. Pewnie łatwiej zniósłby rozstanie, gdyby dziecko, które nigdy nie zaistniało, powstało tylko w głowie Sary. Bo fakt, iż było prawdziwe tłamsił go jakby dodatkowo, ciągle przestawiając czas. Raz do tyłu, a raz do przodu. 
  I przypuszczalnie wynikało to z faktu, że o ich zerwaniu wiedzieli wszyscy. Nie musiał go ukrywać i przede wszystkim wcale, a wcale nie czuł takiej potrzeby. Natomiast tamto?
   Tamto ciągle stanowiło cholernie mroczną, rozrywającą serce tajemnicę. I dotarło do niego, iż mimo setek otaczających go życzliwych ludzi, nie ma obok siebie nikogo, przy kim odważyłby się sobie ulżyć i wyrzucić ów ból na światło dzienne. Rodzina wydawała mu się na to zbyt bliska, a znajomi zbyt odlegli i nietaktowni.
  Czasem aż zazdrościł nieszczęsnej bandzie niemieckich skoczków, z których nachalnej, niekończącej się przyjaźni, wszyscy w narciarskim świecie się nabijali. Chciałby mieć choć jedną osobę tak zaufaną, żeby móc obarczyć ją tym całym syfem. 
  Samotność w wielkim mieście bywa przykra. Zwłaszcza gdy doświadcza się jej pierwszy raz w życiu.

Dziwił się, że Sara nie zostawiła tego pierścionka zwiewając. Chyba tak się zawsze robiło zrywając zaręczyny.
  Liczył podświadomie, że zabrała go na pamiątkę. Tak w ramach pokazania, iż te oświadczyny nie stanowiły jednak największej głupoty jaka mu w życiu wpadła do łba.  A tu tym czasem... Przeliczyła symbol ich związku na kasę i jeszcze na dodatek mówiła o tym takim słodkim, spokojnym głosem, w którym wyraźnie pobrzmiewała nutka zadowolenia. 
  Rzeczy dla niego święte, dla niej okazały się zwykłą materią. W końcu producent stworzył pewnie dziesiątki podobnych błyskotek, nie odróżniając ich od siebie. I to miłość sprawiała, że jakaś konkretna stawała się tą niepowtarzalną i wyjątkową.
  Z tym, iż w Sarze nie było ani deka miłości. Bo przecież na allegro nie ma kategorii cenowej 'towar bezcenny'.
  Swoją drogą ciekawe ile sobie za niego policzyła. Tysiąc euro? Półtora? A może wyciągnęła jeszcze więcej, w końcu nie od wczoraj znała się na interesach.

Boże.

Nie chciał tak o niej myśleć i brzydził się za te myśli spoglądać w lustro. Ale widać uparty rozum nie zamierzał pytać o zdanie głupiutkiego serca.
  Bo dotarła do niego jeszcze jedna rzecz. Zabrała każdy najmniejszy rupieć. Swój. Ani przez moment nie pomyślała jednak o Angie. Wyciągnęła to biedne dziecko z domu, pewnie bez żadnego wyjaśnienia. I nie wpadło jej nawet do głowy,  iż mała chciałaby zachować nowe ukochane narty. Albo tą nieszczęsną kolekcję pluszowych rekinków.  Czy chociaż wymarzone filiżanki do lalkowej herbatki, które dostała pod choinkę. 
  Pamiętał, że uparła się, że mają być turkusowe i z niebywałym zapałem tłumaczyła mu przez cały wieczór różnicę pomiędzy turkusem a błękitem. W końcu kupili w sklepie odpowiadającą farbę i własnoręcznie je przemalowali, brudząc przy tym całe mieszkanie.
  A teraz dziewczynka nie miała żadnej z tych rzeczy. Sarze nie chciało się widać po nie wracać. Dziecięce pomieszczenie po dziś dzień stało pełne i nienaruszone, nieco tylko pokrywając się kurzem. 
  Michi wlazł od lutego do środka tylko raz. Chciał gdzieś upchnąć przed wizytą rodzinki ogromny stos brudnych ubrań, zalegający w salonie, ale szybko zrezygnował z tego pomysłu. Wszystko było zbyt idealnie nietknięte. Filiżanki leżały na podłodze, wypełnione zgniłymi resztkami coli, a różowa narzuta na łóżko niedbale tkwiła ciśnięta w kąt. Zupełnie jakby ten pokój nie został wcale opuszczony i jakby zaraz miała tu wskoczyć jego śmiejąca się, wiecznie pozytywną właścicielka.
  Tęsknił za tą małą. Tęsknił w cholerę, choć wstyd przyznać, ale ostatnio rzadko o niej myślał. Chyba egoistycznie potrzebował omijać szerokim łukiem wszystko, co tyczyło się dzieci. Nawet tak bezinteresownie pięknych i doskonałych jak Angie.
  Otworzył lodówkę, zastanawiając się czy woli zjeść do piwa mrożoną pizzę czy mamusine naleśniki, które przywiózł mu brat. Miał wrażenie, że jego rodzina zaczęła ustalać dyżury, w celu sprawdzania, czy naprawdę wszystko z nim w porządku. I jasne, na początku był im bezgranicznie wdzięczny, szczególnie gdy odwoływali za niego ślub i wesele, bo nawet nie wyobrażał sobie, że musiałby to zrobić sam. Ale teraz? To były ostatnie dni przed sezonem. Ostatni moment żeby pozwolić sobie na alkohol, rozlazłe życie, brak diety i dyscypliny. 
  I Michi chciał go wykorzystać, a nie udowadniać najbliższym, iż radzi sobie super i promienieje energią. Serio. Brakowało jeszcze tylko, żeby na dokładkę przylazł Kraft i odpalił jakiś wybitny program telewizyjny w stylu 'Rolnik szuka żony'.
  Dzwonek do drzwi zabrzęczał głośno i wyraźnie. Najpierw niecierpliwie, naciskany raz po razie, a potem wolniej, jakby z obawą. A wreszcie zaległa cisza.

No po prostu super. Wywołał myślami wiewiórkę z lasu i teraz zamiast łapać równowagę po - zupełnie swoją drogą niepotrzebnym - spotkaniu z Sarą, dowie się czy hodowca bydła Franz wybrał tłustą Urlike czy pretensjonalną Ritę z tipsami wielkości łopat.

Otworzył drzwi w ślimaczym tempie, kompletnie się do tego nie garnąc. I grzecznie zmrużył aż oczy, żeby nieszczęsny Kraft nie dostrzegł w nich, jak niemile jest aktualnie widziany.
  Otrzeźwiał dopiero gdy usłyszał płacz. Głośny, nieskrywany i rozdzierający serce. A ponadto tak szczery, że z pewnością nie mógł to być po prostu gryzoń, załamany kiepskimi wyborami sercowymi telewizyjnych rolników.
- Kochanie co się stało? – wyjąkał. 
  Minęła całkiem długa chwila zanim zdał sobie sprawę, że dziewczynka nie płacze z bólu czy ze strachu, tylko z zimna.
  Wieczór był już późny. Lodowaty, listopadowy deszcz padał bezlitośnie, a ją przed chłodem chroniła tylko lekka sportowa bluza, narzucona na podkoszulek. 
  Nie miała na sobie nawet durnej czapki, albo szalika. I po prostu ociekała wodą. W dodatku cholernie wychudła przez ostatnie pół roku. Nie widział już w niej tych iskierek szczęścia, które dawały mu niegdyś tyle siły do życia. Była po prostu wyblakła. Na przemian smarkała i kaszlała. I na dobrą sprawę jedyną rzecz, po której bez problemu ją poznał, stanowiła ta nieszczęsna lalka trzymana mocno w drżących paluszkach.
- Stałam pod blokiem, bo nie wiedziałam czy mogę wejść – wydukała wskakując chłopakowi na ręce – Michi, ja nie chcę iść do domu dziecka.
  Poczuł, że robi mu się słabo. Zgarnął z wieszaka pierwszy lepszy płaszcz i zaczął próbować osuszać małej włosy. Nie było to jednak proste, bo uwiesiła się na nim tak mocno, że z trudem oddychał. Aż zsiniały jej końcówki palców.
- Skarbie, powiesz mi co się dzieje? – powtórzył prośbę, widząc, iż Angie zgrzyta zębami i nie może znaleźć odpowiednich słów.
- Mama wyjechała.

________________________________________

Jakoś tak jest, że pod ostatnim rozdziałem opowiadań nie chce się wiele pisać. Za to pod epilogiem walnę pewnie elaborat, bo co jak co ale tam już pozwolę dojść do głosu samej sobie :P
Buziaki <3 Możecie dać znać kto został tutaj do końca.