kilka lat później
Chciałbym żeby miłość była wieczna,
wiesz? Żeby naprawdę mogła wszystko i wszystko przetrzymywała. Bo chyba my -
ludzie, po prostu na siłę robimy z niej superbohatera, a co za tym idzie robimy
go też z siebie.
Zaczynamy wierzyć, że nabraliśmy nowych magicznych mocy, że udźwigniemy
każdy ciężar. Ale to tylko ułuda. W gruncie rzeczy jesteśmy jak ten
mityczny Ikar, który zakochał się w słońcu. Poddani potędze lotu wznosimy się
coraz wyżej i wyżej. I chyba myślimy, iż te nasze śmiechu warte skrzydełka są
prawdziwie ptasie, jak u nieustraszonego orła, albo zdolnego do pokonania morderczych
dystansów albatrosa.
A
tu gówno prawda - nie bez powodu miłość to słońce. Przyciąga, budzi
łaknienie i cholerną tęsknotę, sprawia, że wypatrujemy jej przez każdą z
długich i ciemnych zim...
Ale
jednocześnie stanowi najczystszą i najperfekcyjniejszą postać ognia. Potrafi
zamordować nawet na odległość. Zwyczajnie spalić. A co najgorsze, do pewnego
momentu to spalanie jest całkiem przyjemne.
Chciałbym, żeby miłość leczyła,
jednak świat nie dopasuje się do mojego chcenia. Bo przecież to w sercu mieszka
sumienie, to serce zawsze mówi nam co tak naprawdę powinniśmy zrobić ze sobą. I
nie ma w tym żadnego interesu, zwyczajnie emanując dobrem. Ale... Nie
żyjemy w niebie.
Chcąc
się utrzymać na naszej kochanej planecie we względnym zdrowiu psychicznym, nie
możemy zawsze dawać z siebie wszystkiego. Czasem musimy postawić na zwykłą
przezorność i stać się egoistami. Nie przez jakiś nasz wyjątkowo podły
charakter. Ale dla instynktu przetrwania.
Czyli
że bajki i komedie romantyczne się nie zdarzają? Pewnie, że się zdarzają,
nawet bardzo często. Chętnie zanurzamy własną codzienność w uczuciach
nagłych i nieplanowanych. Angażujemy się w gigantyczne zwroty akcji, rzucamy
słowa wręcz o wiele bardziej pretensjonalne i przerysowane niż te z kinowych
ekranów, słuchamy ulubionych smutnych piosenek, żeby rozdrapywać stare rany w
samotne sobotnie wieczory... Więc powiedzmy to jeszcze raz. Komedie
romantyczne istnieją. Z tym, iż nie trwają dwie godziny. Bo przez dwie
godziny wszystko szłoby poukładać, niektóre rzeczy można by przeboleć, a inne
zwyczajnie przeczekać. I przez dwie godziny chyba prawie każdy dałby radę
wpatrywać się w obraz naiwnej czułości, przyprawionej przesłodzonymi
deklaracjami. Ale któż pisałby się na to całymi latami? Raczej nikt. I
życie też się nie pisze.
No i niestety. Z perspektywy czasu mogę to już stwierdzić z całą
pewnością - miłość nie wystarcza. Żeby przetrwała każdą burzę, trzeba by ją
wyposażyć w zestaw cech, o które raczej ciężko by było ją podejrzewać. I ubrać
w skafander, ochraniacze, hełmy, maski i to wszystko. A ona zwyczajnie się w
tym udusi. Więc musi pozostać wolna. I siłą rzeczy, tworząc ciąg przyczynowo-skutkowy,
niekiedy musi pobawić się w destrukcję.
Nie
ma jej co za to obrażać. Nienawidzić i karcić to możemy najwyżej samych siebie,
za ślepotę, głuchotę i brak zdrowego rozsądku. Bo miłość jest stworzona do
bycia eteryczną i ulotną. Ale my nie jesteśmy. Przy odrobinie wysiłku
moglibyśmy ją ochronić, zamiast o wszystko ją obwiniać.
Nie wolno poświęcać życia miłości. Trzeba włożyć w nią własną duszę i
mnóstwo energii. Trzeba się starać, każdego dnia od nowa. Aczkolwiek nie
można nie widzieć poza nią świata. Gdyż wtedy zatracamy zdolność trzeźwego
myślenia. A uczucia potrzebują czasem impulsów z zewnątrz. Potrzebują wstrząsu
i statecznego rozumu, który w krytycznych momentach zatrzyma ich pęd po spełnienie ukrytych
pragnień.
Rozum z sercem nie powinny walczyć, nie powinny zadawać sobie bolesnych,
ropiejących ran. Choć są tak różne to przecież egzystują w obrębie jednego
organizmu. Więc doprawdy może dałyby radę siadać czasem przy przysłowiowym
okrągłym stole i opracowywać wspólny plan działania? Może dały by radę
przynajmniej raz na rok zawierać kompromisy?
Dałyby... Ale w teorii dość wiele
rzeczy się da.
To nie miłość była chujowa, wiesz? Ani
los, choć ten wredny chochlik dorzucił akurat swoje trzy grosze do sprawy.
Chujowi byliśmy wyłącznie my sami.
Bo załóżmy, że dotrwalibyśmy do naszego bajkowego ślubu. Rzygałabyś w
myślach górnolotną przysięgą i morzem kwiatów, a ja stroiłbym radosne miny jak
głupek do sera. A potem? Przecież żałosna obrączka nie sprawiłaby, że w
podobnej sytuacji zachowałabyś się inaczej. I co? Rozwód? Czy raczej życie w
totalnym zawieszeniu i brak możliwości rozwodu, z racji tego, że nie
wiedziałbym zwyczajnie gdzie jesteś?
Wszystko jak zawsze zrobiłaś po swojemu. Zwiałaś po raz kolejny bez
ostrzeżenia i wyjaśnienia. A oczywiście ktoś inny musiał po Tobie posprzątać. Bo
Ciebie nie dotyczy prawo, urzędy i cały ten gówniany system, który Cię tak
parszywie opuścił i zawiódł, nie?
Szkoda tylko że świata on dotyczy. I że durni pracownicy socjalni
wałęsali nam się po domu chyba przez rok po Twoim wyjeździe w nieznane, dosłownie
zaglądając do lodówki czy nawet pod łóżka. I szkoda, że Angie na widok tych
ludzi po prostu wariowała, płacząc mi w nocy w ramię, iż nie chce skończyć w
domu dziecka.
Ty
i ja zrobiliśmy coś paskudnego, przyszło Ci to do głowy? Coś przed czym wszyscy
choć trochę mądrzy ludzie mnie ostrzegali i czego zawsze w głębi duszy się
cholernie bałem. Mianowicie serio zachowaliśmy się jak sfrustrowana parka po
rozwodzie. Własne emocje, własne poranione ego i własne łzy. A ona
została sama. Nie krzyczała o uwagę, ani nie robiła z siebie jawnego
cierpiętnika, więc nikt się nad nią nie pochylił. Nikt nie spytał jak to
wszystko znosi czy nie rzucił jej marnego słowa wyjaśnienia. Nie była na
dobrą sprawę nawet kartą przetargową. Stała się nicością. Niemą i eteryczną,
zupełnie tak jak miłość, co w gruncie rzeczy się zgadza, bo przecież małe
dziecko jest czystą postacią miłości.
I
długo zdrowiała. Długo adaptowała się na nowo do rzeczywistości, a piesek z
króliczkiem, których w końcu dostała, wcale nie przyspieszyli tego procesu. Nawet
gdy wychodziła rano do szkoły, łapały ją często przemyślenia czy wróci
popołudniu do domu i czy przez te pół dnia nic się nie zmieni.
I
cały czas miała do połowy spakowaną walizkę. Żeby móc zabrać choć trochę swoich
ukochanych rzeczy i znowu nie zostać z niczym, gdybyś nagle tak totalnie w
swoim stylu postanowiła po nią wrócić.
A
potem jej przeszło. Ale uparcie nie chciała o Tobie słyszeć ani rozmawiać. I
gdy ktoś nieopatrznie poruszył nasz temat, po prostu wychodziła z pokoju
trzaskając drzwiami. Bo odziedziczyła Twój upór, lecz jednocześnie dzięki
Bogu, nauczyła się nie tłamsić emocji. I cholernie mnie to cieszy. Rozbity
talerz brzmi o wiele lepiej od kataklizmów, których nie widać.
Teraz ma dwanaście lat i jest po prostu idealna. Nie wie czy chce grać w
tenisa czy tańczyć balet, bo w obie te dziedziny wkłada całą siebie.
I
mocno kocha ów powalony świat, wszystkie jego zakamarki, które może odkrywać. Tylko
szkoły aż tak bardzo nie kocha, ale w gruncie rzeczy więcej się z tego śmiejemy
niż martwimy. Nie pasuje mi na prawniczkę ani lekarkę, więc nieco olewamy
kolejność wykonywania działań i inne pierdoły, skupiając się na rozwoju jej
artystycznej duszyczki.
Bo każdy jej uśmiech sprawia, że codzienność jednak ma sens.
Dzwoniący telefon budzi mnie z
popołudniowej drzemki na kuchennym stole. Wzdycham, patrząc na palące się
kotlety, a jednocześnie uśmiecham się, bo wyobrażam już sobie zadowolenie
Angie, gdy zobaczy, że znowu spieprzyłem obiad i będzie mogła kolejny raz w tym
tygodniu zamówić ulubioną pizzę.
A
potem zamieram, bo widzę Twoje imię na wyświetlaczu. Bez numeru kierunkowego,
co może oznaczać tylko jedno. Wróciłaś
do Austrii.
Przez ostatnie lata wałęsałaś się po całym świecie. Wiem to, bo
wysyłałaś małej kartki z misiami koala czy z innymi niedźwiedziami polarnymi. Wysyłałaś, a ona beznamiętnie je darła, nawet ich
chyba nie czytając.
Mija
dłuższa chwila, nim mój kciuk przestaje drżeć na tyle, bym mógł nacisnąć
zielony przycisk na ekranie.
- Co się stało? – rzucam. I o dziwo w
tym zdaniu nie ma jadu czy nienawiści. Po prostu cześć wydaje mi się
jakoś nie na miejscu, a ta formułka to swoisty ukłon w Twoją stronę. Natychmiastowe
przejście do rzeczy bez zbędnego słodzenia, czy gadania o pogodzie, którego
przecież nie potrzebujesz.
- Co tam u Angie? – pytasz. I
chciałbym się wnerwić czy palnąć Ci, że chyba nie masz prawa do takich pytań po
ponad pięciu latach, przez które Twoim jedynym kontaktem z nią były
'pozdrowienia z Sydney'. Ale tego nie robię. Bo o dziwo słyszę w Twoim
niepewnym głosie olbrzymią troskę a to zbija mnie z tropu. I choć marzy mi się
poinformowanie Cię, że Twoja córka Cię nienawidzi i nie wolno nawet wypowiadać
przy niej Twojego imienia, decyduję się na coś zupełnie innego.
- Wyrosła z niej mała kobietka – mówię
jak gdyby nigdy nic – tydzień temu przebiliśmy jej uszy. I kupiliśmy błyszczyk
w drogerii.
- A mogę ją odwiedzić? – sprawiasz, że w
jednej chwili ziemia pali mi się pod stopami – albo zabrać na lody, bo pewnie
nie masz ochoty na mnie wpaść.
Dokładnie, nie mam. Ale z drugiej strony... Kim ja jestem, żeby zakazać
Ci popatrzenia na własne dziecko? To znaczy formalnie chyba mógłbym obecnie
to zrobić, choć nigdy nie rozumiałem tych wszystkich kruczków prawnych i sadów
rodzinnych, z tym że... Przecież nienawiść niszczy i zabija. Wystarczy nam już
nienawiści.
- Chcesz wrócić do jej życia? – pytam
spokojnie, choć moje ego, dosłownie wrzeszczy, protestując przeciwko
każdemu wypowiedzianemu słowu – chcesz się zaangażować, chodzić na mecze i
występy, kupować z nią sukienki i uczyć się zaplatać warkoczyki w te wszystkie
fantazyjne wzory, których wymagają w szkole baletowej?
- Michi... – chyba lekko drżą Ci usta,
gdy wymawiasz moje imię – nie mam na to czasu, jestem w Austrii przez trzy dni
– wyjaśniasz – bo przyjechałam po wizę do Brazylii.
Aha. A ja naiwny zaczynałem myśleć, że ruszyło Cię sumienie. Zaciskam
palce na stole i tkwię w niemej ciszy, zastanawiając się czy masz coś jeszcze
do powiedzenia, czy też mogę już odstawić słuchawkę, przechodząc do punktu
dnia, jakim jest szorowanie patelni.
- Latam po świecie – zamykam oczy, gdyż
to ewidentnie brzmi, jak początek jakiejś dłuższej wypowiedzi – śpię byle gdzie
i łapię się dorywczych robót, bez umowy o pracę. Jest fajnie bo poznaję ludzi,
nawiązuje relacje, miewam zabawne romansiki... A gdy tylko coś zaczyna się psuć,
to zgarniam oszczędzoną kasę i kupuję bilet na kolejny samolot. Rozumiesz? Co
kilka miesięcy zaczynam zupełnie od nowa, niczym biała kartka, o której nikt
nie ma wyrobionej opinii. Tego potrzebowałam od życia i jest super – robisz
sobie krótką przerwę – ale tęsknię za Angie. Za wszystkimi siłami do życia
drzemiącymi w tym małym skrzacie. Za jej uśmiechem i nawet za wtrącaniem
wszędzie tych swoich trzech groszy. Czasem leżę sama w łóżku i pół nocy myślę,
żeby się do niej przytulić – zaczynasz płakać. I nagle odkrywam, że serio
nie mam już ochoty Cię nienawidzić. Owszem, z perspektywy faceta patrzącego
na kobietę, nadal jestem cholernie wściekły. Ale jeżeli przełączę swój wzrok
na ten, którym człowiek patrzy na drugiego człowieka, to zwyczajnie bardzo Ci
współczuję.
- Masz rację – szepczesz – nie ma po co
mieszać jej w głowie. Zostanę przy pocztówkach, wyślę jej dżunglę amazońską, albo
posąg z Rio, w końcu zawsze uwielbiała unosić głowę i gapić się na wielkie
rzeczy.
- Będzie jutro występować w okropnie
jaskrawo czerwonej sukience – niemal na siłę chcę powiedzieć coś wesołego,
pocieszającego i przede wszystkim choć trochę normalnego – pełno na niej cekin
czy innego brokatu, a miejscami jest chyba dłuższa od niejednej kreacji ślubnej
– parskam śmiechem – naprawdę nie wiem jak my ją rano założymy, żeby nie
podrzeć żadnego elementu.
- Fajnie by było to zobaczyć –
stwierdzasz nieśmiało.
- Zrobię Ci zdjęcie, co? – proponuję
nagle, choć naprawdę nie wiem czemu przychodzi mi do głowy, jakakolwiek
nadprogramowa próba kontaktu z Tobą – w ogóle wyślę Ci film z całego tego
pokazu. Będzie tańczyć dużo dziewczynek, ale poznasz ją z daleka, bo po prostu
jest najlepsza.
I najwspanialsza. Twoje geny naprawdę
nie mogą być do końca zepsute, jeśli wyszło z nich coś tak dobrego.
- Dzięki Michi – chyba odganiasz od
siebie chwilowy smutek – kiedyś przyjadę ją przeprosić i wszystko jej wyjaśnić.
Ale chyba obie jeszcze potrzebujemy kilku lat, żeby do tego dojrzeć.
- Potrzebujecie – przytakuję, bo akurat
w tej kwestii w zupełności się z Tobą zgadzam.
- Trzymajcie się. I uważaj na nią.
- A Ty na siebie – mówię, po czym
odkładam komórkę, słysząc dźwięk kończącego się połączenia.
Wracam do prozaicznej walki z patelnią.
Ale coś się zmienia. Czuję się o wiele lepiej, jakby... Jakby w mojej duszy
rodziła się jakaś nadprogramowa, niespodziewana wiosna.
Bo prawda jest taka, że nie możemy ocalić każdego. Nie możemy nie
patrzeć w przeszłość, z dumą idąc na przód, gdyż zwyczajnie jesteśmy na to zbyt
słabi. Nie możemy zawsze wygrywać, pokazując losowi środkowy palec. Ale możemy
wysyłać w świat iskierki dobra. Iskierki, będące niczym jednostki krwi,
wnoszone na salę operacyjną.
W pojedynkę nie przywrócą one do życia organizmu,
z którego ulatuje dusza. A jednak mogą sprawić, że poturbowane serce pobije
jeszcze przez moment.
Że jeszcze przez moment w powietrzu pounosi się nadzieja.
- I znowu spaliłeś obiad – jasnowłosa
nastolatka wpada nagle do kuchni, po czym staje przy mnie, ścierając mi łzę z
policzka – gadałeś z mamą, prawda?
Zaskoczony
podnoszę głowę, notując ze zdziwieniem w myślach, że pierwszy raz od tych
pięciu lat sama z siebie nazywa Cię mamą.
- Gadałem – rzucił niepewnie – tęskniła
za Tobą. I chciała wiedzieć co u Ciebie – głos mi drży, bo po prostu cholernie
boję się reakcji Angie, na fakt, iż jakby nigdy nic sobie o niej rozmawiamy.
A
jednocześnie wiem, że nie mam prawa jej okłamywać. Na swój, ciągle dziecięcy
jeszcze sposób, zawsze życzyła sobie pełnej wiedzy i rzetelnego obrazu świata.
Więc staram się nigdy nie zbywać jej półsłówkami gdy wykazuje chęć wejścia na
grunt przeznaczony dla dorosłych. I teraz też muszę tak zrobić. Mimo, że
dotykamy właśnie spraw najboleśniejszych.
- Coś Ci pokażę – uśmiecha się, choć
widzę, iż sama ma mokre kąciki oczu, po czym biegnie do pokoju, by po chwili
wrócić z okrągłym, metalowym pudełkiem po piernikach. Trzyma je od dłuższego
czasu pod łóżkiem i chyba ma w środku jakiej skarby, więc nigdy nie ośmielałem
się do niego zaglądać.
Drżącymi paznokciami, które co (z lekkim przerażeniem) właśnie
dostrzegam pomalowała na czerwono, podnosi wieczko. I moim oczom ukazuje
się cały stos kolorowych ścinków papieru. Przez chwilę patrzę na nią z
niezrozumieniem, a potem dociera do mnie, iż to przecież te wszystkie nieszczęsne
kartki, które do niej wysłałaś. Tak. Te, z takim upodobaniem i uporem przez
nią targane.
- Byłem przekonany, że wyrzucasz je do
kosza – mówię zaskoczony.
- Drę je, bo ciągle jestem zła – tłumaczy
mi spokojnie, jednocześnie z powrotem zamykając puszkę – ale nie mogę ich
wyrzucić bo w pewien dziwny sposób są dowodem miłości. A miłości się nie
wyrzuca, Michi. Nawet jak nie do końca Ci się podoba.
Siedzę z szeroko otwartymi ustami nie mogąc złapać tchu. Angie od zawsze
potrafiła mnie wbić w fotel, rzucając ni stąd ni z owąd uwagi kompletnie niedostosowane
do swojego wieku uwagi. Ale to?
- Gdyby mnie nie kochała, to by mnie
zabrała – mała wzdycha – byłam przydatna i umiałam ją pocieszyć, poza
tym zawsze w nocy lubiła mnie sobie przytulać, choć robiła to tylko gdy
myślała, że śpię i o tym nie wiem.
- Skarbie...
- Więc porzuciła mnie żebym mogła czuć
się szczęśliwa – wzrusza ramionami, wtulając się w moją koszulkę – i jestem na
nią bardzo, bardzo zła, ale kiedyś mi przejdzie. I wtedy skleję te kartki i
wszystkie przeczytam.
Kiwam głową w milczeniu, przetwarzając jej ostatnie słowa. Ktoś kiedy
powiedział, że człowiek jest upośledzonym aniołem z jednym skrzydłem. Ale
dzieci mają chyba obydwa skrzydła. I po prostu są aniołami. Pełnoprawnymi i
nieskalanymi, choć życie cholernie mocno karmi je wściekłością i okrucieństwem.
A zadaniem nas - dorosłych jest, żeby zachowały swoją krystaliczność jak
najdłużej. I wiadomo, dość często się potykamy podczas tej misji. Ale
powinniśmy zawsze wstawać, bo one za wszelką cenę będą chciały nas podnieść
swoim dążeniem do dobra.
Nawet
wtedy gdy same dorastają na tyle, że muszą już zaakceptować istnienie zła.
- Wiesz co Michi – blondyneczka siada na
krześle, rozczesując palcami swoje długie włosy – nawiasem mówiąc najwyższy
czas, żebyś znalazł sobie dziewczynę.
Parskam śmiechem, nie za bardzo mając pomysł na jakąkolwiek inną
reakcję. Bo nie chcę dziewczyny. Bo teraz jest stabilnie. Bo moje życie
wypełnia Angie i różne pomysły na to co będę robić po karierze, która krok po
kroku dobiega już końca. Bo nie potrzebuję podchodów, obaw czy wiecznej
podejrzliwości. Bo mam dla kogo być odpowiedzialny i nie chcę znowu zamienić
się w pijącą piwo do na wpół surowych mrożonek, stertę rozpaczy.
- Oj Angie, Angie, co Ci przyszło do
głowy?
- Michi, wiem że miłość bardzo boli –
kładzie mi rękę na ramieniu – i wierci w człowieku dziurę – dodaje – a
jednak... Czasem upuści się na chodnik loda o jakimś super rzadkim smaku –
zgarnia ze stołu nieszczęsną patelnię i zaczyna ją szorować, co idzie jej o
wiele lepiej niż mnie – i człowiekowi smutno, możliwe nawet, że nigdy drugi raz nie zje takiego – bierze głęboki wdech – ale to nie znaczy, że ma umrzeć z
głodu i nie spróbować już niczego innego.
Gdyby to było takie proste.
- Jesteś fajny i jeszcze całkiem młody –
dziewczynka wyraźnie nie chce odpuścić – każda wartościowa kobieta to zauważy,
choć swoją drogą mógłbyś się trochę lepiej ubierać czy częściej golić. A ja się
z chęcią z tą hipotetyczną kobietą zaprzyjaźnię, więc nie masz co się obawiać,
że to na mnie źle wpłynie. Pomagałabym wam przy dzieciach...
O ile jakaś laska w ogóle chciałaby
mieć dzieci. Albo przynajmniej je akceptowała. Wolałby nie przeżyć tego po raz
drugi...
- Poza tym zaczynam dojrzewać – dodaje
poważnie – chyba nie chcesz sam musieć rozmawiać ze mną o tak zwanych babskich
sprawach? I przydałoby się mieć w domu kogoś kto umie gotować – z pobłażliwą
minką rozgląda się po kuchni - więc sprawa jest przesądzona, zakładam Ci konto
na portalu randkowym, żebyś nie wymawiał mi się brakiem czasu.
Wiesz co Sara? Na dobrą sprawę
naprawdę mam Cię za co nie znosić. Zafundowałaś mi morze ran. Pozbawiłaś mnie
mojego dziecka, zanim w ogóle choćby pomyślałem o tym, żeby je przytulić.
Zmieniłaś mój światopogląd na mocno trzeźwy, mniej magiczny. Uboższy w
nadzieję i co tu dużo mówić, niestety o wiele bardziej pusty.
Ale równocześnie zawsze powinienem pamiętać o tym, żeby być Ci
wdzięczny. Bo podarowałaś mi prawdziwą miłość. Nie ułudne, pełne podchodów
uczucie kobiety i mężczyzny, które skończyło się równie szybko, nierealnie i
gwałtownie, co zaczęło. Tylko coś dużo głębszego. Tą wspaniałą dziewczynkę,
każdego dnia proszącą o to by być dla niej jak najwspanialszym przykładem. Te
uśmiechy, żenujące śniadania i poczucie, że codziennie ma się dla kogo żyć,
starać czy podnosić.
Jest jedyna w swoim rodzaju. I w pewien sposób jest naszym wspólnym
dzieckiem, choć nigdy nie nazwie mnie tatą. Więc dziękuję Ci za nią. Z całego
serca. I wierzę, że jeszcze kiedyś, sama będziesz się cieszyć jej
wyjątkowością.
Dla niej. Ale dla samej siebie też, bo z takiego daru, nie powinno się
rezygnować.
- A dopóki kogoś nie znajdziemy to co? Hawajska
czy pepperoni? – chwyta za słuchawkę.
Słońce wychodzi zza chmur, choć wedle
prognozy pogody tego dnia do ziemi miał nie dotrzeć żaden jego ciepły promień. I
czuję, że serce mi się rozpuszcza, bo to jeden z tym ulotnych momentów, w których
życie, pomimo wszystkich swoich niedoskonałości jest piękne.
Jeżeli niebo naprawdę potrafi nam
dawać znaki to czyni to właśnie teraz.
I mówi mi, że robię dobrze.
THE END
___________________________________________
Wpadło mi do głowy w Innsbruczku, w momencie gdy byłam już totalnie przekonana, że zabawa w pisanie już nie dla mnie. I dużo się przez czas jego skrobania zmieniło w moim życiu, niestety także w sprawie kluczowych planów na przyszłość, ale mimo wszystko ogromnie się cieszę, żę po raz czwarty w pisarskiej "karierze" udało mi się dociągnąć do symbolicznego zwrotu THE END.
Cóż powiedzieć. Miało kilka elementów dla mnie typowych, ale jednak uważam, że było inne. Zamiast co lubię, dać bohaterce kawałek siebie, stworzyłam istotę będącą moim zupełnym przeciwieństwem, jeżeli chodzi o wartości, którymi kieruje się w życiu. I chyba jeszcze jedna istotna rzecz, po raz pierwszy do ostatniego zdania trzymałąm się planu stworzonego przed prologiem. Było dokładnie tak, jak to sobie zaplanowałam te dwa i pół roku temu.
Choć nie będę mówić - kusiło. Kusiło żeby ją trzasnąć przysłowiowym młotkiem, czy jakkolwiek zabić, bo mega mnie wkurzała. Ale... To by było równie nierealne zakończenie co bajkowy ślub, dom z ogrodem i latające dookoła białe gołębie xD Nie każdy typ człowieka ma w sobie tendencje do samobójstwa, a ona zdecydowanie nie miała i trzeba było zachować konsekwencje. Dobra, zawsze mogła ją przypadkowo przejechać ciężarówka. Ale obiecałam, że dam radę bez trupów i proszę bardzo - dałam. To zakończenie wydaje mi się pozytywne, a jednocześnie dość realne i życiowe. I jeżeli któraś mi napisze, że to też nie jest HAPPY END, to ja już nie wiem czego wy ode mnie chcecie XDDDDD
Reasumując, nie wpiszę tego opowiadania raczej na mającą dwie pozycje listę swoich ukochanych. Ale zdecydowanie zaliczam je do tych, z których jestem zadowolona. Z chęcią posłucham jak wy.
Dobra, pogadane. To teraz dziękuję. Za każdą uwagę i za komentarze. Może nie było ich za wiele, szczególnie gdy przyspieszyłam z tempem tworzenia tego, ale każdy bardzo, ale to bardzo cieszył, tak jak i uwagi rzucane na tt. I dziękuję Aice za wszystkie lata nabijania się z Kluskowatego (troll raczej tego nie przeczyta, ale jemu też powinnam podziękować), bo ta beka z niego jednak mnie mocno wkręciła w klimat tej historyjki.
A jeżeli nie macie mnie jeszcze dosyć, to ja i chłopcy, powszechnie znani światu jako dzikie i niezbyt normalne stado zapraszamy już niedługo na próbkę powrotu do dawnych dobrych czasów ---> <KLIK> 🐄
Buziaczki dziewczynki. Z wielką chęcią się dowiem kto tu dotrwał do końca, nawet jeśli tylko w formie zdania - byłam i czytałam.
💗💙💚💛💜🖤🧡