W
ramach nauki empatii w szko艂ach czy na uczelniach namawia si臋 m艂odych ludzi,
偶eby zamkn臋li oczy i przeszli si臋 korytarzem. Trwa to z pi臋膰 minut, cz臋sto ko艅cz膮c
si臋 szram膮 na kolanie, podarciem ulubionego swetra, czy te偶 w najbardziej
pechowym wypadku zleceniem ze schod贸w.
I
niby jest to jaka艣 wizualizacja 艣lepoty, ale w gruncie rzeczy mamy do czynienia
tylko z zabaw膮, po kt贸rej otwiera si臋 oczy, stwierdzaj膮c rado艣nie, i偶 niebo wci膮偶
jest niebieskie, a trawa zielona. Warunki do艣wiadczalne w 偶aden spos贸b nie pozwalaj膮 nam sobie wyobrazi膰 jak ci臋偶ko by艂oby widzie膰 tylko czer艅. Przez ca艂e miesi膮ce i lata. A偶 do 艣mierci.
A to przera偶aj膮ca wizja.
Bo
przecie偶 kochamy kolory. Kochamy kszta艂ty. Kochamy analizowa膰 艣wiat i wydawa膰
w艂asne opinie. Nawet innych ludzi cz臋sto
oceniamy po twarzy. Po tym czy s膮 zadbani, po tym co na sobie nosz膮. Po
rysach, grymasach i d艂ugo艣ci kresek zrobionych eyelinerem.
C贸偶.
Wydaje si臋, 偶e odebranie wzroku, zabroni艂oby nam w takim, banalnym codziennym
wymiarze okre艣la膰 w艂asn膮 osobowo艣膰. Patrzcie. Po choler臋 mieliby艣my prosi膰 ekspedientk臋 w sklepie, 偶eby wybra艂a nam do ubrania co艣 czerwonego, je艣li nie rozumieliby艣my g艂臋bi s艂owa czerwie艅? I po c贸偶 偶膮daliby艣my po艂o偶enia kwiat贸w na stole, gdyby艣my nie mogli ujrze膰 jak si臋 mieni膮. Przecie偶 bezdusznie m贸wi膮c, r贸wnie dobrze sz艂oby spryska膰 dom jakim艣 tanim od艣wie偶aczem powietrza, o zapachu bzu czy innego fio艂ka.
Smutne.
Czer艅
nas przera偶a. Bo przera偶a nas b贸l. Przera偶a zw膮tpienie. Przera偶a, 偶e
mogliby艣my sta膰 si臋 totalnie bezbronni i podczas zwyk艂ego spaceru wybi膰 sobie
z臋by o niezauwa偶alny kraw臋偶nik.
A
r贸wnocze艣nie co bardzo 艣mieszne i kontrastuj膮ce z powag膮 ciemno艣ci oraz
艣lepoty, zdecydowanie za cz臋sto sami, b臋d膮c zupe艂nie zdrowi, rezygnujemy ze
wzroku.Wybieramy mrok.
Bo w mroku naj艂atwiej si臋 oszukiwa膰.
Wm贸wi膰 sobie, 偶e zap艂akane oczy tak naprawd臋 si臋 艣miej膮. Albo id膮c jeszcze o krok dalej, 偶e cierpienie
jest zabaw膮.
To wbrew pozorom ca艂kiem proste.
Przymykamy powieki, kreuj膮c alternatywn膮 rzeczywisto艣膰. I nagle to co stare
robi si臋 m艂ode. To co zepsute, naprawione. To co szkaradne, szczerze pi臋kne.Zmarszczki si臋 wyg艂adzaj膮, rany automatycznie goj膮, puste kartki wygl膮daj膮 niczym zapisane s艂odkimi, koj膮cymi s艂owami jakiego艣 listu mi艂osnego...
I tak, krok po kroczku, nie daj膮c rady znie艣膰 codzienno艣ci coraz bardziej od niej odp艂ywamy. Siedzimy w publicznych miejscach, rzekomo poch艂oni臋ci przez banaln膮 proz臋 偶ycia, a tak naprawd臋 bujamy tylko w nam znanych ob艂okach.
I kto艣 musi zacz膮膰 na nas bardzo g艂o艣no krzycze膰, aby sprowadzi膰 nas z powrotem na ziemi臋. Do czasu. Bo potem nawet to nie wystarcza. Nie wystarcza gdy偶 do wzroku dochodz膮 kolejne zmys艂y, kt贸re od艂膮czamy.
Dotyk.
Wkr臋camy
w艂asnej pod艣wiadomo艣ci, i偶 uderzenie jest delikatnym masa偶em, a srogi policzek
czu艂ym poca艂unkiem. Zabijamy kom贸rki czuciowe, albo staramy si臋 skupi膰 ca艂膮 uwag臋 na jakim艣 lekkim dyskomforcie, prozaicznym niczym sw臋dzenie za uchem.
Byle nie zidentyfikowa膰 tego co naprawd臋 boli. I co wymaga natychmiastowego leczenia, bo w przeciwnym wypadku sko艅czy si臋 tragicznie.
Nikt nie chce zaliczy膰 w 偶yciu tragedii. Ale zdecydowanie zbyt wiele os贸b jednak jakim艣 cudem do niej doprowadza.
Dalej.
S艂uch.
Pierzemy sobie m贸zg tak d艂ugo, a偶 nienawidz臋
faktycznie zaczyna brzmie膰 jak kocham.Wolimy my艣le膰, 偶e wszystko co przemawia przeciwko naszemu szcz臋艣ciu to maska, kt贸r膮 z czasem uda si臋 艣ci膮gn膮膰. Wi臋c nigdy automatycznie staje si臋 kiedy艣. W ko艅cu 艂atwiej czeka膰, gorzknie膰 i marnowa膰 kolejne dni, ni偶 rzuci膰 w ko艅cu ch艂odne lecz 艣wiadome 偶egnaj, rozpoczynaj膮c trudny okres 偶a艂oby.
S艂yszymy
tak mimo, i偶 kto艣 dos艂ownie ryczy nam
prosto w twarz swoje nie. I to
fa艂szywe tak traktujemy niczym
przyzwolenie na budowanie ca艂ej pot臋gi fa艂szywego 偶ycia. A co najgorsze sami
zaczynamy wierzy膰, 偶e k艂amstwo jest prawd膮. Szczerze i bezinteresownie.
Po prostu zwariowali艣my. Bo nie dajemy ju偶
rady. Musimy wybra膰 co艣 czym b臋dziemy si臋 w 偶yciu kierowa膰.
Gdy
zar贸wno serce jak i rozum nas zawiod艂y.
~~***~~
czerwiec
Na
dobr膮 spraw臋 chyba wola艂by, 偶eby p臋k艂o mu serce.
Przypadkowi
przychodnie znale藕liby go w jakim艣 rowie czy na innym chodniku. I pewnie
prze偶yliby lekk膮 traum臋, ale w sumie szybko by si臋 otrz膮sn臋li, w ko艅cu 偶yli w
dwudziestym pierwszym wieku.
Krew
la艂a si臋 dzi艣 strumieniami nawet z g艂upich telewizyjnych ekran贸w, a w ramach
odstresowania dzieciaki grywa艂y w gry, polegaj膮ce na strzelaniu do ludzi. Co tam by komu艣 zrobi艂 trup na trawie.
Potem
zosta艂aby ju偶 tylko kwestia pogrzebu. Czarny garnitur, cho膰 przecie偶 zawsze od galowych ciuch贸w, wola艂 sw贸j znoszony dres i
cholernie b艂yszcz膮ce lakierki, zamiast
jego ukochanych adidas贸w, w kt贸rych paradowa艂 nawet podczas sportowych gali.
Jacy艣
nieznajomi kupiliby jego mieszkanie, przemalowuj膮c pewnie 艣ciany na nieco mniej
jaskrawy kolor, a w narodowej kadrze koledzy rzucaliby losy o to kto przejmie
trudny obowi膮zek dzielenia pokoju z Kraftem. I 偶ycie toczy艂oby si臋 dalej.
Znajomi
p艂akaliby pewnie przez jakie艣 marne dwa dni, tak 偶eby si臋 nazywa艂o. W ko艅cu
艣mier膰 jest nieodzownym elementem codzienno艣ci i nie ma co zbyt d艂ugo nad ni膮
rozpacza膰.
Gorzej by艂oby z rodzin膮. Ale 艣wiat nie
stanie przecie偶 w miejscu tylko po to by konkretna osoba mog艂a sobie
pocelebrowa膰 b贸l. Jego najbli偶si te偶 z
czasem ruszyliby do przodu. B膮d藕 co b膮d藕...
Dramatyczne
deklaracje s膮 typowe dla stania nad trumn膮. Ludzie szlochaj膮, wal膮 pi臋艣ciami o
ziemi臋 i s膮 niemal pewni, 偶e ju偶 nigdy si臋 nie u艣miechn膮. A potem nagle wiatr
rozmywa mg艂臋 i zza chmur wychodzi s艂o艅ce.
Wielki
b贸l niespodziewanie staje si臋 mo偶liwy do przetrwania.
Przez ca艂e lata nic nie przera偶a艂o go
bardziej ni偶 samob贸jcy. Zauwa偶a艂 to nawet przed pami臋tn膮 rozmow膮 na mo艣cie, nie
m贸wi膮c ju偶 o tym co czu艂 po niej. Ale
je偶eli ci poranieni nieszcz臋艣nicy kierowali si臋 przy podejmowaniu swojej
ostatniej decyzji, w艂a艣nie tak膮 pokr臋con膮 filozofi膮, jaka narodzi艂a si臋 w
minionych tygodniach w jego g艂owie... To w pewien spos贸b nie potrafi艂 nie
przyzna膰 im racji.
No tyle, 偶e odebranie sobie 偶ycia by艂o cholernie beznadziejnym, lecz
jednak wyborem. Krokiem do przodu,
mimo i偶 wykonanym wy艂膮cznie pod wp艂ywem my艣li, 偶e trzeba i艣膰 przez siebie, a
wszystkie mo偶liwe 艣cie偶ki s膮 r贸wnie trudne i beznadziejne.
P臋kaj膮ce serce stanowi艂oby natomiast 艂adne,
estetyczne zdanie si臋 na los. 呕adnych
dramat贸w typu poszukiwanie zaginionego, rodzina identyfikuj膮ca cia艂o czy
dramatyczne pytania w stylu ‘a mo偶e
mogli艣my mu pom贸c?’.
Z tym, 偶e serca niestety nie p臋ka艂y.
Przynajmniej tak dos艂ownie.
Luty od czerwca dzieli艂y cztery miesi膮ce.
Prawie trzydzie艣ci tygodni i ponad sto dni.
Wi臋c pewnie wypowiedzia艂 przez ten okres ca艂e tabuny s艂贸w. Zapewnia艂, 偶e nic mu
nie jest, przeprasza艂 znajomych, kt贸rym odmawia艂 wsp贸lnych wypad贸w na pole
golfowe, subtelnie wyrzuca艂 z mieszkania w艂asn膮 mam臋 przywo偶膮c膮 mu go艂膮bki, w
ramach pokrzepienia po rozstaniu... A
w bardziej oficjalnej sferze 偶ycia szczerzy艂 si臋 do dziennikarzy i omawia艂 ze
sztabem plany treningowe, podkre艣laj膮c jednocze艣nie, 偶e nie potrzeba mu 偶adnych
spotka艅 z psychologiem.
Ale jednak to wszystko nie wystarcza艂o. By艂
jak bohater jakiego艣 okropnego programu medycznego, kt贸ry Kraft pu艣ci艂 kiedy艣 kadrze
przy 艣niadaniu, aby wszyscy z obrzydzenia odeszli od sto艂u i zostawili mu jak
najwi臋cej nale艣nik贸w z syropem.
Michi nie ruszy艂 si臋 wtedy z miejsca, bo zbyt dobrze zna艂 ju偶 wiewi贸rk臋,
偶eby przejmowa膰 si臋 jej wybrykami, pod膮偶aj膮c do wyj艣cia za kolegami z dru偶yny. Z
tym, i偶 w g艂owie zamiast wszystkich paskudnych naro艣li i z艂ama艅, zosta艂 mu
pewien cz艂owiek po wypadku. Cz艂owiek,
kt贸ry straci艂 pami臋膰 kr贸tkotrwa艂膮. Codziennie budzi艂 si臋 rano z
przekonaniem, 偶e tkwi w tym jednym jedynym, pechowo dla niego zako艅czonym dniu.
I kojarzy艂 wszystko co zdarzy艂o si臋
wcze艣niej. Dzieci艅stwo, rodzin臋, plany 偶yciowe... Kojarzy艂 te偶 cholerny
b贸l, towarzysz膮cy mu w momencie omdlenia. Ale
niczego wi臋cej. Ka偶dego dnia na nowo musiano mu t艂umaczy膰 ile ma ju偶 lat.
Chory m臋tlik chwili, kt贸ra postanowi艂a sta膰
si臋 ca艂ym, pe艂nym 艣miertelnych pu艂apek 偶yciem.
Michael mia艂 wra偶enie, 偶e przechodzi
teraz dok艂adnie przez to samo. Jakby waln膮艂 艂bem o tward膮 posadzk臋, z tym i偶
zupe艂nie tego nie pami臋taj膮c. Bo zdawa艂o mu si臋, 偶e ca艂a miniona wiosna nie
istnia艂a. 呕e po prostu j膮 przespa艂, otoczony
mrocznym, czarnym p艂aszczem z艂ego snu.
A
ostatnim zdaniem, kt贸re wypowiedzia艂, ci膮gle by艂o to niemieszcz膮ce si臋 mu w
g艂owie. To okrutne, pod艂e i ca艂kowicie wyj臋te spod kontroli 艣wiadomo艣ci.
‘Nie
mog臋 na Ciebie patrze膰.’
*
luty
- Przepraszam
Ci臋 bardzo, co zrobi艂a艣? – poczu艂, 偶e s艂owa najzwyczajniej w 艣wiecie wi臋zn膮 mu
w gardle. Ucisk stawa艂 si臋 coraz
mocniejszy i nie pomaga艂o na niego prze艂ykanie 艣liny czy zagryzanie warg.
Chyba
pierwszy raz w 偶yciu, tak po prostu na ni膮 krzykn膮艂. Cho膰 jednak tak do ko艅ca nie nazywa艂by tego wrzaskiem. Zbyt du偶o w
jego g艂osie s艂ycha膰 by艂o nadziei. Nadziei,
偶e co艣 藕le zrozumia艂. W ko艅cu ostatnich dni nie m贸g艂 zaliczy膰 do puli tych,
przeznaczonych na wypoczynek. Praktycznie kr膮偶y艂 pomi臋dzy skandynawskimi
skoczniami, lotniskami i si艂owni膮. Wi臋c
przecie偶 mog艂o mu zaszumie膰 w g艂owie. M贸zg w ko艅cu potrafi艂 zrobi膰 wiele,
偶eby zmusi膰 cz艂owieka, do przerwania na momencik ci膮g艂ej pogoni za sukcesem.
- Usun臋艂am ci膮偶臋.
Kilka
godzin wcze艣niej, gdy po wyl膮dowaniu we Wiedniu, w艂膮czy艂 telefon, pierwsze co us艂ysza艂
to jej nagranie na poczt臋 g艂osow膮. M贸wi艂a, 偶e musz膮 porozmawia膰, bo zrobi艂a co艣
co wyda mu si臋 straszne.
Ale o dziwo nie poczu艂 w sercu jakiego艣
k艂uj膮cego sygna艂u alarmowego. Mo偶e by艂o to kwesti膮 oszo艂omienia, po
ostatnich zawodach w Finlandii. Trzy wygrane konkursy z rz臋du zdawa艂y mu si臋
zawsze nieosi膮galnym dla niego przywilejem, zarezerwowanym dla najwi臋kszych
gwiazd. A tymczasem zrobi艂 to. Niesiony
na magicznej fali, kt贸r膮 przypisywa艂 zmianom,
zachodz膮cym ostatnio w jego 偶yciu.
By艂 zakochany i spe艂niony. Wi臋c chyba to
uczuciowe morze endorfin, obudzi艂o w jego ciele nieznan膮 mu do tej pory porcj臋
adrenaliny. Wreszcie mia艂 wra偶enie, 偶e
nie boi si臋 niczego i 偶e ka偶da przeszkoda jest do pokonania.
A
mo偶e nie przestraszy艂 si臋 z zupe艂nie innego powodu? Z powodu g艂osu Sary. Bo oznajmi艂a mu, i偶 musz膮 pogada膰 cholernie spokojnym
tonem, jakby po d艂ugich przemy艣leniach na temat ka偶dego s艂owa, kt贸re wypowie. Nie trzeba by艂o by膰 szczeg贸lnie
spostrzegawczym, 偶eby odkry膰 i偶 jest to zupe艂nym przeciwie艅stwem tamtej trudnej
nocy, pe艂nej alkoholowego be艂kotu i 艂ez. Wi臋c z g贸ry za艂o偶y艂, 偶e idzie o
b艂ahostk臋. 呕e zala艂a 艂azienk臋, zmieni艂a 艣lubne menu nie pytaj膮c go o zdanie,
albo w najgorszym razie przestraszy艂a si臋 egzaminu na prawko i na niego nie
posz艂a.
- Chcia艂am to przed Tob膮 ukry膰, bo wiem
ile dla Ciebie znacz膮 pewne sprawy, ale nie potrafi臋. Podle si臋 czuj臋, brzuch
mnie boli i chyba oduczy艂am si臋 k艂ama膰.
Zawsze b艂aga艂 j膮 o brak gierek. O jasne,
proste komunikaty, kt贸re z 艂atwo艣ci膮 dotar艂yby do jego m臋skiej g艂owy. Ale w
tamtej chwili chcia艂 tylko, 偶eby si臋 zamkn臋艂a. 呕eby przesta艂a m贸wi膰, zanim w
ko艅cu on nie wytrzyma i zatka jej d艂oni膮 usta niczym jaki艣 psychopata.
Tamto
pierwsze zdanie sprawi艂o, 偶e zawali艂 mu si臋 艣wiat. Jakby w sekund臋 straci艂 co艣,
czego nie zdo艂a艂 jeszcze nawet zyska膰. Jakby m贸wi艂 do widzenia, mimo i偶 nie pad艂o 偶adne dzie艅 dobry.
Ale jej druga kwestia zadzia艂a艂a na niego jeszcze gorzej. Zacz膮艂 si臋
zastanawia膰 z kim on w艂a艣ciwie rozmawia. Czy
to by艂a kobieta, dla kt贸rej zwariowa艂? Czy to by艂 pow贸d przemeblowania ca艂ego
dotychczasowego 偶ycia? Czy sta艂a przed nim wr贸偶ka z nastoletnich mrzonek? A
mo偶e raczej jaka艣 czarownica, 艂amana przez kr贸low膮 lodu?
Wiedzia艂, 偶e jest niestabilna. Wiedzia艂, 偶e wymaga olbrzymich pok艂ad贸w
czasu, troski i ostro偶no艣ci. Ale to? Nie
tylko zrobi艂a rzecz... Kt贸r膮 zrobi艂a. Na
dodatek przyzna艂a w艂a艣nie, i偶 dokona艂a wyboru ca艂kiem 艣wiadomie, nie w amoku. Cynicznie
rozwa偶y艂a wszystkie za i przeciw, wiedz膮c przecie偶, 偶e z艂amie mu serce.
Obieca艂 jej zaprzestanie rozm贸w o dzieciach. Bola艂o, ale przecie偶 prawdziwa
mi艂o艣膰 musi czasem bole膰.
Jednak czym innym by艂o branie przez ni膮 tych przekl臋tych tabletek, o
kt贸re dba艂a cz臋sto bardziej ni偶 o w艂asn膮 c贸rk臋. Czym innym szeroko poj臋te uwa偶anie i zazdrosne spojrzenia w
kierunku wszystkich koleg贸w, kt贸rzy zostawaliby ojcami. A czym innym...
- Ile to trwa艂o? – rzuci艂 cicho, nie
potrafi膮c nawet we w艂asnej g艂owie, nazwa膰 tego co zasz艂o.
- Rzyga艂am przez ostatni miesi膮c –
wzruszy艂a ramionami – wi臋c pewnie co艣 ko艂o dw贸ch.
Miesi膮c.
Miesi膮c, przez kt贸ry robi艂 jej herbat臋 do 艂贸偶ka i namawia艂 na wizyt臋 u
lekarza. Miesi膮c kupowania syropk贸w i pocieszania dziewczyny tekstami w stylu zaraz zabijemy tego pieprzonego wirusa.
Przytakiwa艂a mu przez ten ca艂y czas. Momentami nawet si臋 u艣miechaj膮c. Szkoda tylko, 偶e zapomnia艂a wspomnie膰, 偶e od
parszywych chor贸bsk wyzywa艂... Swoje w艂asne dziecko. A ona to aprobowa艂a,
bo doskonale wiedzia艂a... 呕e jego s艂owa
nied艂ugo si臋 spe艂ni膮.
Chryste
Panie.
Nie raz ostatnio wymskn臋艂o jej si臋, 偶e go
kocha. C贸偶... Czu艂, i偶 to lekko
nienaturalne i chyba mia艂 racj臋, bo wida膰 w istocie nie by艂 wa偶ny nawet na
tyle, 偶eby m贸c wyrazi膰 w艂asne zdanie.
呕a艂osne. Ale wyra藕nie do oczu nap艂yn臋艂y mu
艂zy.
- Michi. Powiesz co艣?
Nie chcia艂 by膰 okrutny. Nie chcia艂 jej rani膰, tylko dlatego, 偶e sam
zosta艂 zraniony. Nie chcia艂 przyzna膰 si臋 do swoich my艣li. Bo zacz膮艂 zastanawia膰 si臋 czy przez ostatnie dwa lata czasem nie
pomiesza艂a mu si臋 mi艂o艣膰 z nienawi艣ci膮.
W gruncie rzeczy nic nie chcia艂. Ale jego usta zadzia艂a艂y same. Nie potrzebowa艂y
wraz z ca艂膮 reszt膮 cia艂a poddawa膰 si臋 fali cierpienia. I po prostu postanowi艂y
si臋 otworzy膰.
By wyplu膰 jad i zaczerpn膮膰 powietrza.
- Nie potrafi臋 na Ciebie patrze膰.
*
czerwiec
Zawsze
w trudnych chwilach lubi艂 na chwil臋 sobie wyj艣膰. Jasne, to by艂o
szczeniackie, ale naprawd臋 mu pomaga艂o. 艁azi艂, wy偶ywa艂 si臋 w my艣lach na
rzeczywisto艣ci, a potem wraca艂 na pole walki przewietrzony i z now膮 porcj膮
nadziei w sercu.
A
jednak tamtego dnia opu艣ci艂 mieszkanie w zupe艂nie innym celu. Opu艣ci艂 je 偶e strachu, 偶e przesadzi.
Wi臋c
wa艂臋sa艂 si臋 po mie艣cie, wypi艂 dwa piwa w jakim艣 przydro偶nym barze, wy艂adowa艂
w艣ciek艂o艣膰 na worku bokserskim w hali treningowej... I tak naprawd臋 wcale nie my艣la艂 o tym, co si臋 sta艂o. Jego m贸zg
skupi艂 si臋 wy艂膮cznie na balansowaniu na owej cienkiej granicy dziel膮cej chor膮
nienawi艣膰 od mi艂o艣ci absolutnej.
To by艂o niczym podmuchy wiatru powoduj膮ce
problemy w locie. Raz znosi艂o go na prawo, a raz na lewo. Ale gdy g艂臋biej na to spojrza艂... W zasadzie
po obu swoich stronach widzia艂 to samo. Cholerny ocean uczu膰.
W
ko艅cu wr贸ci艂 do domu. Nadal nie wiedz膮c
co chce jej powiedzie膰. I tylko z jednym jedynym pytaniem na ustach. Tym, kt贸re mia艂o warunkowa膰 nast臋pne
miesi膮ce jego 偶ycia. Czy kochanie kogo艣 naprawd臋 nie wystarcza? Bo przecie偶
j膮 kocha艂. Ci膮gle. Cho膰 nie ukrywa艂
przed sob膮, i偶 za t膮 mi艂o艣膰, wstydzi si臋 ju偶 nieco spojrze膰 w lustro.
Kocha艂 j膮. Bez przerwy. Jednak
nie w膮tpi膮c, 偶e gdyby jej ostatnie s艂owa pad艂y z ust kogokolwiek innego, to roztrzaska艂by
temu komu艣 艂eb o 艣cian臋.
Kocha艂
j膮. Nieustannie i idiotycznie. Ale to nie
znaczy艂o, 偶e k艂ama艂. Naprawd臋, nie mia艂
ochoty jej wi臋cej widzie膰.
I jak si臋 okaza艂o wcale nie musia艂. Bo
Sara pozosta艂a Sar膮. Niezale偶nie co robi艂a, czyje warto艣ci t艂amsi艂a i w kt贸re z
kolei g贸wno si臋 pakowa艂a. Nienawidzi艂a
lito艣ci. I nigdy przenigdy nie zgodzi艂aby si臋 偶eby prosi膰. Nikogo. O nic.
Wr贸ci艂. Ale zgodnie z tym co 艣piewali w jednej smutnej piosence jego mieszkanie nie by艂o ju偶 domem. A w
zamian za to by艂o dos艂ownie i namacalnie puste.
Marne kilka godzin wystarczy艂o, 偶eby dziewczyna zgarn臋艂a ca艂y sw贸j
艣mieszny maj膮tek i znikn臋艂a. Zabieraj膮c nawet ulubiony kubek i zu偶yte opakowanie
po szmince. I butelk臋 soku marchewkowego stoj膮c膮 na blacie w kuchni.
Podj臋艂a
decyzj臋. Zapewne w tej sytuacji
nieuniknion膮 i b臋d膮c膮 jedynie kwesti膮 czasu.
Szkoda tylko, 偶e po raz kolejny ju偶 postanowi艂a j膮 podj膮膰 zupe艂nie sama.
Zasun膮艂 do ko艅ca 偶aluzje, 偶eby nie gapi膰
si臋 na padaj膮cy za oknem deszcz, po czym wr贸ci艂 do rozgrzebywania rozstaniowego go艂膮bka i popijania go
sokiem z kartonu, bo przecie偶 je艣li
nie chcia艂 si臋 kompletnie rozjecha膰 to musia艂 pi膰 co艣 poza piwem.
Co zabawne, to by艂 ten sok.
Jej ulubiony, ohydny w smaku wyci膮g z marchewki, buraka i jarmu偶u, czy jak tam
si臋 nazywa艂a ta paskudna, pokr臋cona sa艂ata, kt贸r膮 zawsze trzyma艂a na parapecie.
Gdy
razem mieszkali Michi uporczywie unika艂 cho膰by pow膮chania szklanki
zielono-burego paskudztwa. Kojarzy艂o mu si臋 z ma艂偶ami polanymi keczupem i
przyprawionymi le艣nym, zgni艂ym mchem. A teraz?
W sumie ci臋偶ki do wyt艂umaczenia by艂 fakt, 偶e
ci膮gle je kupowa艂. Sta艂o w sklepie tu偶 przy wej艣ciu, na dziale z fit
dziadostwem. I jako艣 przyci膮ga艂o jego uwag臋. Wi臋c wk艂ada艂 odruchowo na zapas ze
trzy kartony do koszyka, bo przecie偶 Sara zast臋powa艂a t膮 brej膮 wi臋kszo艣膰
艣niada艅 i kolacji. A potem gdy si臋
ogarnia艂 i przypomina艂 sobie, i偶 sok z jarmu偶u nale偶y ju偶 do przesz艂o艣ci... Nie
mia艂 serca go od艂o偶y膰 na p贸艂k臋. Wi臋c p艂aci艂 za cholerstwo. I pi艂 je ze
skrzywion膮 min膮 do mamusinej kapusty, bo przecie偶 szkoda by by艂o, 偶eby
przekroczy艂o dat臋 wa偶no艣ci i sfermentowa艂o.
Historia 偶ycia Michaela Hayboecka.
Przez ostatnie miesi膮ce jego smutek jakby
ewoluowa艂.
Na
pocz膮tku wybrzmiewa艂 cholernie egoistycznie. Jak mog艂a艣 mi to zrobi膰, skoro tak Ci臋 kocha艂em. Jak mog艂a艣 mi to
zrobi膰, k艂ami膮c mi prosto w twarz. Jak mog艂a艣 mi to zrobi膰, a potem znikn膮膰,
nawet bez g艂upiego przepraszam. Jak
mog艂a艣.Z czasem jednak popatrzy艂 na spraw臋 nieco szerzej. Nie oczami sfrustrowanego go艣cia zawieszonego w roku dwa tysi膮ce szesnastym, a cz艂owieka, kt贸rym m贸g艂by si臋 sta膰 za dwadzie艣cia lat. A tak偶e tego, kt贸rym by艂 rok wcze艣niej.
Samolubnie zamkn膮艂 Sar臋 w klatce. Pi臋knej klatce, pe艂nej z艂otych marze艅.
Nie by艂o w niej krat, mog膮cych porani膰, a wszystko zdawa艂o si臋 mi臋kkie, ciep艂e
i wywa偶one.
Stara艂
si臋 udoskonala膰 t膮 jej przestrze艅 komfortu, tak bardzo jak tylko m贸g艂, my艣l膮c,
偶e ka偶de jego wyrzeczenie sprawia, i偶 ich mi艂o艣膰 ro艣nie. 呕e ka偶da spe艂niona
zachcianka dziewczyny, cementuje ten zwi膮zek coraz mocniej. Ale klatka ci膮gle pozostawa艂a klatk膮. Jakkolwiek cudowna i idealna, ca艂kowicie wypacza艂a poj臋cie wolno艣ci.
Zacz膮艂 my艣le膰, i偶 na dobr膮 spraw臋 on j膮 sobie kupi艂, cho膰 w przypadku Sary to by艂o podw贸jnie niestosowne i nietrafione twierdzenie. Kupi艂 j膮, nie prezentami czy pieni臋dzmi, a w艂a艣nie tym rezygnowaniem z w艂asnych potrzeb i przybraniem postaci eterycznego, przytakuj膮cego tworu, 艂amanego ewentualnie przez nia艅k臋 do dziecka.
Wmawia艂 sobie, 偶e czuje si臋 szcz臋艣liwy, bo ona jest szcz臋艣liwa. Ale do kurwy n臋dzy. Szcz臋艣liwe kobiety nie dokonywa艂y samowolnie takich wybor贸w! Szcz臋艣liwe kobiety nie przekre艣la艂y wszystkiego po czym nie wia艂y w nieznane, nie zostawiaj膮c po sobie nawet g艂upiej karteczki z wymownym 'sorry'.
Przez ca艂e 偶ycie wola艂 nie rusza膰 tak
zwanych temat贸w egzystencjalno-moralnych.
Bo takie tematy w istocie trwa艂y nierozwi膮zane od lat. Ludzie uwielbiali na
nie dyskutowa膰, k艂贸c膮c si臋 i tworz膮c dwa przewidywalnie wrogie obozy.
Nigdy nie przysz艂o mu na my艣l do艂膮czanie do kt贸regokolwiek
z nich. To by艂o zbyt wielkie tabu. Zbyt wiele tajemnic, b贸lu i ci臋偶kich,
niejednoznacznych rozterek, 偶eby jaki艣 wyluzowany ch艂opaczek z zewn膮trz,
wtr膮ca艂 si臋 rzucaj膮c werdykt w stylu 'oczywi艣cie,
偶e mo偶na', lub 'koniec, to powinno
by膰 zabronione'.
Z
tym, i偶 w tej konkretnej sytuacji, nie sta艂 z boku jako wyluzowany ch艂opaczek, wydaj膮cy s膮dy zale偶膮ce od aktualnego
poczucia humoru. Bo tu chodzi艂o o jego
dziecko. Jego geny. Jego ha艂a艣liwego synka, albo wygadan膮 c贸reczk臋, kt贸ra
przej臋艂aby kolekcj臋 ubranek dla lalek po Angie. I nikt, za nic w 艣wiecie
nie by艂 uprawniony, aby mu wmawia膰, 偶e nie mia艂 prawa g艂osu.
C贸偶.
Naukowcy mogli si臋 k艂贸ci膰 kiedy zaczyna si臋 偶ycie. Ale gdy patrzy艂 na to z takiej subiektywnej, pe艂nej b贸lu perspektywy,
to g贸wno to dla niego znaczy艂o. Jak膮 r贸偶nice stanowi艂y trzy miesi膮ce w t膮
czy w tamt膮? Czy zmienia艂y fakt, 偶e na prze艂omie lata i jesieni ten maluch mia艂
przyj艣膰 na 艣wiat? A za siedem lat p贸j艣膰 do szko艂y? Za pi臋tna艣cie pierwszy raz
si臋 zakocha膰, prze偶ywaj膮c bunt i ca艂e dnie nie wychodz膮c z pokoju? Za dwadzie艣cia
wybiera膰 艣cie偶k臋 偶ycia?
Tak brzmia艂y fakty. I po prostu chcia艂
to wszystko prze偶y膰. Wychowa膰 swojego nast臋pc臋, kt贸ry mo偶e okaza艂by si臋 drugim Schlierenzauerem.
Albo przysz艂ego lekarza. Albo szalon膮 artystk臋 maj膮c膮 pracowni臋 na strychu i prowadz膮c膮
ma艂y sklepik w centrum miasta. Lub chocia偶 niepokornego czerwonow艂osego m艂odzie艅ca,
chodz膮cego po 艣wiecie z gitar膮 elektryczn膮, cho膰
zapewne zdecydowanie stara艂by si臋 unikn膮膰 tej opcji.
Niewa偶ne kim by by艂o. Mia艂o prawo,
偶eby w og贸le by膰, 偶eby zaistnie膰. Bo Sara nie musia艂a si臋 go pozbywa膰. Nikt
jej nie postawi艂 pod murem ani nie kaza艂 walczy膰 o 偶ycie.
Ona
po prostu podj臋艂a 艣wiadom膮 decyzj臋.
A on przez miesi膮c 偶y艂 w debilnym
przekonaniu, 偶e jego dziecko to paskudny wirus grypy.
I
tak. Chyba nadal nie potrafi艂 na ni膮 patrze膰.
~~***~~
listopad
- Chcia艂em tylko m贸c co艣 powiedzie膰.
Odezwa膰 si臋 w sprawie tak dla mnie wa偶nej. Chcia艂em... – g艂os mu si臋 za艂ama艂, a
na blacie nie by艂o ju偶 kolejnych serwetek, kt贸re nadawa艂yby si臋 do podarcia ich
na uspokojenie. I Sara o dziwo to
zauwa偶y艂a. Wsta艂a i przynios艂a mu wype艂niony nimi pojemnik z pustego
stolika obok.
Dla
odmiany pojemnik czerwonych. 呕eby ju偶 tak ca艂kiem zakry膰 ziele艅 obrusa.
- To chyba tyle, nie? – wzruszy艂a
ramionami, dopijaj膮c kaw臋. Przez chwil臋
my艣la艂a nawet czy nie poklepa膰 go po ramieniu, ale to chyba nie wygl膮da艂oby
zbyt stosownie, a przede wszystkim Michi wyra藕nie by tego nie chcia艂. Wola艂a nie pr贸bowa膰 zgadn膮膰 co teraz czu艂.
A
co czu艂?
C贸偶.
Ostatnie p贸艂 roku nieustannie powtarza艂 sobie w g艂owie zdanie uciek艂a nawet bez marnego sorry. Zupe艂nie
jakby jej przeprosiny mog艂y co艣 zmieni膰. Jakby zamyka艂y ca艂膮 ich wsp贸ln膮 histori臋
jedn膮, stabiln膮 klamr膮, daj膮c mu tym samym szans臋 na przej艣cie do nast臋pnego
rozdzia艂u - ju偶 wy艂膮cznie jego w艂asnego.
W ko艅cu nie da si臋 czyta膰 kolejnej strony
tekstu, ci膮gle nie odwracaj膮c kartki i gapi膮c si臋 na t膮 poprzedni膮.
Us艂ysza艂 je. W pewnym sensie, bo 'chcia艂am Ci臋 przeprosi膰' nie znaczy chyba jeszcze
tak do ko艅ca 'przepraszam'. Us艂ysza艂, odpowiadaj膮c w wyuczony wcze艣niej spos贸b, 偶e jej s艂owa ma艂o dla niego znacz膮.
Us艂ysza艂 i...? I nic takiego si臋 nie
sta艂o. Deszcz nie przesta艂 pada膰, a na zeschni臋tych drzewach nie pojawi艂y si臋
znienacka pi臋kne kwiaty. Wci膮偶 by艂o zimno, muzyka gra艂a, a Sara... Ani odrobin臋 nie zbrzyd艂a. Zamiast tego
zda艂a si臋 mu tylko jeszcze bardziej odleg艂a i ch艂odna.
Kr贸lowa 艣niegu. W艂adczyni ciemnej p贸艂nocy. Pani wiatru, zawiei i lodu.
Pogromczyni s艂o艅ca. No co? Skoro on mia艂
by膰 pieprzonym rycerzykiem, wyci膮gaj膮cym dam臋 ze zgni艂ego zamczyska, to
przecie偶 jego dama te偶 musia艂a posiada膰 jakie艣 tytu艂y.
Poczu艂 jak odp艂ywa od niego ostatnia porcja nadziei na lepsze jutro. Nie umia艂 udawa膰.
Z
ka偶d膮 minut膮 sp臋dzan膮 przy niej czu艂 si臋 coraz bardziej pusty. Jakby jej zakryte oczy, przedziurawia艂y go
na wylot, wysysaj膮c krew. Ale mo偶e...
Mo偶e
to i lepiej? W ko艅cu nie mia艂 pewno艣ci, co zrobi艂by gdyby nagle zupe艂nie nie w
swoim stylu rzuci艂a si臋 mu na szyj臋, b艂agaj膮c by jej wybaczy艂.
By艂a opcja, 偶e zrzuci艂by j膮 na pod艂og臋, ju偶 do ko艅ca demoluj膮c ten
lokal. Ta lepsza opcja, mniejsza i偶
prawdopodobnie zako艅czona wizyt膮 na komisariacie. Bo r贸wnie dobrze...
M贸g艂by
wzi膮膰 j膮 na r臋ce, mieszaj膮c swoje 艂zy z jej tuszem do rz臋s. M贸g艂by ca艂owa膰
delikatne, spierzchni臋te usta, a偶 do utraty tchu. M贸g艂by niczym bohater typowej,
dennej komedii romantycznej zanie艣膰 dziewczyn臋 do domu, przekonuj膮c j膮, i偶 nic
si臋 nie zmieni艂o.
I na dobr膮 spraw臋 widzia艂 to oczyma
wyobra藕ni. Zaprzeczy艂by wszystkiemu w co w 偶yciu wierzy艂 i wr贸ciliby do stadium
pi臋knej, z艂otej klatki. Trzeba by j膮 pewnie nieco odkurzy膰, a par臋 element贸w
wyposa偶enia skompletowa膰 od nowa. Ale chwila trudu i z pozoru zn贸w wygl膮da艂aby
jak dawniej.
Zn贸w 偶yliby w cudownej, magicznej otoczce
k艂amstwa.
- Dobrze zrobi艂am – wsta艂a ponownie z
miejsca, patrz膮c mu g艂臋boko w oczy – 偶a艂uj臋, 偶e 偶ycie takie jest. I 偶a艂uj臋, 偶e
w og贸le stan臋艂am przed t膮 decyzj膮... Ale skoro ju偶 do niej dosz艂o... Nienawidzi艂abym
tego dziecka. Nie potrafi艂abym kolejny raz walczy膰 o przywi膮zanie, a ono
dorasta艂oby my艣l膮c, co takiego zrobi艂o w艂asnej matce, 偶e patrzy si臋 na nie jak
na zbrodniarza – prze艂kn臋艂a 艣lin臋 – 偶a艂uj臋, ale naprawd臋 to by艂o dla mnie
najlepsze wyj艣cie. I mo偶e kiedy艣 mnie zrozumiesz.
Jasne. Zrozumie?
Pr臋dzej
w tym lokalu nie zostanie ju偶 ani jedna cholerna serwetka.
Z艂apa艂 Sar臋 za r臋k臋, chc膮c jej zasugerowa膰, 偶e chyba naprawd臋 powinni
si臋 ju偶 po偶egna膰. Ale zaraz jego wzrok
przyku艂 jeden szczeg贸艂. Palec. Palec, kt贸ry ju偶 nie mieni艂 si臋 na
niebiesko. Mia艂a na nim jak膮艣 tandetn膮 czerwon膮 b艂yskotk臋. Cholern膮 przeciwwag臋 tamtej.
- Sprzeda艂am go na allegro – rzuci艂a obja艣niaj膮co,
pod膮偶aj膮c wida膰 my艣lami za jego spojrzeniem – 艂adny by艂. I cenny. Sporo za
niego dosta艂am – wyrwa艂a d艂o艅 z jego u艣cisku, cmokaj膮c go w policzek, niczym
zupe艂nie obcego cz艂owieka – pa Michi.
Dopiero teraz zauwa偶y艂, 偶e jej usta nie tylko
zdawa艂y si臋 spierzchni臋te, ale tak偶e parszywie lodowate
Amen.
Naprawd臋 mia艂 racj臋 twierdz膮c, 偶e nie powinien ju偶 na ni膮 patrze膰.
Wszystko run臋艂o po raz kolejny.
*
Oczywi艣cie, 偶e nie sprzeda艂a pier艣cionka.
Nie potrafi艂aby, cho膰 faktycznie chyba
by艂 艂adny i drogi. Po prostu cisn臋艂a nim do komody przy 艂贸偶ku i czasem pod
os艂on膮 nocy, otoczona twierdz膮 przypadkowego, wynaj臋tego pokoju wyci膮ga艂a go
sobie, wk艂adaj膮c na palec.
Bo podgl膮dany przez niego 艣wiat ci膮gle by艂
pi臋kniejszy od tego realnego. Niebieski brylant tak uspokajaj膮co odbija艂
艣wiat艂a ulicznych latarni, a samochodowe reflektory b艂yszcza艂y si臋 w nim niczym
zgrabne rubiny.
I
c贸偶. Zawsze gardzi艂a sentymentem i przywi膮zaniem, co nie zmienia艂o jednak
faktu, 偶e po prostu go lubi艂a.
Przypomina艂 jej, 偶e przez moment 偶ycie naprawd臋 si臋 uk艂ada艂o. Oczywi艣cie, przesta艂o, co w gruncie rzeczy
nie wydawa艂o si臋 nawet dziwne. Ale... Pier艣cionek by艂 namacalnym dowodem,
i偶 tamten rok nie istnia艂 tylko w jej g艂owie. Prze偶y艂a go. Cia艂o odpocz臋艂o od ci膮g艂ej pracy i pogoni za
pieni臋dzmi, a dusza zazna艂a kilku uroczych, spokojnych sn贸w. Wybawi艂a si臋,
zaliczy艂a cudowne wakacje, tudzie偶 idealne Bo偶e Narodzenie rodem z dzieci艅stwa...
I...
Sara nie zamierza艂a 偶a艂owa膰, 偶e pozna艂a
Michaela. Przecie偶 jaki艣 z艂owrogi zakamarek osobowo艣ci zawsze powtarza艂
jej, i偶 to nie przetrwa. Nie przetrwa艂o.
Ale nie by艂a dzieckiem. Chcia艂a zapomnie膰
o finale ich zwi膮zku i zachowa膰 sobie w g艂owie tylko momenty idealne. Te nap臋dowe iskierki.
Ok. Wi臋c sk膮d przysz艂o jej do g艂owy
palni臋cie, 偶e sprzeda艂a pier艣cionek? Przecie偶 to zabrzmia艂o naprawd臋 obrzydliwie.
Jak jedno wielkie nasz wsp贸lny czas nic
dla mnie nie znaczy艂.
I
paradoksalnie o to dok艂adnie jej chodzi艂o. W
dobrych intencjach, cho膰 stosunkowo rzadko takie miewa艂a. Bo przecie偶
艂atwiej si臋 otrz膮sn膮膰 po czym艣 co okrutne lecz jednoznaczne, ni偶 gra膰 w pozory czy
niedom贸wienia. A w jego oczach ci膮gle
widzia艂a resztki tamtej cholernie wielkiej mi艂o艣ci. I zwyczajnie czu艂a, 偶e
bez nich b臋dzie mu 艂atwiej. 呕e mo偶e szybciej przestanie cierpie膰 w ten
najgorszy z paskudnych sposob贸w. 呕e przestanie tym samym marnowa膰 sw贸j talent. Ogl膮da艂a w lecie jeden konkurs na trawie,
po prostu odruchowo chc膮c sobie na niego popatrze膰. Ale wiele si臋 nie
napatrzy艂a. Skaka艂 gorzej nawet od jaki艣 brzydkich dzieciaczk贸w z Francji,
odpadaj膮c w przedbiegach.
Wierzy艂a,
i偶 hipotetycznym wywaleniem jedynej pami膮tki po ich zwi膮zku, na dobre zamieni艂a
jego mi艂o艣膰 w nienawi艣膰.
Oby.
Oby ju偶 nie p艂aka艂 i nie dar艂 serwetek niczym nienormalny. To do niczego
fajnego nie mog艂o doprowadzi膰. A Sara marzy艂a tylko, 偶eby ch艂opak zacz膮艂
normalnie 偶y膰. Znalaz艂 jak膮艣 fajn膮, ma艂o problematyczn膮 lask臋, kt贸ra
przypala艂aby z nim 艣niadania i ruszy艂 do przodu.
Opar艂a nogi o pod艂og臋 i nagle poczu艂a, 偶e
sobie nie radzi. 呕e nie da rady ju偶 by膰 silna i 偶e nie zaleje smutku alkoholem,
cho膰 ostatnio swoj膮 drog膮 pi艂a go wi臋cej ni偶 kiedykolwiek.
Zwyczajnie nie chcia艂a ju偶 by膰 doros艂a.Kawiarnia przypomnia艂a jej o czym艣 dziwnym. Albo... Raczej nie tyle przypomnia艂a, co uruchomi艂a tak膮 absurdaln膮 cz膮stk臋 jej osobowo艣ci, do kt贸rej niezbyt ch臋tnie si臋 przyznawa艂a.
Bo przecie偶 Michi potrafi艂 macha膰 r臋k膮 na
r贸偶ne okropne rzeczy. Na dobr膮 spraw臋, zgodnie z wszystkimi regu艂ami
prawdopodobie艅stwa powinni si臋 rozsta膰 ju偶 wtedy, gdy po winie opowiedzia艂a mu
o swoim 偶yciu. A nic takiego si臋 nie
sta艂o. Przytuli艂 j膮, poca艂owa艂 i obieca艂, 偶e b臋dzie zawsze. Dla niej i przy niej.
I chyba w艂a艣nie ta mikroskopijna, pojebana
cz膮stka, ta namiastka nadziei, kt贸ra kry艂a si臋 w jej skostnia艂ym wn臋trzu
liczy艂a na to samo, gdy postanowi艂a nie k艂ama膰 na temat swojej ci膮偶y.
艢mieszne, aczkolwiek prawdziwe, potrzebowa艂a
us艂ysze膰 kolejne bezsensowne kocham ci臋.
Ale 'nie mog臋 na Ciebie patrze膰' nie znaczy艂o
kocham.
Chyba po prostu przekombinowa艂a. Przy
Michim odzyska艂a na moment spok贸j, mo偶liwo艣ci 偶yciowego manewru... I robi艂a to, co jej pi臋tnastoletnia wersja planowa艂a
na przysz艂o艣膰.
Z
tym, 偶e nie da si臋 mie膰 dwudziestu trzech lat, skoro wcze艣niej nie mia艂o si臋
szesnastu, przeplataj膮cych potrzeb臋 doros艂o艣ci ze szczeniackimi zagrywkami. I
osiemnastu, pe艂nych imprez, kolorowych balon贸w i przyzwyczajania si臋 do faktu,
i偶 alkohol jest legalny.
Jej psychika utkwi艂a w momencie, w kt贸rym
koszmarna wpadka zak艂贸ci艂a prawid艂owy
proces dojrzewania. Po prostu. Wlecia艂a z impetem do g艂臋bokiego
rowu i nie umia艂a si臋 wypl膮ta膰.
Zacisn臋艂a d艂o艅 w pi臋艣膰 wal膮c ni膮 o kaloryfer.
W przemy艣lany spos贸b powtarza艂a t膮 czynno艣膰, jakby celowo chc膮c wzbudzi膰 w
ko艣ciach jak najwi臋kszy b贸l. Palce
puch艂y, a krew raz nap艂ywa艂a do nich, a raz odp艂ywa艂a, powoduj膮c 偶e kolor
ca艂o艣ci waha艂 si臋 pomi臋dzy skrajno艣ciami jakie stanowi艂y ciemny fiolet i
przera偶aj膮co trupia biel.
Trupia, w艂a艣nie. Nie by艂o co ukrywa膰, jej 偶ycie sta艂o si臋 trupie. I w obecnym stadium raczej nie mia艂o szans, 偶eby przesta膰 takim by膰.
Bo tak naprawd臋 wcale nie umia艂aby sta膰
si臋 przyk艂adn膮 偶on膮 i matk膮. Albo studiowa膰, nosz膮c w torebce 艂adny pi贸rnik z
cienkopisami i sp臋dzaj膮c noce nad ksi膮偶kami. Albo nawet systematycznie pracowa膰, w jednym
miejscu i o sta艂ych godzinach. Mia艂a do艣膰
grafik贸w, konta w banku i odliczania do pierwszego. Mia艂a do艣膰 makija偶u,
dopasowywania stroju do okazji, min zmieniaj膮cych si臋 wraz z sytuacj膮... Na dobr膮 spraw臋 mia艂a do艣膰 nawet tego, 偶e
musi si臋 rozgl膮da膰 przechodz膮c przez jezdni臋.
Wola艂aby lata膰. Zazna膰 stanu niewa偶ko艣ci
i odkrywa膰 nieznane, niebezpieczne wymiary rzeczywisto艣ci... Wola艂aby by膰 owadem, kt贸ry 偶yje jeden
dzie艅, ale robi to cholernie intensywnie, ni偶 cz艂owiekiem - uwi膮zanym i na
dobr膮 spraw臋 cholernie kalekim. Wola艂aby
krzycze膰 w niebog艂osy, ale w taki spos贸b by nikt nie zauwa偶y艂 jej w t艂umie. Wola艂aby zosta膰 cyrkow膮 sztuczk膮. Pojawia膰
si臋 i znika膰, by znowu wyskoczy膰 potem z kapelusza, w zupe艂nie innym zakamarku
艣wiata.
Chcia艂a zintensyfikowa膰 wszystko razy milion. Prze偶ywa膰 eufori臋, tak
ogromn膮, jakiej nie by艂yby. w stanie zapewni膰 偶adne u偶ywki. Chcia艂a ta艅czy膰 w
burzy na linii wysokiego napi臋cia. Chcia艂a wyskoczy膰 z samolotu, z do po艂owy
popsutym spadochronem.
Chcia艂a
by膰 duchem. Bo duch to tak naprawd臋 to samo co trup. Ale 艂adnej brzmi. Tak
serdeczniej i estetyczniej.
Duchy s膮 wolne. A trupy le偶膮 w trumnie.
Porwa艂a laptop ze stolika, w po艣piechu
co艣 sprawdzaj膮c i obliczaj膮c. I po chwili
jej oczy zab艂ys艂y.
Spojrza艂a najpierw na sufit, potem na pod艂og臋, a potem na ma艂e
stworzenie le偶膮ce na 艂贸偶ku twarz膮 do poduszki. Jeszcze niedawno dziewczynka podnios艂aby pewnie g艂ow臋, s艂ysz膮c, 偶e Sara
dostaje amoku, czy pr贸buje sobie zrobi膰 jak膮艣 symboliczn膮 krzywd臋. Ale
teraz wszystko by艂o jej jedno. Nie przynosi艂a ju偶 matce wody czy nie rzuca艂a
naiwnych, dziecinnych s艂贸w pocieszenia.
Po prostu sta艂a si臋 taka, jak膮 brunetka
zawsze dla w艂asnej wygody chcia艂a j膮 zrobi膰. Cicha, niema i bez polotu. Niewiele
jad艂a, nie potrzebowa艂a s艂odyczy, ani nie marudzi艂a. Pewnie w szkole wszyscy si臋 o ni膮 martwili. O ile w og贸le chadza艂a
do szko艂y. Sara nie mia艂a si艂y zmusza膰 jej do wyj艣cia z pokoju. Skoro pod
ko艂dr膮 zachowywa艂a si臋 spokojniej i jakby budowa艂a sobie sw贸j w艂asne azyl, to
lepiej chyba by艂o, 偶eby tam siedzia艂a.
Nie mia艂a ju偶 przed kim gra膰 przyk艂adnej
matki. Zreszt膮 Angie przywali艂a jej przecie偶, m贸wi膮c 偶e jest idiotk膮. I to wbrew pozorom naprawd臋 zabrzmia艂o
mocno. Nie wyobra偶a艂a sobie zagada膰 po tym do dzieciaka jak gdyby nigdy nic
na temat pogody, czy innych pierd贸艂.
Na dobr膮 spraw臋, jedynym co mog艂o wyrwa膰 dziewczynk臋 z po艣cieli, by艂o
zabranie jej tej obrzydliwej lalki. Wtedy
zaraz lecia艂a do kuchni czy 艂azienki, by zn贸w mie膰 ukochany przedmiot przy
sobie. Zupe艂nie jakby kawa艂ek szmaty sta艂 si臋 wszystkim w jeszcze wierzy艂a.
Czemu ufa艂a. Czego nie mog艂a straci膰.
Prawda
by艂a taka, 偶e ma艂a 偶膮da艂a wyja艣nie艅. A Sara potrafi艂a odparskn膮膰 jej tylko
jedno zdanie - to nie s膮 sprawy dla
dzieci.
- Pakuj si臋 – rzuci艂a bezceremonialnie i
stanowczo – bierz t膮 swoj膮 zabawk臋, wszystko co chcesz zachowa膰 i si臋 pakuj –
wzi臋艂a g艂臋boki wdech – i nie b贸j si臋. To b臋dzie najlepsze dla nas obu.
Cudownie by艂o postanowi膰, i偶 nie wychowa kolejnego trupa. Nie pozwoli
temu trupowi dorosn膮膰 i dalej przekazywa膰 w 艣wiat jad czy zw膮tpienie.
Bo na dobr膮 spraw臋... Sama te偶 nie mog艂a ju偶
na siebie patrze膰.
*
呕ycie
by艂o okrutne, w sumie 偶adne odkrycie. Los rozstawia艂 ludzi po k膮tach,
a rzeczywisto艣膰 tylko z艂o艣liwie mu przytakiwa艂a. Ale... Czy to naprawd臋 t艂umaczy艂o wszystko? Czy to t艂umaczy艂o j膮?
Michael
zaczyna艂 艣mie膰 w膮tpi膰. Bo przecie偶 nie zna艂 jej wcze艣niej. Na dobr膮 spraw臋,
nawet nie m贸g艂 zweryfikowa膰 prawdziwo艣ci opowie艣ci o 艣wiecie, kt贸ry j膮 st艂amsi艂.
Mo偶e otoczenie wcale nie zawini艂o, a
przynajmniej nie w tak wielkim stopniu? Mo偶e Sara zwyczajnie urodzi艂a si臋 zimna i bezuczuciowa?
Mo偶e zawsze wiedzia艂a, 偶e nie ma mi臋dzy nimi chemii, po prostu zauwa偶aj膮c, i偶
przez totalny przypadek zwietrzy艂a okazj臋 do 艣wietnego interesu.
Cho膰 nie. Wtedy nie powiedzia艂aby mu prawdy.
To wykracza艂o zdecydowanie poza granice op艂acalno艣ci. I w gruncie rzeczy...
Paradoksalnie ten fakt go pociesza艂. Cho膰
z drugiej strony... Kto wie czy zwyczajnie jej si臋 nie znudzi艂? Przecie偶
sam dobrze wiedzia艂, 偶e by艂 dla niej za mi臋kki i za ma艂o spontaniczny. Taka m臋ska galaretka. Najlepiej arbuzowa, bo
nienawidzi艂 z ca艂ego serca smaku arbuza.
C贸偶, brzmia艂o to smutno, ale wcale nie tak
najgorzej. Pewnie 艂atwiej zni贸s艂by rozstanie, gdyby dziecko, kt贸re nigdy nie
zaistnia艂o, powsta艂o tylko w g艂owie Sary. Bo fakt, i偶 by艂o prawdziwe t艂amsi艂
go jakby dodatkowo, ci膮gle przestawiaj膮c czas. Raz do ty艂u, a raz do przodu.
I przypuszczalnie wynika艂o to z faktu, 偶e o
ich zerwaniu wiedzieli wszyscy. Nie musia艂 go ukrywa膰 i przede wszystkim wcale, a wcale
nie czu艂 takiej potrzeby. Natomiast
tamto?
Tamto ci膮gle stanowi艂o cholernie mroczn膮,
rozrywaj膮c膮 serce tajemnic臋. I dotar艂o do niego, i偶 mimo setek otaczaj膮cych
go 偶yczliwych ludzi, nie ma obok siebie nikogo, przy kim odwa偶y艂by si臋 sobie
ul偶y膰 i wyrzuci膰 贸w b贸l na 艣wiat艂o dzienne. Rodzina
wydawa艂a mu si臋 na to zbyt bliska, a znajomi zbyt odlegli i nietaktowni.
Czasem a偶 zazdro艣ci艂 nieszcz臋snej bandzie
niemieckich skoczk贸w, z kt贸rych nachalnej, nieko艅cz膮cej si臋 przyja藕ni, wszyscy
w narciarskim 艣wiecie si臋 nabijali. Chcia艂by
mie膰 cho膰 jedn膮 osob臋 tak zaufan膮, 偶eby m贸c obarczy膰 j膮 tym ca艂ym syfem.
Samotno艣膰 w wielkim mie艣cie bywa przykra. Zw艂aszcza gdy do艣wiadcza si臋
jej pierwszy raz w 偶yciu.
Dziwi艂 si臋, 偶e Sara nie zostawi艂a tego
pier艣cionka zwiewaj膮c. Chyba tak si臋
zawsze robi艂o zrywaj膮c zar臋czyny.
Liczy艂
pod艣wiadomie, 偶e zabra艂a go na pami膮tk臋. Tak
w ramach pokazania, i偶 te o艣wiadczyny nie stanowi艂y jednak najwi臋kszej g艂upoty
jaka mu w 偶yciu wpad艂a do 艂ba. A tu
tym czasem... Przeliczy艂a symbol ich zwi膮zku na kas臋 i jeszcze na dodatek
m贸wi艂a o tym takim s艂odkim, spokojnym g艂osem, w kt贸rym wyra藕nie pobrzmiewa艂a
nutka zadowolenia.
Rzeczy dla niego 艣wi臋te, dla niej okaza艂y
si臋 zwyk艂膮 materi膮. W ko艅cu producent stworzy艂 pewnie dziesi膮tki podobnych
b艂yskotek, nie odr贸偶niaj膮c ich od siebie. I
to mi艂o艣膰 sprawia艂a, 偶e jaka艣 konkretna stawa艂a si臋 t膮 niepowtarzaln膮 i wyj膮tkow膮.
Z
tym, i偶 w Sarze nie by艂o ani deka mi艂o艣ci. Bo
przecie偶 na allegro nie ma kategorii cenowej 'towar bezcenny'.
Swoj膮
drog膮 ciekawe ile sobie za niego policzy艂a. Tysi膮c euro? P贸艂tora? A mo偶e wyci膮gn臋艂a jeszcze wi臋cej, w ko艅cu nie
od wczoraj zna艂a si臋 na interesach.
Bo偶e.
Nie
chcia艂 tak o niej my艣le膰 i brzydzi艂 si臋 za te my艣li spogl膮da膰 w lustro. Ale
wida膰 uparty rozum nie zamierza艂 pyta膰 o zdanie g艂upiutkiego serca.
Bo dotar艂a do niego jeszcze jedna rzecz. Zabra艂a
ka偶dy najmniejszy rupie膰. Sw贸j. Ani przez
moment nie pomy艣la艂a jednak o Angie. Wyci膮gn臋艂a to biedne dziecko z domu,
pewnie bez 偶adnego wyja艣nienia. I nie wpad艂o jej nawet do g艂owy, i偶 ma艂a chcia艂aby zachowa膰 nowe ukochane
narty. Albo t膮 nieszcz臋sn膮 kolekcj臋 pluszowych rekink贸w. Czy chocia偶 wymarzone fili偶anki do lalkowej
herbatki, kt贸re dosta艂a pod choink臋.
Pami臋ta艂, 偶e upar艂a si臋, 偶e maj膮 by膰
turkusowe i z niebywa艂ym zapa艂em t艂umaczy艂a mu przez ca艂y wiecz贸r r贸偶nic臋
pomi臋dzy turkusem a b艂臋kitem. W ko艅cu kupili w sklepie odpowiadaj膮c膮 farb臋
i w艂asnor臋cznie je przemalowali, brudz膮c przy tym ca艂e mieszkanie.
A
teraz dziewczynka nie mia艂a 偶adnej z tych rzeczy. Sarze nie chcia艂o si臋 wida膰 po nie wraca膰. Dzieci臋ce pomieszczenie po dzi艣
dzie艅 sta艂o pe艂ne i nienaruszone, nieco tylko pokrywaj膮c si臋 kurzem.
Michi wlaz艂 od lutego do 艣rodka tylko raz. Chcia艂
gdzie艣 upchn膮膰 przed wizyt膮 rodzinki ogromny stos brudnych ubra艅, zalegaj膮cy w
salonie, ale szybko zrezygnowa艂 z tego pomys艂u. Wszystko by艂o zbyt idealnie nietkni臋te. Fili偶anki le偶a艂y na
pod艂odze, wype艂nione zgni艂ymi resztkami coli, a r贸偶owa narzuta na 艂贸偶ko
niedbale tkwi艂a ci艣ni臋ta w k膮t. Zupe艂nie
jakby ten pok贸j nie zosta艂 wcale opuszczony i jakby zaraz mia艂a tu wskoczy膰
jego 艣miej膮ca si臋, wiecznie pozytywn膮 w艂a艣cicielka.
T臋skni艂 za t膮 ma艂膮. T臋skni艂 w choler臋, cho膰 wstyd przyzna膰, ale ostatnio
rzadko o niej my艣la艂. Chyba egoistycznie
potrzebowa艂 omija膰 szerokim 艂ukiem wszystko, co tyczy艂o si臋 dzieci. Nawet
tak bezinteresownie pi臋knych i doskona艂ych jak Angie.
Otworzy艂 lod贸wk臋, zastanawiaj膮c si臋 czy woli zje艣膰 do piwa mro偶on膮 pizz臋
czy mamusine nale艣niki, kt贸re przywi贸z艂 mu brat. Mia艂 wra偶enie, 偶e jego rodzina zacz臋艂a ustala膰 dy偶ury, w celu
sprawdzania, czy naprawd臋 wszystko z nim w porz膮dku. I jasne, na pocz膮tku
by艂 im bezgranicznie wdzi臋czny, szczeg贸lnie gdy odwo艂ywali za niego 艣lub i
wesele, bo nawet nie wyobra偶a艂 sobie, 偶e
musia艂by to zrobi膰 sam. Ale teraz? To by艂y ostatnie dni przed sezonem.
Ostatni moment 偶eby pozwoli膰 sobie na alkohol, rozlaz艂e 偶ycie, brak diety i
dyscypliny.
I
Michi chcia艂 go wykorzysta膰, a nie udowadnia膰 najbli偶szym, i偶 radzi sobie super
i promienieje energi膮. Serio. Brakowa艂o
jeszcze tylko, 偶eby na dok艂adk臋 przylaz艂 Kraft i odpali艂 jaki艣 wybitny program
telewizyjny w stylu 'Rolnik szuka 偶ony'.
Dzwonek do drzwi zabrz臋cza艂 g艂o艣no i wyra藕nie. Najpierw niecierpliwie,
naciskany raz po razie, a potem wolniej, jakby z obaw膮. A wreszcie zaleg艂a cisza.
No
po prostu super. Wywo艂a艂 my艣lami wiewi贸rk臋 z lasu i teraz zamiast 艂apa膰
r贸wnowag臋 po - zupe艂nie swoj膮 drog膮 niepotrzebnym - spotkaniu z Sar膮, dowie si臋
czy hodowca byd艂a Franz wybra艂 t艂ust膮 Urlike czy pretensjonaln膮 Rit臋 z tipsami
wielko艣ci 艂opat.
Otworzy艂 drzwi w 艣limaczym tempie,
kompletnie si臋 do tego nie garn膮c. I grzecznie zmru偶y艂 a偶 oczy, 偶eby nieszcz臋sny
Kraft nie dostrzeg艂 w nich, jak niemile jest aktualnie widziany.
Otrze藕wia艂 dopiero gdy us艂ysza艂 p艂acz. G艂o艣ny, nieskrywany i
rozdzieraj膮cy serce. A ponadto tak szczery, 偶e z pewno艣ci膮 nie m贸g艂 to by膰 po
prostu gryzo艅, za艂amany kiepskimi wyborami sercowymi telewizyjnych rolnik贸w.
- Kochanie co si臋 sta艂o? – wyj膮ka艂.
Min臋艂a ca艂kiem d艂uga chwila zanim zda艂 sobie spraw臋, 偶e dziewczynka nie p艂acze z b贸lu
czy ze strachu, tylko z zimna.
Wiecz贸r by艂 ju偶 p贸藕ny. Lodowaty, listopadowy deszcz pada艂 bezlito艣nie, a
j膮 przed ch艂odem chroni艂a tylko lekka sportowa bluza, narzucona na podkoszulek.
Nie mia艂a na sobie nawet durnej czapki, albo szalika. I po prostu
ocieka艂a wod膮. W dodatku cholernie wychud艂a przez ostatnie p贸艂 roku. Nie
widzia艂 ju偶 w niej tych iskierek szcz臋艣cia, kt贸re dawa艂y mu niegdy艣 tyle si艂y
do 偶ycia. By艂a po prostu wyblak艂a. Na
przemian smarka艂a i kaszla艂a. I na dobr膮
spraw臋 jedyn膮 rzecz, po kt贸rej bez problemu j膮 pozna艂, stanowi艂a ta nieszcz臋sna
lalka trzymana mocno w dr偶膮cych paluszkach.
- Sta艂am pod blokiem, bo nie wiedzia艂am
czy mog臋 wej艣膰 – wyduka艂a wskakuj膮c ch艂opakowi na r臋ce – Michi, ja nie chc臋 i艣膰
do domu dziecka.
Poczu艂, 偶e robi mu si臋 s艂abo. Zgarn膮艂 z
wieszaka pierwszy lepszy p艂aszcz i zacz膮艂 pr贸bowa膰 osusza膰 ma艂ej w艂osy. Nie
by艂o to jednak proste, bo uwiesi艂a si臋 na nim tak mocno, 偶e z trudem oddycha艂. A偶 zsinia艂y jej ko艅c贸wki palc贸w.
- Skarbie, powiesz mi co si臋 dzieje? –
powt贸rzy艂 pro艣b臋, widz膮c, i偶 Angie zgrzyta z臋bami i nie mo偶e znale藕膰
odpowiednich s艂贸w.
- Mama wyjecha艂a.
________________________________________
Jako艣 tak jest, 偶e pod ostatnim rozdzia艂em opowiada艅 nie chce si臋 wiele pisa膰. Za to pod epilogiem waln臋 pewnie elaborat, bo co jak co ale tam ju偶 pozwol臋 doj艣膰 do g艂osu samej sobie :PBuziaki <3 Mo偶ecie da膰 zna膰 kto zosta艂 tutaj do ko艅ca.
Brak komentarzy:
Prze艣lij komentarz