sobota, 22 czerwca 2019

Epilog. If the heavens ever did speak.


Znalezione obrazy dla zapytania sunrise

kilka lat później
Chciałbym żeby miłość była wieczna, wiesz? Żeby naprawdę mogła wszystko i wszystko przetrzymywała. Bo chyba my - ludzie, po prostu na siłę robimy z niej superbohatera, a co za tym idzie robimy go też z siebie.
  Zaczynamy wierzyć, że nabraliśmy nowych magicznych mocy, że udźwigniemy każdy ciężar. Ale to tylko ułuda. W gruncie rzeczy jesteśmy jak ten mityczny Ikar, który zakochał się w słońcu. Poddani potędze lotu wznosimy się coraz wyżej i wyżej. I chyba myślimy, iż te nasze śmiechu warte skrzydełka są prawdziwie ptasie, jak u nieustraszonego orła, albo zdolnego do pokonania morderczych dystansów albatrosa.
  A tu gówno prawda - nie bez powodu miłość to słońce. Przyciąga, budzi łaknienie i cholerną tęsknotę, sprawia, że wypatrujemy jej przez każdą z długich i ciemnych zim...
  Ale jednocześnie stanowi najczystszą i najperfekcyjniejszą postać ognia. Potrafi zamordować nawet na odległość. Zwyczajnie spalić. A co najgorsze, do pewnego momentu to spalanie jest całkiem przyjemne.

Chciałbym, żeby miłość leczyła, jednak świat nie dopasuje się do mojego chcenia. Bo przecież to w sercu mieszka sumienie, to serce zawsze mówi nam co tak naprawdę powinniśmy zrobić ze sobą. I nie ma w tym żadnego interesu, zwyczajnie emanując dobrem. Ale... Nie żyjemy w niebie.
  Chcąc się utrzymać na naszej kochanej planecie we względnym zdrowiu psychicznym, nie możemy zawsze dawać z siebie wszystkiego. Czasem musimy postawić na zwykłą przezorność i stać się egoistami. Nie przez jakiś nasz wyjątkowo podły charakter. Ale dla instynktu przetrwania.
  Czyli że bajki i komedie romantyczne się nie zdarzają? Pewnie, że się zdarzają, nawet bardzo często. Chętnie zanurzamy własną codzienność w uczuciach nagłych i nieplanowanych. Angażujemy się w gigantyczne zwroty akcji, rzucamy słowa wręcz o wiele bardziej pretensjonalne i przerysowane niż te z kinowych ekranów, słuchamy ulubionych smutnych piosenek, żeby rozdrapywać stare rany w samotne sobotnie wieczory... Więc powiedzmy to jeszcze raz. Komedie romantyczne istnieją. Z tym, iż nie trwają dwie godziny. Bo przez dwie godziny wszystko szłoby poukładać, niektóre rzeczy można by przeboleć, a inne zwyczajnie przeczekać. I przez dwie godziny chyba prawie każdy dałby radę wpatrywać się w obraz naiwnej czułości, przyprawionej przesłodzonymi deklaracjami. Ale któż pisałby się na to całymi latami? Raczej nikt. I życie też się nie pisze.
  No i niestety. Z perspektywy czasu mogę to już stwierdzić z całą pewnością - miłość nie wystarcza. Żeby przetrwała każdą burzę, trzeba by ją wyposażyć w zestaw cech, o które raczej ciężko by było ją podejrzewać. I ubrać w skafander, ochraniacze, hełmy, maski i to wszystko. A ona zwyczajnie się w tym udusi. Więc musi pozostać wolna. I siłą rzeczy, tworząc ciąg przyczynowo-skutkowy, niekiedy musi pobawić się w destrukcję.
  Nie ma jej co za to obrażać. Nienawidzić i karcić to możemy najwyżej samych siebie, za ślepotę, głuchotę i brak zdrowego rozsądku. Bo miłość jest stworzona do bycia eteryczną i ulotną. Ale my nie jesteśmy. Przy odrobinie wysiłku moglibyśmy ją ochronić, zamiast o wszystko ją obwiniać.
  Nie wolno poświęcać życia miłości. Trzeba włożyć w nią własną duszę i mnóstwo energii. Trzeba się starać, każdego dnia od nowa. Aczkolwiek nie można nie widzieć poza nią świata. Gdyż wtedy zatracamy zdolność trzeźwego myślenia. A uczucia potrzebują czasem impulsów z zewnątrz. Potrzebują wstrząsu i statecznego rozumu, który w krytycznych momentach zatrzyma ich pęd po spełnienie ukrytych pragnień.
  Rozum z sercem nie powinny walczyć, nie powinny zadawać sobie bolesnych, ropiejących ran. Choć są tak różne to przecież egzystują w obrębie jednego organizmu. Więc doprawdy może dałyby radę siadać czasem przy przysłowiowym okrągłym stole i opracowywać wspólny plan działania? Może dały by radę przynajmniej raz na rok zawierać kompromisy?
Dałyby... Ale w teorii dość wiele rzeczy się da.

To nie miłość była chujowa, wiesz? Ani los, choć ten wredny chochlik dorzucił akurat swoje trzy grosze do sprawy.
Chujowi byliśmy wyłącznie my sami.
  Bo załóżmy, że dotrwalibyśmy do naszego bajkowego ślubu. Rzygałabyś w myślach górnolotną przysięgą i morzem kwiatów, a ja stroiłbym radosne miny jak głupek do sera. A potem? Przecież żałosna obrączka nie sprawiłaby, że w podobnej sytuacji zachowałabyś się inaczej. I co? Rozwód? Czy raczej życie w totalnym zawieszeniu i brak możliwości rozwodu, z racji tego, że nie wiedziałbym zwyczajnie gdzie jesteś?
  Wszystko jak zawsze zrobiłaś po swojemu. Zwiałaś po raz kolejny bez ostrzeżenia i wyjaśnienia. A oczywiście ktoś inny musiał po Tobie posprzątać. Bo Ciebie nie dotyczy prawo, urzędy i cały ten gówniany system, który Cię tak parszywie opuścił i zawiódł, nie?
  Szkoda tylko że świata on dotyczy. I że durni pracownicy socjalni wałęsali nam się po domu chyba przez rok po Twoim wyjeździe w nieznane, dosłownie zaglądając do lodówki czy nawet pod łóżka. I szkoda, że Angie na widok tych ludzi po prostu wariowała, płacząc mi w nocy w ramię, iż nie chce skończyć w domu dziecka.
  Ty i ja zrobiliśmy coś paskudnego, przyszło Ci to do głowy? Coś przed czym wszyscy choć trochę mądrzy ludzie mnie ostrzegali i czego zawsze w głębi duszy się cholernie bałem. Mianowicie serio zachowaliśmy się jak sfrustrowana parka po rozwodzie. Własne emocje, własne poranione ego i własne łzy. A ona została sama. Nie krzyczała o uwagę, ani nie robiła z siebie jawnego cierpiętnika, więc nikt się nad nią nie pochylił. Nikt nie spytał jak to wszystko znosi czy nie rzucił jej marnego słowa wyjaśnienia. Nie była na dobrą sprawę nawet kartą przetargową. Stała się nicością. Niemą i eteryczną, zupełnie tak jak miłość, co w gruncie rzeczy się zgadza, bo przecież małe dziecko jest czystą postacią miłości.
  I długo zdrowiała. Długo adaptowała się na nowo do rzeczywistości, a piesek z króliczkiem, których w końcu dostała, wcale nie przyspieszyli tego procesu. Nawet gdy wychodziła rano do szkoły, łapały ją często przemyślenia czy wróci popołudniu do domu i czy przez te pół dnia nic się nie zmieni.
  I cały czas miała do połowy spakowaną walizkę. Żeby móc zabrać choć trochę swoich ukochanych rzeczy i znowu nie zostać z niczym, gdybyś nagle tak totalnie w swoim stylu postanowiła po nią wrócić.
  A potem jej przeszło. Ale uparcie nie chciała o Tobie słyszeć ani rozmawiać. I gdy ktoś nieopatrznie poruszył nasz temat, po prostu wychodziła z pokoju trzaskając drzwiami. Bo odziedziczyła Twój upór, lecz jednocześnie dzięki Bogu, nauczyła się nie tłamsić emocji. I cholernie mnie to cieszy. Rozbity talerz brzmi o wiele lepiej od kataklizmów, których nie widać.  
  Teraz ma dwanaście lat i jest po prostu idealna. Nie wie czy chce grać w tenisa czy tańczyć balet, bo w obie te dziedziny wkłada całą siebie.
  I mocno kocha ów powalony świat, wszystkie jego zakamarki, które może odkrywać. Tylko szkoły aż tak bardzo nie kocha, ale w gruncie rzeczy więcej się z tego śmiejemy niż martwimy. Nie pasuje mi na prawniczkę ani lekarkę, więc nieco olewamy kolejność wykonywania działań i inne pierdoły, skupiając się na rozwoju jej artystycznej duszyczki.
  Bo każdy jej uśmiech sprawia, że codzienność jednak ma sens.

Dzwoniący telefon budzi mnie z popołudniowej drzemki na kuchennym stole. Wzdycham, patrząc na palące się kotlety, a jednocześnie uśmiecham się, bo wyobrażam już sobie zadowolenie Angie, gdy zobaczy, że znowu spieprzyłem obiad i będzie mogła kolejny raz w tym tygodniu zamówić ulubioną pizzę.
  A potem zamieram, bo widzę Twoje imię na wyświetlaczu. Bez numeru kierunkowego, co może oznaczać tylko jedno.  Wróciłaś do Austrii.
  Przez ostatnie lata wałęsałaś się po całym świecie. Wiem to, bo wysyłałaś małej kartki z misiami koala czy z innymi niedźwiedziami polarnymi.  Wysyłałaś, a ona beznamiętnie je darła, nawet ich chyba nie czytając.
   Mija dłuższa chwila, nim mój kciuk przestaje drżeć na tyle, bym mógł nacisnąć zielony przycisk na ekranie.
- Co się stało? – rzucam. I o dziwo w tym zdaniu nie ma jadu czy nienawiści. Po prostu cześć wydaje mi się jakoś nie na miejscu, a ta formułka to swoisty ukłon w Twoją stronę. Natychmiastowe przejście do rzeczy bez zbędnego słodzenia, czy gadania o pogodzie, którego przecież nie potrzebujesz.
- Co tam u Angie? – pytasz. I chciałbym się wnerwić czy palnąć Ci, że chyba nie masz prawa do takich pytań po ponad pięciu latach, przez które Twoim jedynym kontaktem z nią były 'pozdrowienia z Sydney'. Ale tego nie robię. Bo o dziwo słyszę w Twoim niepewnym głosie olbrzymią troskę a to zbija mnie z tropu. I choć marzy mi się poinformowanie Cię, że Twoja córka Cię nienawidzi i nie wolno nawet wypowiadać przy niej Twojego imienia, decyduję się na coś zupełnie innego.
- Wyrosła z niej mała kobietka – mówię jak gdyby nigdy nic – tydzień temu przebiliśmy jej uszy. I kupiliśmy błyszczyk w drogerii.
- A mogę ją odwiedzić? – sprawiasz, że w jednej chwili ziemia pali mi się pod stopami – albo zabrać na lody, bo pewnie nie masz ochoty na mnie wpaść.
  Dokładnie, nie mam. Ale z drugiej strony... Kim ja jestem, żeby zakazać Ci popatrzenia na własne dziecko? To znaczy formalnie chyba mógłbym obecnie to zrobić, choć nigdy nie rozumiałem tych wszystkich kruczków prawnych i sadów rodzinnych, z tym że... Przecież nienawiść niszczy i zabija. Wystarczy nam już nienawiści.
- Chcesz wrócić do jej życia? – pytam spokojnie, choć moje ego, dosłownie wrzeszczy, protestując przeciwko każdemu wypowiedzianemu słowu – chcesz się zaangażować, chodzić na mecze i występy, kupować z nią sukienki i uczyć się zaplatać warkoczyki w te wszystkie fantazyjne wzory, których wymagają w szkole baletowej?
- Michi... – chyba lekko drżą Ci usta, gdy wymawiasz moje imię – nie mam na to czasu, jestem w Austrii przez trzy dni – wyjaśniasz – bo przyjechałam po wizę do Brazylii.
  Aha. A ja naiwny zaczynałem myśleć, że ruszyło Cię sumienie. Zaciskam palce na stole i tkwię w niemej ciszy, zastanawiając się czy masz coś jeszcze do powiedzenia, czy też mogę już odstawić słuchawkę, przechodząc do punktu dnia, jakim jest szorowanie patelni.
- Latam po świecie – zamykam oczy, gdyż to ewidentnie brzmi, jak początek jakiejś dłuższej wypowiedzi – śpię byle gdzie i łapię się dorywczych robót, bez umowy o pracę. Jest fajnie bo poznaję ludzi, nawiązuje relacje, miewam zabawne romansiki... A gdy tylko coś zaczyna się psuć, to zgarniam oszczędzoną kasę i kupuję bilet na kolejny samolot. Rozumiesz? Co kilka miesięcy zaczynam zupełnie od nowa, niczym biała kartka, o której nikt nie ma wyrobionej opinii. Tego potrzebowałam od życia i jest super – robisz sobie krótką przerwę – ale tęsknię za Angie. Za wszystkimi siłami do życia drzemiącymi w tym małym skrzacie. Za jej uśmiechem i nawet za wtrącaniem wszędzie tych swoich trzech groszy. Czasem leżę sama w łóżku i pół nocy myślę, żeby się do niej przytulić – zaczynasz płakać. I nagle odkrywam, że serio nie mam już ochoty Cię nienawidzić. Owszem, z perspektywy faceta patrzącego na kobietę, nadal jestem cholernie wściekły. Ale jeżeli przełączę swój wzrok na ten, którym człowiek patrzy na drugiego człowieka, to zwyczajnie bardzo Ci współczuję.
- Masz rację – szepczesz – nie ma po co mieszać jej w głowie. Zostanę przy pocztówkach, wyślę jej dżunglę amazońską, albo posąg z Rio, w końcu zawsze uwielbiała unosić głowę i gapić się na wielkie rzeczy.
- Będzie jutro występować w okropnie jaskrawo czerwonej sukience – niemal na siłę chcę powiedzieć coś wesołego, pocieszającego i przede wszystkim choć trochę normalnego – pełno na niej cekin czy innego brokatu, a miejscami jest chyba dłuższa od niejednej kreacji ślubnej – parskam śmiechem – naprawdę nie wiem jak my ją rano założymy, żeby nie podrzeć żadnego elementu.
- Fajnie by było to zobaczyć – stwierdzasz nieśmiało.
- Zrobię Ci zdjęcie, co? – proponuję nagle, choć naprawdę nie wiem czemu przychodzi mi do głowy, jakakolwiek nadprogramowa próba kontaktu z Tobą – w ogóle wyślę Ci film z całego tego pokazu. Będzie tańczyć dużo dziewczynek, ale poznasz ją z daleka, bo po prostu jest najlepsza.
I najwspanialsza. Twoje geny naprawdę nie mogą być do końca zepsute, jeśli wyszło z nich coś tak dobrego.
- Dzięki Michi – chyba odganiasz od siebie chwilowy smutek – kiedyś przyjadę ją przeprosić i wszystko jej wyjaśnić. Ale chyba obie jeszcze potrzebujemy kilku lat, żeby do tego dojrzeć.
- Potrzebujecie – przytakuję, bo akurat w tej kwestii w zupełności się z Tobą zgadzam.
- Trzymajcie się. I uważaj na nią.
- A Ty na siebie – mówię, po czym odkładam komórkę, słysząc dźwięk kończącego się połączenia.

Wracam do prozaicznej walki z patelnią. Ale coś się zmienia. Czuję się o wiele lepiej, jakby... Jakby w mojej duszy rodziła się jakaś nadprogramowa, niespodziewana wiosna.
  Bo prawda jest taka, że nie możemy ocalić każdego. Nie możemy nie patrzeć w przeszłość, z dumą idąc na przód, gdyż zwyczajnie jesteśmy na to zbyt słabi. Nie możemy zawsze wygrywać, pokazując losowi środkowy palec. Ale możemy wysyłać w świat iskierki dobra. Iskierki, będące niczym jednostki krwi, wnoszone na salę operacyjną. 
  W pojedynkę nie przywrócą one do życia organizmu, z którego ulatuje dusza. A jednak mogą sprawić, że poturbowane serce pobije jeszcze przez moment.
  Że jeszcze przez moment w powietrzu pounosi się nadzieja.

- I znowu spaliłeś obiad – jasnowłosa nastolatka wpada nagle do kuchni, po czym staje przy mnie, ścierając mi łzę z policzka – gadałeś z mamą, prawda?
  Zaskoczony podnoszę głowę, notując ze zdziwieniem w myślach, że pierwszy raz od tych pięciu lat sama z siebie nazywa Cię mamą.
- Gadałem – rzucił niepewnie – tęskniła za Tobą. I chciała wiedzieć co u Ciebie – głos mi drży, bo po prostu cholernie boję się reakcji Angie, na fakt, iż jakby nigdy nic sobie o niej rozmawiamy.
  A jednocześnie wiem, że nie mam prawa jej okłamywać. Na swój, ciągle dziecięcy jeszcze sposób, zawsze życzyła sobie pełnej wiedzy i rzetelnego obrazu świata. Więc staram się nigdy nie zbywać jej półsłówkami gdy wykazuje chęć wejścia na grunt przeznaczony dla dorosłych. I teraz też muszę tak zrobić. Mimo, że dotykamy właśnie spraw najboleśniejszych.
- Coś Ci pokażę – uśmiecha się, choć widzę, iż sama ma mokre kąciki oczu, po czym biegnie do pokoju, by po chwili wrócić z okrągłym, metalowym pudełkiem po piernikach. Trzyma je od dłuższego czasu pod łóżkiem i chyba ma w środku jakiej skarby, więc nigdy nie ośmielałem się do niego zaglądać.
  Drżącymi paznokciami, które co (z lekkim przerażeniem) właśnie dostrzegam pomalowała na czerwono, podnosi wieczko. I moim oczom ukazuje się cały stos kolorowych ścinków papieru. Przez chwilę patrzę na nią z niezrozumieniem, a potem dociera do mnie, iż to przecież te wszystkie nieszczęsne kartki, które do niej wysłałaś. Tak. Te, z takim upodobaniem i uporem przez nią targane.
- Byłem przekonany, że wyrzucasz je do kosza – mówię zaskoczony.
- Drę je, bo ciągle jestem zła – tłumaczy mi spokojnie, jednocześnie z powrotem zamykając puszkę – ale nie mogę ich wyrzucić bo w pewien dziwny sposób są dowodem miłości. A miłości się nie wyrzuca, Michi. Nawet jak nie do końca Ci się podoba.
  Siedzę z szeroko otwartymi ustami nie mogąc złapać tchu. Angie od zawsze potrafiła mnie wbić w fotel, rzucając ni stąd ni z owąd uwagi kompletnie niedostosowane do swojego wieku uwagi. Ale to?
- Gdyby mnie nie kochała, to by mnie zabrała – mała wzdycha – byłam przydatna i umiałam ją pocieszyć, poza tym zawsze w nocy lubiła mnie sobie przytulać, choć robiła to tylko gdy myślała, że śpię i o tym nie wiem.
- Skarbie...
- Więc porzuciła mnie żebym mogła czuć się szczęśliwa – wzrusza ramionami, wtulając się w moją koszulkę – i jestem na nią bardzo, bardzo zła, ale kiedyś mi przejdzie. I wtedy skleję te kartki i wszystkie przeczytam.
  Kiwam głową w milczeniu, przetwarzając jej ostatnie słowa. Ktoś kiedy powiedział, że człowiek jest upośledzonym aniołem z jednym skrzydłem. Ale dzieci mają chyba obydwa skrzydła. I po prostu są aniołami. Pełnoprawnymi i nieskalanymi, choć życie cholernie mocno karmi je wściekłością i okrucieństwem.
  A zadaniem nas - dorosłych jest, żeby zachowały swoją krystaliczność jak najdłużej. I wiadomo, dość często się potykamy podczas tej misji. Ale powinniśmy zawsze wstawać, bo one za wszelką cenę będą chciały nas podnieść swoim dążeniem do dobra.
  Nawet wtedy gdy same dorastają na tyle, że muszą już zaakceptować istnienie zła.

- Wiesz co Michi – blondyneczka siada na krześle, rozczesując palcami swoje długie włosy – nawiasem mówiąc najwyższy czas, żebyś znalazł sobie dziewczynę.
  Parskam śmiechem, nie za bardzo mając pomysł na jakąkolwiek inną reakcję. Bo nie chcę dziewczyny. Bo teraz jest stabilnie. Bo moje życie wypełnia Angie i różne pomysły na to co będę robić po karierze, która krok po kroku dobiega już końca. Bo nie potrzebuję podchodów, obaw czy wiecznej podejrzliwości. Bo mam dla kogo być odpowiedzialny i nie chcę znowu zamienić się w pijącą piwo do na wpół surowych mrożonek, stertę rozpaczy.
- Oj Angie, Angie, co Ci przyszło do głowy?
- Michi, wiem że miłość bardzo boli – kładzie mi rękę na ramieniu – i wierci w człowieku dziurę – dodaje – a jednak... Czasem upuści się na chodnik loda o jakimś super rzadkim smaku – zgarnia ze stołu nieszczęsną patelnię i zaczyna ją szorować, co idzie jej o wiele lepiej niż mnie – i człowiekowi smutno, możliwe nawet, że nigdy drugi raz nie zje takiego – bierze głęboki wdech – ale to nie znaczy, że ma umrzeć z głodu i nie spróbować już niczego innego.
Gdyby to było takie proste.
- Jesteś fajny i jeszcze całkiem młody – dziewczynka wyraźnie nie chce odpuścić – każda wartościowa kobieta to zauważy, choć swoją drogą mógłbyś się trochę lepiej ubierać czy częściej golić. A ja się z chęcią z tą hipotetyczną kobietą zaprzyjaźnię, więc nie masz co się obawiać, że to na mnie źle wpłynie. Pomagałabym wam przy dzieciach...
O ile jakaś laska w ogóle chciałaby mieć dzieci. Albo przynajmniej je akceptowała. Wolałby nie przeżyć tego po raz drugi...
- Poza tym zaczynam dojrzewać – dodaje poważnie – chyba nie chcesz sam musieć rozmawiać ze mną o tak zwanych babskich sprawach? I przydałoby się mieć w domu kogoś kto umie gotować – z pobłażliwą minką rozgląda się po kuchni - więc sprawa jest przesądzona, zakładam Ci konto na portalu randkowym, żebyś nie wymawiał mi się brakiem czasu.

Wiesz co Sara? Na dobrą sprawę naprawdę mam Cię za co nie znosić. Zafundowałaś mi morze ran. Pozbawiłaś mnie mojego dziecka, zanim w ogóle choćby pomyślałem o tym, żeby je przytulić. Zmieniłaś mój światopogląd na mocno trzeźwy, mniej magiczny. Uboższy w nadzieję i co tu dużo mówić, niestety o wiele bardziej pusty.
  Ale równocześnie zawsze powinienem pamiętać o tym, żeby być Ci wdzięczny. Bo podarowałaś mi prawdziwą miłość. Nie ułudne, pełne podchodów uczucie kobiety i mężczyzny, które skończyło się równie szybko, nierealnie i gwałtownie, co zaczęło. Tylko coś dużo głębszego. Tą wspaniałą dziewczynkę, każdego dnia proszącą o to by być dla niej jak najwspanialszym przykładem. Te uśmiechy, żenujące śniadania i poczucie, że codziennie ma się dla kogo żyć, starać czy podnosić.
  Jest jedyna w swoim rodzaju. I w pewien sposób jest naszym wspólnym dzieckiem, choć nigdy nie nazwie mnie tatą. Więc dziękuję Ci za nią. Z całego serca. I wierzę, że jeszcze kiedyś, sama będziesz się cieszyć jej wyjątkowością.
  Dla niej. Ale dla samej siebie też, bo z takiego daru, nie powinno się rezygnować.

- A dopóki kogoś nie znajdziemy to co? Hawajska czy pepperoni? – chwyta za słuchawkę.

Słońce wychodzi zza chmur, choć wedle prognozy pogody tego dnia do ziemi miał nie dotrzeć żaden jego ciepły promień. I czuję, że serce mi się rozpuszcza, bo to jeden z tym ulotnych momentów, w których życie, pomimo wszystkich swoich niedoskonałości jest piękne.

Jeżeli niebo naprawdę potrafi nam dawać znaki to czyni to właśnie teraz.

I mówi mi, że robię dobrze.

THE END

     ___________________________________________

 
To opowiadanie pisało się bardzo, bardzo długo, mimo że odcinkowo, bo objętościowo to właściwie nie wiem, wcale a wcale nie było moim najdłuższym. I fakt jest faktem, że miałam roczną przerwę, przez którą nawet nie tknęłam go palcem :P
Wpadło mi do głowy w Innsbruczku, w momencie gdy byłam już totalnie przekonana, że zabawa w pisanie już nie dla mnie. I dużo się przez czas jego skrobania zmieniło w moim życiu, niestety także w sprawie kluczowych planów na przyszłość, ale mimo wszystko ogromnie się cieszę, żę po raz czwarty w pisarskiej "karierze" udało mi się dociągnąć do symbolicznego zwrotu THE END.
Cóż powiedzieć. Miało kilka elementów dla mnie typowych, ale jednak uważam, że było inne. Zamiast co lubię, dać bohaterce kawałek siebie, stworzyłam istotę będącą moim zupełnym przeciwieństwem, jeżeli chodzi o wartości, którymi kieruje się w życiu. I chyba jeszcze jedna istotna rzecz, po raz pierwszy do ostatniego zdania trzymałąm się  planu stworzonego przed prologiem. Było dokładnie tak, jak to sobie zaplanowałam te dwa i pół roku temu.
Choć nie będę mówić - kusiło. Kusiło żeby ją trzasnąć przysłowiowym młotkiem, czy jakkolwiek zabić, bo mega mnie wkurzała. Ale... To by było równie nierealne zakończenie co bajkowy ślub, dom z ogrodem i latające dookoła białe gołębie xD Nie każdy typ człowieka ma w sobie tendencje do samobójstwa, a ona zdecydowanie nie miała i trzeba było zachować konsekwencje. Dobra, zawsze mogła ją przypadkowo przejechać ciężarówka. Ale obiecałam, że dam radę bez trupów i proszę bardzo - dałam. To zakończenie wydaje mi się pozytywne, a jednocześnie dość realne i życiowe. I jeżeli któraś mi napisze, że to też nie jest HAPPY END, to ja już nie wiem czego wy ode mnie chcecie XDDDDD
Reasumując, nie wpiszę tego opowiadania raczej na mającą dwie pozycje listę swoich ukochanych. Ale zdecydowanie zaliczam je do tych, z których jestem zadowolona. Z chęcią posłucham jak wy.

Dobra, pogadane. To teraz dziękuję. Za każdą uwagę i za komentarze. Może nie było ich za wiele, szczególnie gdy przyspieszyłam z tempem tworzenia tego, ale każdy bardzo, ale to bardzo cieszył, tak jak i uwagi rzucane na tt. I dziękuję Aice za wszystkie lata nabijania się z Kluskowatego (troll raczej tego nie przeczyta, ale jemu też powinnam podziękować), bo ta beka z niego jednak mnie mocno wkręciła w klimat tej historyjki.
A jeżeli nie macie mnie jeszcze dosyć, to ja i chłopcy, powszechnie znani światu jako dzikie i niezbyt normalne stado zapraszamy już niedługo na próbkę powrotu do dawnych dobrych czasów ---> <KLIK> 🐄

Buziaczki dziewczynki. Z wielką chęcią się dowiem kto tu dotrwał do końca, nawet jeśli tylko w formie zdania - byłam i czytałam.
💗💙💚💛💜🖤🧡

5 komentarzy:

  1. Dziękuję, Stella. Dziękuję, że tak to zakończyłaś. Myślę, że rzeczywiście możemy to nazwać happy endem. Niekoniecznie takim klasycznym "i żyli długo i szczęśliwie", ale takim w miarę możliwości po tym, co się tu wydarzyło.
    Nie wiem jak Michi, nie wiem jak Angie, ale przyznam szczerze, że ja sama bardzo w tym momencie nie lubię Sary. Wiem, że to nie do końca sprawiedliwe z mojej strony, ale po prostu takie są moje odczucia. Nie lubię jej, a równocześnie cholernie mi jej szkoda. Bo są tacy ludzie, którzy ewidentnie nie powinni być rodzicami. Niekoniecznie musieli się urodzić z taką "niezdolnością", ale życie mogło ich ukształtować w ten sposób. I Sara jest właśnie jedną z takich osób. Dlatego mi jej szkoda. Sama przecież nie jest z tego powodu szczęśliwa, ale równocześnie nie potrafi tego zmienić. I pewnie do końca życia nie będzie potrafiła. Czy kiedyś rzeczywiście poczuje wobec Angie coś głębszego niż jakąś delikatną tęsknotę? Nie wiem. Nie wyobrażam sobie tego, szczerze mówiąc. I wiem, że gdyby urodziła drugie dziecko, nie miałaby z nim ani trochę głębszej więzi. A jednak nie potrafię jej wybaczyć tego, co zrobiła. Bo zdecydowała nie tylko za siebie, ale też za Michiego. To było tak samo jego dziecko. I nie zapytała go o zdanie, po prostu uznała, że ma prawo do podjęcia decyzji. A nie miała tego prawa. Nie sama. Zwłaszcza, że szanse na to, że i tak zwieje i zostawi Michiemu nie jedno, a po prostu dwoje dzieci, byłyby całkiem spore. Jasne, możemy dywagować, że niemowlę, że jak by sobie poradził, bla, bla, bla... Nieważne. Ważne, że podjęła tę decyzję bez niego. I to skreśliło jakiekolwiek szanse na to, żeby kontynuowali ten związek.
    W gruncie rzeczy zastanawiam się nad tym, czy ona rzeczywiście go pokochała, czy bardziej pokochała taką (nieco ją przerażającą, ale jednak) wizję normalnego życia z fajnym chłopakiem, który widzi ją lepszą niż ona sama. Może przesadzam. Ta bohaterka po prostu na zawsze zostanie jakąś zagadką. W dużej mierze ją przed nami odkryłaś. Ale w całości chyba się nie da.
    Wiesz, jak czytałam te ostatnie rozdziały, przez moment w mojej głowie pojawiła się taka myśl "A co z Angie?" Dosłownie przemknęła, bo przecież działy się tu inne sprawy, na których należało się skupić. I Sara, i Michi właśnie to zrobili. Skupili się na tych "innych sprawach", a Angie pozostawili samą sobie. W przypadku Sary to zupełnie klasyczne zagranie, z tym że po roku bycia obdarzaną miłością i ciepłem, dziewczynka jakby straciła tę umiejętność radzenia sobie z brakiem zainteresowania własnej matki. Michi jej to wszystko rekompensował i chyba utrwaliło się w jej główce przekonanie, że tak będzie już zawsze. No cóż, dzięki niemu rzeczywiście będzie.
    Angie twierdzi, że gdyby Sara jej nie kochała, to by ją ze sobą zabrała. Cóż, możliwe. Wzięłaby ze sobą dziecko w charakterze przytulanki na trudniejsze momenty. A zostawiając ją tutaj wiedziała, że daje jej szanse na dom. I miłość. Mimo konieczności ciągłego szorowania przypalonej patelni.
    Może rzeczywiście kiedyś się spotkają. Mama z córką. I może nawiążą głębszą relację. Może. Ja mam co do tego spore wątpliwości, ale nie skreślam całkowicie tej opcji. Natomiast niewątpliwie między Sarą a Michim już nigdy nic się nie wydarzy. Po prostu nie.
    Mówisz, że nie jest to jedno z Twoich najulubieńszych opowiadań, ale ja przyznam szczerze, że w moim rankingu Twoich opowiadań rzeczywiście mogło właśnie wskoczyć na pierwszą pozycję. A z pewnością samo zakończenie wskakuje. Po tym, co Sara zrobiła już naprawdę o większy happy end nie moglibyśmy prosić.
    Wiesz, że miałam łzy w oczach, kiedy skończyłam czytać?
    No, to już wiesz.
    Dziękuję Ci za to opowiadanie. Nie zawsze miałam czas przeczytać na bieżąco, nie wszystkie rozdziały skomentowałam. Ale ostatecznie zawsze przybyłam i nadrobiłam. Bo taka już jest właściwość Twoich opowiadań, że są magiczne i jak człowiek zacznie czytać, to musi dotrwać do końca.
    No, to chyba tyle ode mnie.
    Cieszę się, że wracasz do takiego regularnego pisania i do czasów Paryża <3 Bo Paryż był cudny <3
    Buziak! :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wierzę, że to już koniec. Naprawdę nie wierzę, choć przecież przygotowywałaś nas na to od jakiegoś czasu i chyba muszę po prostu powiedzieć, że gratuluję i dziękuję! Gratuluję doprowadzenia kolejnej historii do końca, gratuluję stworzenia tak wspaniałego opowiadania i gratuluję nie zabicia nikogo :P Ale przede wszystkim dziękuje, że mogliśmy przeczytać to cudeńko, że pozwoliłaś nam przeżywać z Sarą i Kluskiem ich wzloty oraz upadki (chyba trochę dziękuję za formę, która przygotowała nas na nieuniknione i nie rozdarła serducha na strzępy) no i zdecydowanie dziękuję za zakończenie.
    Nie wiem dokładnie w którym momencie, bo w sumie uwielbiałam ją od początku (co przy moim podejściu do dzieci wcale takie oczywiste nie jest), ale była taka chwila, że Angie całkowicie skradła moje serce, a zarazem trochę tor tej historii. Z początku podchodziłam do niej, jak do opowiadania o miłości typowo romantycznej (w sensie między kobietą i mężczyzną) z mocno zarysowanym wątkiem macierzyństwa, aż nagle to Angie wyrosła mi na najważniejszą istotę tej historii a wątek miłosny zszedł na drugi plan. Zaczęłam wręcz patrzeć na losy i zachowanie Sary oraz Miśka przez pryzmat uczuć i myśli tej dziewczynki. Dlatego nie umiem potępić Sary za aborcję, nie dziwię się Kluskowi jego reakcji na wieść o usunięciu dziecka, ale w tamtej chwili byłam na nich zła, bo zachowali się egoistycznie i żadne z nich nie pomyślało o Angie. O tym że dali jej nadzieję, pokazali szczęście oraz miłość, a później tak po prostu chcieli jej to odebrać. Dlatego też tak ucieszyło mnie to, co wydarzyło się w ostatnim rozdziale. Sara postąpiła bardzo kontrowersyjnie, z pozoru bardzo samolubnie, nieodpowiedzialne a wręcz podle, bo przecież porzuciła swoje dziecko. Tylko że tak naprawdę nie porzuciła jej dla siebie, pomimo tego co mówi w epilogu nie zostawiła małej pod opieką Miśka po to, żeby podróżować, zwiedzać świat, nie czuć uwiązania. Ona zrobiła to, żeby Angie była szczęśliwa. Owszem, nie pomyślała o tym wszystkim, przez co musieli przejść, żeby stać się rodziną i nie bać się rozdzielenia, bo wydaje mi się, że pomimo szkoły życia, którą dostała i twardego stąpania po ziemi w wielu kwestiach, ona na zawsze pozostała nieco oderwana od rzeczywistości, a przede wszystkim nieprzystosowana do systemu, który w pewnym stopniu ją sam z siebie wyrzucił. Nie przyszło jej więc do głowy, że przejdą przez piekło opieki socjalnej, po prostu założyła, że z nim mała będzie szczęśliwa, a to akurat było prawdą. Przecież gdyby chodziło tylko o pozbycie się 'zbędnego balastu', to mogła zrobić to znacznie wcześniej. Po prostu zostawić ją z kimś. Tylko że Sara nie chciała zostawić Angie z kimś przypadkowym, nieznanym, niepewnym. Zostawiła ją z Miśkiem, bo była całkowicie pewna, że on o nią zadba, że da to, czego ona sama jej dać nie mogła – miłość! A właściwie to nie samą miłość a jej typową formę i swobodne jej okazywanie. Bo ja myślę, że Sara ją kochała i naprawdę w wielu jej decyzjach można dostrzec, że wcale nie są to samolubnie podjęte decyzje, tylko coś co będzie dobre dla nich dwóch. Może nie umiała okazywać uczuć, może nie była szcześliwą mamusią, dla której dziecko stanowi pępek swiata i chce temu całemu swiatu to pokazać czy wręcz zmusić aby uważał tak samo, ale na tyle na ile mogła dbała o Angie, a to wcale nie było takie łatwe lądując na ulicy bez kasy, wsparcia i samemu wciąż będąc praktycznie dzieckiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najbardziej się cieszę, że w epilogu pokazałaś, że Angie w pewnym stopniu zdawała sobie z tego sprawę. Była wściekła, że mama ją zostawiła, ale rozumiała, że to nie była wcale taka podła, egoistyczna zachcianka. Zwykłe pozbycie się dzieciaka. Zrobiła to, bo w swojej (tej nieco odrealnionej) głowce uznała, że tak będzie najlepiej. Dla całej trójki.
      Czy tak faktycznie było? Wiadomo że najlepiej, jakby zostali we trójkę, albo nawet we czwórkę. Jakby ona wraz z odkryciem w sobie miłości romantycznej, w którą przecież wcześniej też nie wierzyła, odkryła też pokłady macierzyństwa. Tak się jednak nie stało, podjęła taką a nie inną decyzję, okłamała i ogromnie skrzywdziła Michaela, po czym jeszcze tak po prostu go zostawiła i uciekła. Ciężko po czymś takim szukać szczęśliwego zakończenia relacji miłosnej. Chociaż tak sobie myślę, że najbardziej zniszczyło ich to, że ona wolała kłamać i uciekać, niż stawić czoła temu wszystkiemu. Przecież sama przed sobą przyznała się, że wyznała mu prawdę wierząc, że ją zrozumie, że zareaguje inaczej. A on... gdyby po powrocie zastał ją jeszcze na miejscu może by jej tego nie wybaczył, ale zapewne spróbowałaby z nia porozmawiać. Na spokojnie. Możliwe że i tak by to nie przetrwało, bo jednak zrobiła coś, co w jego światopoglądzie było niewybaczalne, a przede wszystkim zrobiła to za jego plecami, ale wtedy ich rozstanie mogłoby wyglądać zupełnie inaczej, a on na ten spokój, który osiągnął dopiero po wielu latach życia z Angie, znalazł wcześniej. Tylko może wtedy żaden nagły impuls nie pchnąłby ją do tego, żeby zostawić mu Angie... Chyba nie ma co gdybać, co by było. Stało się tak, jak się stało, bo mieli takie charaktery, bo tak zostali wychowani, albo tak ich życie załatwiło. W sumie ciężko się dziwić, że pod wpływem emocji on powiedział, że nie może na nią patrzeć, a ona po takich słowach nie zaryzykowała kolejnych bolesnych ciosów. Obydwoje postępowali wówczas pod wpływem emocji, a wtedy nie myśli się ani rozsądnie, ani o innych. Skoro więc nie było im dane stworzyć cudownej, kochającej się rodzinki, to myślę że dobrze się stało, że Misiek z Angie dostali chociaż jej namiastkę (nawet jeśli musieli wcześniej przejśc przez piekło, a on przecież musiał odnaleźć się w zupełnie nowej roli. Co innego być partnerem matki, który rozpieszcza, bawi, czy nawet kocha, a co innego stać się nagle... samotnym ojcem dziewczynki)a Sara tę swoją upragnioną wolność. Chcę jednak zachować sobie trochę ten naiwności i wiary, że nawet jak się nie ma instynktu macierzyńskiego, to przywiązanie i troska o dziecko zawsze pozostanie i wmawiać sobie, że Sara przez telefon nieco kłamała. Tzn ok, niech podróżuje, niech cieszy się wolnoscią, ale chce wierzyć, że ma ich zawsze na oku, że co jakiś czas wraca i z daleka pilnuje, że naprawdę są szczęsliwi. Choćby dla połechtania samej sibie, dla możliwści powiedzenia, że postąpiła dobrze. Nie chcę przyjąć scenaiusza, że naprawdę ich zostawiła na pastwę tego wszystkiego, że cieszy się podróżami i życiem a chwilę, a o nich przypomina sobie od czasu do czasu, bo tęskni. Pokazałaś nam, że ona nie ma oporów przed kłamstwem w celu ukrycia pewnych rzeczy, czy po prostu dlatego, że uważa, że robi dobrze, że w ten sposób nie krzywdzi. Jak z tym pierścionkiem. Dlatego trzymam się tej wersji, że to nie tylko pocztówki i pamięć.

      Usuń
    2. Co ja mogę więcej powiedzieć? Zapewne wiele wielee rzeczy, które przychodziły mi do głowy po każdym rozdziale, ale byłam okropniastym czytelnikiem, który wolał zachowywać to dla siebie, albo czasem coś tam palnął na tt, ale wiem, że to nigdy nie zastąpi komentarza, za co ogromnie Cię przepraszam. Mam nadzieję, że jednak wiesz, że zawsze czytałam, bardzo przeżywałam i naprawdę kocham tę historię. Kiedy ją zaczynałaś, jak wiemy :P, byłam nieco nakręcona na Miśka i uwielbiałam go za cechy, które tak wspaniale uwypukliłaś w tej historii. Z czasem moja sympatia do tego prawdziwego nieco osłabła, ale ten wykreowany tutaj wciąż jest dla mnie ideałem. Co poradzę, że uwielbiam takich kluskowatych, poczciwych i kochanych... MIŚKÓW :D Możemy z niego śmieszkować, możemy robić fajtłapę, ale uwielbiam go właśnie takiego. Z jednej strony ciepłą, nieco nieporadną kluchę, a z drugiej faceta, który ma zasady i na którym naprawdę można polegać. Który może być nieporadny, ale kiedy przyjdzie co do czego, to postąpi tak jak trzeba i nie zawiedzie. Ogromnie się cieszę, że wybrałaś właśnie jego do tej roli, bo pasuje idealnie.
      Cieszę się tez z formy, ktorą zastosowałaś – choć przyznam, że w wielu przypadkach jej nie znoszę, ale to raczej w kryminałach, keidy człowiek jak najszybciej chce wiedzieć co dalej, a autor nagle nas cofa. (Swoją droga właśnie skończyłam ksiażkę napisaną w ten sposób i w dodatku akcja dotyczyła strzelaniny w klinice aborcyjnej i w dużej mierze opierała się o kwestię macierzyństwa i aborcji, także tak się zgraliscie :P) – tutaj jednak trochę oszczędziłaś nasze serducha przed poharataniem, bo człowiek czytał te szczęśliwe części ze świadomością, że to nie będzie trwać wiecznie, że przecież oni się rozstaną... A może po prostu przyśpieszyłaś ten proces łez i złosci na autora, że rozrywa cos tak pięknego i w końcówce, zamiast skupiać się tylko na nieszczęśliwej miłości, można było skupić się na przyczynie i zagłębić w ten wątek macierzyństwa? Całkiem możliwe, w każdym razie oba przypadki były bardzo ciekawym i dobrym zabiegiem, a po dodaniu jeszcze do tego zakończenia, które dla mnie jest happy endem, po prostu się cieszę, ze tak to rozwiązałaś. Bo może gdbyśmy nie byli przygotowani na to rozstanie, gdybyśmy zaczynami od szczęśliwej, zakochanej parki, od Sary, która tyle wycierpiała aż w końcu znalazła tak wspaniałego faceta, który pokazał jej co to miłość... a później nagle bum i rozstanie. Myśle że wtedy to rozstanie mogłoby przyćmić wątek Angie i zamiast się cieszyć, że ona odnalazła szczęście (i Misiek po części też), to opłakiwalibyśmy nieszczęśliwą miłość Sary i Michaela.
      Wiem że było Ci łatwo pisać te historię i chyba tym bardziej Cię podziwiam, że stworzyłaś coś tak... tak na przekór swoim przekonaniom i realiom (w kwestii rodziny), bo z tych przekonań oraz sytuacji rodzinnej (bo w tego co nieraz piszesz jasno wynika, że masz przekochanych rodziców i nieco postrzelonego, ale zdecydowanie kochającego Cię brata) znacznie bliźej Ci do Miśka, tymczasem w tych najważniejszych sytuacjach i przemyśleniach idealnie wchodziłaś w głowę Sary i oddawałaś jej myśli, uczucia, emocje. W dodatku w sposób, który nie pozwalał tak do końca jej skreślić, znienawidzić, bo w wielu przypadkach ona po prostu chciała dobrze.

      Usuń
    3. Można się było z nią nie zgadzać w niektórych sprawach, można ją było potępiać, ale prawda jest taka, że broniła ją przeszłość, broniło ją to co przeszła i najzwyklejsza chęć ochrony samej siebie (a może nawet nieświadomie też Angie) przed kolejnymi ciosami i rozczarowaniami. Dlatego nie umiem powiedzieć, że jej nie lubię, bo te argumenty do mnie trafiają. Bardziej jej współczuję, ale kupuję ją taką, jaką ją nam przedstawiłaś, z każdą jej wadą i niedoskonałością, bo dałaś jej solidne podwaliny do tego. Chcę jednak wierzyć, że najzimniejszą suką była jedynie w słowach, wypowiadanych często z dobrego serca. Tylko że jej dobre serca znacznie częściej widać było w czynach.
      Misiek i Angie to natomiast duet, o którym mogłabym czytać i czytać, bo razem są niesamowici i widać, że zrobią dla siebie wszystko. Uwielbiam ich razem!
      Na koniec pozwole sobie jeszcze na małe 'a co by było gdyby', na które pewnie nigdy nie dostaniemy odpowiedzi, ale jednak Angie sprowadziła rozmowę na te tory. Bardzo ciekawi mnie reakcja Sary (oczywiście w tej wersji z mojej głowy, że ma na nich oku, że nie skupia się jedynie na swoim życiu, ale wie też co dzieje się u nich) gdyby w źyciu Michaela faktycznie pojawiła się inna kobieta. Ktoś kto w pewien sposób miałby szanse zastąpić Sarę w życiu jej córki, a przede wszystkim taki dobity znak, że miejsce w sercu Miśka jest już zajęte. Jestem mega ciekawa, bo przyznam, że sama kompletnie nie wyobrażam sobie co bym pomyślała/poczuła w takiej sytuacji. Czy w ogóle bym coś takiego udźwignęła? No ale może przeceniam Sarę, może ona wcale aż tak nie śledzi ich życia, żeby się o tym dowiedzieć?
      Jeszcze raz dziękuję Ci za to opowiadanie, za wszystkie emocje, za Twoje cudowne opisy, w które wkradałaś cząstki siebie, a ja czasem z bananem na buzi je odnajdywałam. Bo chyba nie da się w pisaniu tak całkowicie oderwać od własnych pasji, myśli i po prostu takiej swojej codzienności. Często siadałam do rozdziału z myślą, że na pewno będę ryczeć i zazwyczaj się to sprawdzało, ale były też momenty, kiedy rozklejałam się całkiem niespodziewanie. Najczęściej przy Angie. I cieszę się, że ten ostatni raz, kiedy się przy niej rozryczałam był takim płaczem szczęścia, takim czystym wzruszeniem. Wiedziałam że pokocham Miśka, nie wiedziałam co poczuję do Sary, bo z bohaterkami bywa rożnie, ale tego jak Angie skradnie moje serce zupełnie nie przewidziałam. Stworzyłaś naprawdę niezwykłą małą postać, w której nie sposob było nie uwielbiać.
      No to ten... Chyba żegnaj Klusku, będę tesknić! Naprawdę będę mega tęsknić i wiem, że wroce tu jeszcze za jakiś czas, żeby to sobie wszystko od początku do końca przeczytać. Całośc, razem.
      A teraz niech nam się ten fioletowy brykacz rozbryjkuje.
      PS. Wklejam ten koment ez czytania, więc z góry przepraszam za wszelkie błedy i ewentualne głupoty, które mogłam w nim napisać. Zdecydowanie wyszłam z wprawy

      Usuń