niedziela, 2 września 2018

4. No more playing safe.


Nienawidzimy rzeczy banalnych.

Kolejnej dennej komedii romantycznej. Sloganów w stylu tak musi być. Płacenia podatków. Godzinnego stania w kolejkach do lekarza. Żenujących i przewidywalnych pytań, które bliscy zadają nam na święta.

I ubóstwiamy rzeczy banalne.

Spanie do dwunastej. Moment oczekiwania na zamówioną pizzę z szynką czy z pieczarkami. Dojeżdżanie pociągiem do dworca, gdy stoi na nim ukochana osoba. Kupno nowej wymarzonej sukienki. Otwieranie przesyłki na którą długo czekaliśmy. Nawijanie o niczym przy winie z przyjaciółmi.

A przecież wszystkie wymienione czynności są na dobrą sprawę... Cholernie podobne. Podobne - w sensie przewidywalne. Przydarzyły się nam nie raz. Zarówno w przypadkach pozytywnych jak i negatywnych, kolejne powtórzenia będą w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach różnić się zaledwie detalikami. Mechanizm pozostanie niezmienny. Niczym alfa i omega w alfabecie. I tyle.

Więc na cholerę nam wartościowanie prostoty? Wartościowanie codzienności? Planowanie pójścia na zakupy czy zapisywanie, o której godzinie odebrać obrusy z pralni? Przecież na dobrą sprawę nic się nie stanie jak zapieprzymy. Najwyżej dopłacimy pięćdziesiąt groszy za przedłużenie terminu usługi. Albo wyjdziemy przed sąsiadami na chamów gdy po powrocie do domu skwitujemy przekleństwem, iż zapomnieliśmy w sklepie o maśle. I zamiast nas będzie się musiał po nie udać inny lokator.  Pewnie też mocno wkurzony.

Z tym, że właśnie banały narzucają nam rygor. Czynią z nas dorosłych. Pozwalają poskromić własny charakter i dać nam poczucie człowieczeństwa. Przynależności do gatunku. Ale także suwerenności w jego obrębie. Bo gdy odpowiednio je wykorzystamy... To właśnie dzięki nim jesteśmy gotowi by stanąć z życiem twarzą w twarz, gdy niebo runie nam na głowę.

   Gdy nagle sytuacja - chwilę wcześniej wydająca się oczywistą - przemieni się w krok milowy. I zmusi nas do parszywego wysiłku. W jednym celu.  Abyśmy wyszli z niej z godnością. Albo zostali dogłębnie zmiażdżeni i pogruchotani.

Pamiętajmy.

W momencie wybicia przysłowiowej godziny zero nie będzie opóźnień. Nie będzie możliwości powrotu po to, czego zapomnieliśmy. Ani telefonu do przyjaciela, z prośbą ‘zrób to za mnie’. Ani drugich szans. Ani okazji na przepchnięcie się w kolejce. Ani sprytu i oszustwa. Ani połowicznych wyborów.

Będziemy jedynie my. Patrzący we własne serce jak w ogromne lustro. Niczym chirurg, któremu na sali operacyjnej nagle w twarz pryska krew niewiadomego pochodzenia.                    I wszystko zależy od niego. Jeśli pilnie uważał na jednych jedynych, zupełnie losowych zajęciach na studiach, to rozpozna anomalię anatomiczną i ukrytą, zakrzywioną, pękniętą tętnicę. Uratuje życie. A jeśli akurat wtedy nabijał się ze znajomymi, popychając klekoczącego  kościotrupa, nazwanego przez siebie Stefanem? Nie zdąży. Choćby na wszystkich innych ćwiczeniach był w stu procentach skupiony. Choćby zdobył prestiżowe certyfikaty. Na próżno.

Decyduje sekunda. Przypadek.

Zupełnie tak jak w życiu. Gapimy się we własne odbicie i albo zobaczymy odpowiedź w szklanej tafli oczu, albo jest zbyt późno. I musimy miotać się po omacku. 

Owładnięci totalną bezwładnością.

A najbardziej paraliżuje jedna dość oczywista prawda. Błędny wybór nie skrzywdzi tylko nas. Skrzywdzi naszych bliskich. Skrzywdzi zupełnie przypadkowych ludzi. I wreszcie skrzywdzi... Przyszłość. Czas, w którym zostaniemy lepszą wersją siebie. Uczciwszą, pokorniejszą i dojrzalszą. Tą, którą zawsze pragnęliśmy być. Szkoda tylko... Że muszącą odpokutować za wszystkie minione grzechy. Za złamanie banalnych zasad własnej moralności, którą wyznacza codzienność. 

Tak malutko lecz tak wiele.

A co jest najzabawniejsze? Gdy już minie odpowiednio dużo czasu i rany przemienią się w umiejętnie maskowane blizny, to najgorszą częścią naszej pokuty przestaje być strach. I wstyd. I walenie głową o ścianę. Albo obrzydzenie względem samego siebie. Bo one odchodzą. Przestają nas gryźć po piętach ustępując miejsca ostrożności.

Wartości, której w systemie banału z całą pewnością nie zakwalifikujemy do negatywnych. Przecież to dzięki niej nie zgubimy kluczy. Nie zapomnimy nastawić budzika. I nie wpadniemy pod autobus.

Z tym, że... Podnoszenie się z upadku jest niczym rekonwalescencja po ciężkiej chorobie. Zmienia cenną, standardową ostrożność w coś paranoidalnego. Unosi ją w naszych głowach do roli bóstwa, któremu musimy składać ciągłe pokłony...



 ... Ze smutkiem nucąc sobie pod nosem, że piękne są tylko chwile. Bo już nie umiemy oddychać chwilą. Nie patrzymy na najbliższy idealny dzień, tylko na ten następny. Niewiadomy. Być może czarny i groźny. Mamy gdzieś przyczyny, rozważając ich skutki. Skutki, które zawsze przecież mogą okazać się poważne, nawet gdyby szansa na to wynosiła jeden do tysiąca.

Nie ma co mydlić sobie oczu. W odbudowywanym życiu wszystko podlega kontroli. Brak w nim słodkich, monotonnych banałów znanych na pamięć.

Przecież nie po to rezygnuje się z jedzenia słodyczy, aby nie czuć na języku beztroskiego smaku dzieciństwa. Tylko po to aby nie przytyć. Nie zamienić się w postać, która nie znosi własnego odbicia, bezskutecznie walcząc o samoakceptację. I nie zmarnować długich godzin na siłowni.

Nie po to rezygnuje się z nadużywania alkoholu aby nie wyluzować. Nie tańczyć, nie śpiewać i nie zapomnieć na chwilę o problemach. Tylko po to aby po pijaku nie rozwalić sobie łba. Nie spowodować wypadku. Nie obudzić się rano z wyrzutami sumienia i przerażającą pustką w głowie.

I tak samo można myśleć o czymś ważnym. O ludziach. O uczuciach. O relacjach. 

Tyle, że tu to jest o wiele trudniejsze. Bo o ile jasne, że wypicie litra wódki skończy się ciężkim zatruciem, a napychanie czekoladą skrajną otyłością, to nigdy nie wiadomo do czego doprowadzi nas serce. Z tym, iż człowiek z przeszłością od razu zakłada, że do najgorszego. Nie chce cierpieć, więc ucieka. W egoizm, w pracę, w obowiązki, w cholernie powierzchowne kontakty z innymi... I gdyby to pomagało to pół biedy. Wtedy kara za dawne błędy byłaby zwyczajnie połowiczna.

Ale... 

Skazywanie się na samotność wcale, nie sprawia, że nie tęsknisz. Za uczuciami. Za pocałowaniem kogoś na dzień dobry. Za oddaniem i troską. Za braniem i dawaniem. Za nieświadomością co przyniesie jutro. Za namiętnymi chwilami zapomnienia.

Za miłością. Czyli za pieprzonym lekarstwem na zło. Tym, które było i ciągle jest cholernie kuszące. Smaczne. Aromatyczne. Jedyne w swoim rodzaju.

Ale już go nie kochasz. 

A cóż można zrobić z miłością bez kochania? 

Wszystko. Poza tym co jest jej sednem. 

Poza powiększeniem swojego serca. 

Poza upiększeniem duszy. 

Poza zbudowaniem domu. 



Poza znalezieniem choćby jednego powodu. Powodu dla którego gra może okazać się wartą świeczki.



~~***~~



Góry miały miliardy zalet. Były wielkie lub małe. Dziecinnie proste we wspinaczce lub skomplikowane i zdradzieckie. Każdy chyba mógł w nich znaleźć coś dla siebie. A przynajmniej ona znalazła. Dzikość. Głuchą ciszę. I nieprzejednaną samotność. Bo gdy patrzyło się na nie wczesnym porankiem, wydawały się... Cholernie bezbronne. Otoczone przez wiatr, chmury i wszechobecną ciemność. Z tym, iż one tego chciały. Tak przetrwały miliony lat. A jeśli ktokolwiek zapragnąłby spontanicznie wspiąć się na ich szczyt, rozgarnąć mgłę i zapewnić im dostęp do słońca, przypuszczalnie otrzymałby podziękowanie w postaci lawiny. Gdyż góry nie były jak ludzie. Nie łamały pobieżnie serc. I nie żegnały się milion razy, aby potem pozwolić na kolejne banalne powroty. Gdy ktoś im przeszkadzał, załatwiały problem raz a dobrze. Unieszkodliwiając szkodliwe jednostki. A jednocześnie na zawsze pozostawiając je w swoich lodowych objęciach. I to było przerażające...

Szkoda tylko, iż z upływem lat coraz bardziej dawały się jednak oswoić. W końcu kilka wieków temu, w miejscu, w którym teraz stała znajdował się zapewne las. Długi, oszroniony i mroźny. Ubogi w jakiekolwiek kierunkowskazy czy schronienie, w którym można by było wypić herbatę, grzejąc spierzchnięte wargi. Wyobraziła sobie aż wędrowców, przedzierających się przez niemą puszczę. W ciemności. Między lodem i skałami. Drżących i nie wiedzących czy szelest wśród gałęzi starych świerków to niewinny wiaterek czy wygłodzone wilki w towarzystwie niedźwiedzi.

A teraz? Ogromne iglaki zostały wycięte, aby na ich miejsce mógł powstać stok. Wokoło ustawiono wiele słupów wysokiego napięcia. Piszczały kolejki linowe. Dzieci rzucały w siebie śnieżkami, pozbawione jakiejkolwiek kontroli. I niby to nadal były nieprzewidywalne szczyty. Mogły w dalszym ciągu zrzucić wielką lawinę, która rozproszy tłum. Z tym, że chyba już tego nie chciały. Wybrały pokój, idąc na kompromis. Oddając człowiekowi niektóre fragmenty swojego terytorium. Tak jakby oddawały ojczyznę. Oddawały fragment serca.



Warto było je naśladować?



- Mamo, skończyłam – mały, ośnieżony, mokry kształt pojawił się tuż przy niej, ciskając kaskiem na barowe krzesło – głodna jestem, więc możemy jechać.

Musiała być roztargniona i zmęczona. Tylko w takich sytuacjach tak zwyczajnie i bez powodu zwracała się do Sary 'mamo'. Zresztą... Słowo 'jechać' też trochę nie pasowało. W wieku dwudziestu dwóch lat wciąż nie dorobiła się głupiego prawka. Więc nie miała nawet zadatków. Zadatków na kobietę sukcesu, która po zamknięciu biura, wsiada do samochodu, uderza tipsami o kierownicę i leci odebrać dziecko z treningu. W międzyczasie zgarniając z dobrej knajpki jedzenie na wynos.



Można było schematyzować. O życiu, które ją zmieniło, o złych uczynkach, o zdeformowanym umyśle. Można było nawet odnaleźć w tym ziarnko prawdy. Albo i cały worek takich ziarnek. Ale w gruncie rzeczy... Jako szczęśliwej nastolatce, też nie marzyła się jej rola wzorcowej ostoi rodziny. Owszem, planowała kochać swoje hipotetyczne dzieci. Planowała bezgranicznie szaleć za ich ojcem. Planowała ciepłe ognisko przy kominku w salonie. Z tym, iż... Po powrocie z pracy. Z konferencji. Ze spotkań biznesowych. Nigdy nie zamierzała stać w kuchni przy garnkach. Odrabiać godzinami zadań domowych i świecić oczami przed nauczycielami.

Ale kto wie czy to byłoby lepsze niż nic. Komuś, kto przez tyle lat nie dorobił się chociaż debilnej matury, o karierze marzyć już nie wypadało.



Michael powtarzał jej w kółko, że ciągle może wszystko. Z tym, iż aby móc, trzeba najpierw było chcieć. A aby chcieć... Wypadałoby wiedzieć czego się chce.

- Jak się jeździło? – uśmiechnęła się pospiesznie, dopijając jednocześnie parujący jeszcze grzaniec.

Chyba takie pytania zadawały normalne matki dziecku, które odbierały z pozalekcyjnych zajęć. Zwyczajne, banalne i budujące schematyczne lecz zdrowe relacje. Chyba... Gdyż Angie wybałuszyła nagle swoje małe oczka, kręcąc głową i okazując zwyczajne zdziwienie. Na oko pomieszane z rozdrażnieniem.

- Tłumaczyłam to przed chwilą instruktorowi. I  pani, która wyjaśniała ostatnio Michiemu, jak dobrać mi nowe buty na stok. Bo Michi nie potrafił zrozumieć numeracji dziecięcej, twierdził że nawet Kraft nie ma tak małych stóp i w ogóle...

- Tylko zapytałam czy się dobrze bawiłaś – Sara ostrożnie przytuliła się do ściany. Zupełnie jakby popełniła nietakt w rozmowie z przełożonym, a nie rzuciła na odczep się marne zdanie sześciolatce. Nie rozumiała słowotoku dziewczynki.

- Ci ludzie musieli być dla mnie mili. Taka ich praca, żeby dbać czy fajnie się czuję. I naprawdę się starają, więc jestem grzeczna i zawsze im opowiadam jak było.

Angie miała nieznośne upodobanie do zbyt długich, nielogicznych wypowiedzi.

- A ja? – wyszeptała dziewczyna. Pragnąc najwyraźniej dodać coś w stylu 'kim ja jestem'. Bo skoro była mniej istotna nawet od obsługi wyciągu...

- Ciebie to ani nie ciekawi, ani nie musi ciekawić. Ale widzę, że chcesz tu jeszcze posiedzieć. Więc kupię sobie frytki. Jestem głodna, a skoro Michi mówi, że nie muszę już być aż taka oszczędna...



Czy w tym wieku powinno się wiedzieć cokolwiek o oszczędzaniu? O pieniądzach? O rozsądku?



Chyba raczej nie. Albo może wręcz przeciwnie?



Ktoś kiedyś powiedział, iż sztuką jest przekazywać nowemu pokoleniu wartości w tak przystępny sposób, aby je pokochało. I chciało przysłowiowo podać dalej, gdy samo dorośnie do roli rodziców. Tymczasem... Ona zaszczepiła w Angie tylko jedną rzecz wyniesioną z domu. Mianowicie 'bycie grzecznym'.

Bądź grzeczna, idź spać. Bądź grzeczna, przywitaj się z gośćmi. Bądź grzeczna, nie graj w piłkę w salonie. Bądź grzeczna i zjedz szpinak.

Zasady... A w gruncie rzeczy żadne zasady. W obrębie grzeczności dało się być dobrym i złym, smutnym i szczęśliwym. Tętniącym skrywanym życiem lub prawdziwie więdnącym. Bo przysłowiowe dobre obyczaje zwyczajnie zamykały dorastającego człowieka w ramach czasoprzestrzeni. Wyznaczały to, co dla każdego było identyczne. A aby zyskać tożsamość potrzebowało się czegoś więcej. Potrzebowało indywidualności.

Ona tej indywidualności nigdy nie miała. No chyba, że nazwałoby się tak zdanie w stylu możesz być kim chcesz, jeśli wybierzesz medycynę, prawo albo karierę w wielkim banku. A tymczasem... Gdyby zamiast być grzeczna mogła w  dzieciństwie być sobą, paradoksalnie skończyłaby pewnie zgodnie z rodzicielskimi oczekiwaniami. Tylko spokojnie, we własnym  tempie. Natomiast młoda raczej nigdy by się nie pojawiła. I nie siedziała teraz obok niej próbując zmyć z różowej kurtki czerwono-czarne plamy zaschniętej krwi.

Swoją drogą... Niektóre dzieciaki schodziły ze stoku ilekroć rozcięły palec o porozrzucane wśród śniegu gałęzie. A ona jeździła jak szalona. Pomimo, iż już kilka dni wcześniej rozwaliła kolana, obdarła sobie całe plecy i zafundowała szramę na głowie. Gdy jakiś gość z ochrony podbiegł do niej prosząc aby podeszła z nim do punktu medycznego, podziękowała dodając rezolutnie, że szkoda kasy za karnet na taką stratę czasu.

To paradoksalnie też miała po Sarze. Świadomość, iż żyć należy bez znieczulenia. Świadomość naiwną i połowiczną, lecz mocno zaszczepioną we krwi. I chyba o wiele bardziej wartościową w codziennym życiu niż ułudna 'grzeczność'.

- Michi skatował Cię już mnóstwem filmików, na których zjeżdżam z górki – mała poklepała ją po policzku jakby przepraszająco – i wiem, że Cię prosił żebyśmy spędzały razem więcej czasu. Więc powiemy mu, że spędzałyśmy. I będziemy wiarygodne.

- Angie...

Zaczęła się modlić, aby znudzona kelnerka z kolczykiem w uchu, przestała wreszcie pisać jakiegoś niezwykle ważnego esemesa i podała te nieszczęsne frytki.

- Kraft zawsze mówi głosem cierpiętnika, że nie umie w podryw.

- Słucham?

W sumie przejście do Krafta było cudownym pomysłem. Jak się już przekonała zawsze. I wszędzie.

- To jest taka idealna forma gramatyczna. W sensie to nieumienie. Więc on nie umie w kobiety. A my w matki i córki. Ale to chyba nie znaczy, że nie możemy poważnie porozmawiać. Jak przyjaciele, którzy...

Chryste.

- Jasne, że kiedyś...

- Teraz.



Sara wbiła wzrok w pusty kubek z ozdobionym goździkami dnem. Przeklęła w myślach wszystkie momenty, w których wkurzała ją dziecinność dziewczynki. Wychodziło na to, że dużo lepiej aby młoda biegała, zmuszała obcych do głupich podwieczorków, jęczała o zwierzaka i paplała bajeczki. Bo teraz... Teraz nie siedział przed nią przedszkolak. Tylko paradoksalnie dojrzała istota, która w cholerę wiele wie o życiu. Istota, z wyrazistymi, smutnymi oczami. Z zaciśniętymi pięściami. I z bardzo, bardzo jednoznaczną miną. Miną kobiety, w drodze do prawdy nie cofającej się przed niczym. Pieprzonej, nieszczęsnej feministki.



Wbrew pozorom nie znosiła feministek. Jak każdej zorganizowanej grupy, do której nie dało się wprowadzić własnych reguł.

Takich tylko dla siebie.



- On po prostu jest dobry, nic więcej – ton Angie na powrót zrobił się piskliwy. I na dodatek przybrał ten ufny, pełen poczucia bezpieczeństwa ton, z którym zwykle wybierało  się ulubiony smak lizaka – w sensie Michi, a nie Kraft. To znaczy Kraft też nie jest zły jak się mu da szansę, ale nieco głupi to już jest. Natomiast Michi... Ty nie umiesz być z nim szczera. Więc myśli, że poczujesz się szczęśliwsza jak mnie bardziej pokochasz. Ale nie poczujesz. I ja się o to nie gniewam, serio.



Naiwna dziewczynka? To ona była naiwna. Licząc, że ten cichy głosik równa się usłyszeniu kilku banalnych słówek.



Nawiasem mówiąc kupiła sobie ostatnio poradnik. Durną książkę o tym jak dzieci postrzegają świat. Książkę z różową okładką. Pełną kwiatków i tandetnych, małych kotków. Tudzież pustego miejsca w kolorze majtkowym, proszącego się aż aby wyryć w nim jakieś żenujące 'don't worry, be happy'. I w tej książce pisało, że gdy przedszkolaki dodają słówka typu ‘serio' na końcu zdania, to na ogół nigdy nie są poważne. Ale Angie była. Fajnie by było podkreślić to jakimś ładnym zwrotem. Ale niestety wszelakie wyrażenia, które tu pasowały wydawały się pojebane. Albo jeśli ktoś wolał chujowe.



- Michi to facet. Nie musi rozumieć kobiecego mózgu – Sara nigdy nie lubiła być zbita z tropu. Zwykle wyzywała wtedy i klęła. Na zmianę z ubieraniem przysłowiowej kamiennej maski na twarz. Z tym, iż teraz oba te rozwiązania zdały się jej równie beznadziejne. Więc spróbowała obrócić wszystko w żart. Jak zwykle w jej wykonaniu wyjątkowo mało śmieszny.

- Michi nie jest facetem – Angie zwyczajnie wybuchła – nigdy nikogo by nie skrzywdził. Ani na nikogo by nie ryczał. Ani nie rzucał w ludzi kamieniami.

Że co?

- Kochanie, jakimi kamieniami?

To było tak niedorzeczne, że aż wymknęło się jej z ust pieszczotliwe zdrobnienie.

- Wyszłaś kiedyś z takim ciągle niezadowolonym gościem, a rano wróciłaś z podbitym okiem – wytłumaczyła mała prostodusznie – zupełnie jak ja, gdy jeden chłopiec, walnął we mnie śnieżką, w której był kamień.

Jezu. Jak ona miała dorosnąć. Być normalna, kochać kogoś, zyskać przyjaciół, zrobić tą pieprzoną mniejszą lub większą karierę... Skoro myślała, że ulubione hobby mężczyzn to przemoc względem kobiet.



Nigdy wcześniej tak poważnie nie rozmawiały. I Sara liczyła, iż Angie po prostu smutnych rozmów nie potrzebuje. Jasne, nigdy nie negowała faktu, jak wiele młoda słyszała. Ale... W sławnym poradniku dla matek pisali coś jeszcze. Przedstawiali teorię o wypieraniu przez przedszkolaki zdarzeń, których nie potrafiły zrozumieć. Albo przerabianiu ich na coś słodkiego i cukierkowego. I bezinteresownie dobrego.

Z podwodną krainą się sprawdziło. Z tym, iż widocznie przez przypadek. Mądre panie piszące owe wybitne książki, chyba gówno wiedziały o dzieciach. Ich cukierkowe uśmiechy, wyłaniające się na zdjęciach spod różowej pomadki do ust, miały najwyraźniej jedynie uspokajać nadopiekuńcze rodzicielki. Sprowadzając potomstwo do roli słodkiego, małego zwierzaczka kanapowego. Którego trzeba tulić, karmić i przewijać.

Bo łatwo doradzić komuś jak dobrać śpioszki. Gorzej znaleźć sposób na wytłumaczenie sześciolatce, że granica między dobrem a złem jest cholernie zatarta. Że straszne rzeczy mogą robić też ludzie niekoniecznie będący potworami. I że rodzice to nie zawsze wzór. Wzór na którym da się oprzeć cały swój moralny światopogląd.



Nie ma co się oszukiwać. Sprowadzenie życia na Ziemię nie wymaga żadnej sztuki. Doskonale o tym wiedziała. Wystarczy mieć piętnaście lat i pierwszy raz w życiu spróbować alkoholu. Nie trzeba się starać. Nie trzeba walczyć. W gruncie rzeczy nie trzeba nawet nic pamiętać.



Ktoś tam na górze absurdalnie to wykombinował. Były pary marzące o dziecku. Przechodzące setki badań, sztucznych zapłodnień i znoszące tysiące bolesnych zastrzyków. Na darmo. A tymczasem dziewczyny wcale tego niechcące, przerażone i samotne, bez problemu zachodziły w ciążę.



Paradoks istnienia.



- To wyjątkowy przypadek – zabrała córce nieco spaloną frytkę zanurzając ją w keczupie – jednorazowe wydarzenie – pomacała się palcem po oku, zupełnie jakby w chwili obecnej też miało okazać się opuchnięte i fioletowe – na co dzień nikt nikogo nie bije.

- Ale zawsze jak przychodził do Ciebie jakiś gość – Angie przesunęła się w bok wraz ze swoim niezdrowym przysmakiem, jakby zastanawiając się czy nie przesadzi – to potem cierpiałaś. Tak żeby nikt nie zauważył,  ale jednak. Miałaś rozmyty makijaż, spocone włosy i pomiętą bluzkę. I cholernie długo siedziałaś w łazience.

- Przesadzasz – pokręciła głową – zamawiamy deser? Podobno mają tu dobrą szarlotkę.

- Mamo...

- Jak wolisz chipsy to nie ma problemu. Cebulowe? Z papryką?

- Bardzo cierpiałaś – zaakcentowała Angie – raz tak się trzęsłaś, że nie mogłam Cię uspokoić.

To było wtedy. Wtedy gdy z tym kończyła. Trochę jak z nałogiem. Nałogiem sprawiającym, że było łatwiej. Że nie musiała się wysilać.

- A potem poszłyśmy do galerii handlowej. I kupiłaś mi błyszczące rolki, choć wcześniej mówiłaś, że nas nie stać. Ale to nie sprawiło, że poczułaś się lepiej. Więc jadłyśmy pączki...

- Pamiętam – ucięła krótko.

Napchały się wtedy chyba jak wariatki. Bardzo chciała żeby Angie zapamiętała słodycze i mieniący się w słońcu prezent. A nie jej twarz. Nieświadomy przechodzień powiedziałby, że twarz biednej, bezbronnej ofiary przemocy.

- Przy nim się budzisz szczęśliwa – nic nie było już w stanie zatrzymać pechowego potoku słów – uśmiechasz się, masz okruszki ciastek we włosach, ładnie pachniesz i chodzisz w tych jego cudnych czerwonych koszulkach. Więc powinnaś mu powiedzieć...

- Że lubię jego ciuchy? – zwątpiła już w szansę zajęcia dziewczynki kartą deserów.

- O wszystkim. Wszystkim co Cię boli.

- To nie jest takie proste – westchnęła.

Przez moment serio zdawało jej się, iż rozmawia z oddaną przyjaciółką, a nie własną głupiutką córką. I to chyba uświadomiło jej, jak bardzo chciałaby mieć taką przyjaciółkę. Przyjaciółkę na każdą ranę. Zupełnie jak w dzieciństwie swoją starszą siostrę.

- Jest proste. Bo mówimy o Michim – Angie tupnęła nogą – ostatnio obudziłam go w nocy, jak przyśnił mi się koszmar – ściszyła głos – tak delikatnie, żeby nie przeszkodzić Ci spać i Cię nie wkurzyć. I wiesz co powiedział?

- Tak?

Nigdy nie pozwalała małej marudzić na nocne smutki czy złośliwe dzieci w przedszkolu. Zdawało się jej, że to taka porcja dobowego cierpienia. Zwyczajna. Z którą każdy człowiek musi sobie z godnością radzić w samotności.



Kolejna bzdura.



- Powiedział, że jeśli się czegoś boję to mam mu to opowiedzieć. Najzwyczajniej w świecie. Z najgorszymi szczegółami. Bo wtedy będziemy bać się razem. I szybciej nam przejdzie – wydęła charakterystycznie wargi, niczym wybitny znawca danego tematu, przekonany o swojej roli eksperta – przeszło. Więc z całego serca Ci polecam.



Boże...



Sara zbliżyła się do dziewczynki i po prostu ją przytuliła, brudząc sobie koszulkę keczupem z chudziutkich rączek. Zupełnie... Jakby to było normalne. Jakby codziennie przyciskała małą do serca na dzień dobry i na dobranoc. Jakby godzinami tkwiły w ciasnym uścisku. Nie na pokaz. Nie dla wszystkich dookoła. Nie z przymusu czy myślenia, że wypada. Nie przy okazji świąt czy urodzin. Tylko tak banalnie. Z głębokiej potrzeby serca.



- W przyszłości chcę być jak Michi – Angie pokiwała główką, a jej jaśniutkie włoski rozpierzchły się na cztery strony świata – ale teraz to po prostu pójdę zamówić sernik.

- Chcesz skakać na nartach? – po tych słowach Sara naprawdę się uśmiechnęła.

- Nie. Chcę przywracać ludziom nadzieję.



W wielu sytuacjach bardzo marzyła o płaczu. Nadaremno. W innych nienawidziła tego płaczu. Bezsensownie. Ale jedno było pewne. Powyższe zdanie sprawiło, iż poczuła, że ma mokre oczy.

~~***~~



W świecie metafor cholernie wiele mówiło się o burzeniu mostów. O czymś bezsprzecznie okrutnym. Odcinaniu więzi, niszczeniu pięknych wspomnień, zamykaniu szansy na powrót do krainy marzeń. Mosty definitywnie kojarzyły się dobrze. Nawet gdy jakiś wiódł jedynie na przysłowiowe manowce, to zniszczenie go bolało. Zabierało człowiekowi cząstkę siebie.

 I owszem, ktoś ma prawo spostrzec, iż po latach dostrzegamy, jak wiele dało nam zerwanie z błędną przeszłością. Ale w przysłowiowej godzinie zero, po prostu cierpimy.

 Bo mosty wydają się parszywie bezpieczne. Szkoda tylko, że zapominamy, iż nie zawsze są stalowe. Masywne. Stojące na grubych kolumnach. Pozwalające przejechać po sobie tysiącom tramwajów i pociągów. Czasem most to zwyczajna drewniana kładka. Stawiamy ją, często z trudem, zadowoleni z siebie przeskakujemy z jednej na drugą stronę, niczym dzieci bawiące się skakanką... A potem odchodzimy. Oblać sukces lub zająć się zupełnie innym problemem.

Mija tydzień, miesiąc, rok, pięć lat... Bardzo różnie. W każdym razem potem wracamy. I jesteśmy przekonani, iż wszystko będzie super. Bo przecież mamy most. Tymczasem na miejscu zastajemy rozmiękczony przez wodę, zgniły kawałek drewna. Nienadający się nawet aby przeszedł po nim ślimak. A co dopiero ludzka stopa.



Dobra wola to często taka cienka kładka. Stoi. Jest prawdziwa, namacalna i w zupełności realna. Ale gdy o nią nie zadbamy, gdy nie pociągniemy za nią czynów... Zwyczajnie wyparuje. Zniknie równie szybko jak się pojawiła. I jasne... Być może za jakiś czas zawita do nas ponownie.



Ale czy warto aż tak ryzykować?





Ona nie chciała ryzykować. Już nie. W zasadzie niczego. Gdyby miała podać jakaś przyczynę swojego ostatniego emocjonalnego zrywu, to byłaby ona właśnie taka.

      Bo fakty nie kłamały. Przechadzała się teraz po jakimś budyneczku z czerwonej cegły. Od godziny. I w sumie to był całkiem ładny budyneczek. Wszędzie stały kwiaty, automaty z kawą działały bez zarzutu, a przed wejściem szumiała mała, pokryta mchem fontanna. Wnętrze ewidentnie przypominało muzeum.  Szkoda tylko, iż jedynie pozornie. Jeżeli wystawiano tu jakikolwiek eksponat, to stanowiła go co najwyżej ludzka głupota. Gdyż tak. Wylądowała  w miejskim centrum wsparcia psychologicznego.

      Stało trzy przecznice od ich mieszkania. I jakoś w ostatnim czasie szczególnie przykuło jej uwagę. A dokładnie od momentu, w którym pomyślała sobie, że fajnie żyje się kobietom, które mają przyjaciółki.

Angie przywaliła jej kiedyś podczas awantury, czymś w stylu 'ty też masz, tylko  wyjątkowo głupie i nieudane'. Ale w tamtym świecie nie gadało się o przyjaźni. Wszelakie uśmiechy służyły co najwyżej wrobieniu kogoś w zapłacenie większej części czynszu za mieszkanie. Albo namawianiu innej osoby do błędów, aby usprawiedliwić podświadomie własne grzeszki.



        Może myliła się twierdząc, iż wyrzucanie kasy na psychologów jest bez sensu? Bo obcy człowiek słucha a nie ocenia. W gruncie rzeczy ma w dupie co do niego mówisz. Ale Ty się wyżalasz. Wyrzucasz całe wkurwiające bagno na zewnątrz. Wydaje Ci się, że obarczasz nim inną osobę. Jak w sztafecie na stadionie lekkoatletycznym. Kolejna zmiana bierze na siebie wraz z pałeczką ciężar gry, a Ty możesz się zatrzymać. Stanąć w miejscu. Przestać biec.

     Chciała rozmowy bez krytyki. Czegoś w stylu rób w przyszłości to i to, a nie jak mogłaś upaść tak nisko. Chciała jednorazowego zaufania. Kogoś kto spojrzy na nią jak Michael. Z tym, iż... Nie będzie Michaelem.



A dlaczego?



Nie bała się rozstania. Jasne, z każdym dniem, widząc jak bardzo zmienia się Angie, wyobrażała je sobie coraz mniej. Ale tu wcale nie o to chodziło. Tylko... Po pierwsze o litość. Nie dałaby sobie rady w roli małej dziewczynki, którą trzeba się opiekować. Jasne, blondas zawsze trochę ją niańczył. Jednak jednocześnie czuła się w tej zabawie zwanej związkiem równorzędnym partnerem. Wiadomo było, że ma swojej zdanie i potrafi tupnąć nogą. Nie zamierzała pozwolić, aby to się zmieniło.

A po drugie... Szkoda by było go stłamsić. I zniszczyć. Nie potrafiła zapomnieć jak zareagował na opowieść o małej marzącej żeby się utopiły.

Wcale nie opowiedziała mu tego, w ramach zwierzeń. Zwyczajnie bajka o durnej podwodnej krainie wyszła z rozmowy. Ona próbowała tylko wyjaśnić skąd się wzięła. Bez żadnej głębi. W końcu mówiła o samobójstwie zupełnie obcej osoby. Skądinąd jednym z wielu. Wcześniej była w życiu cichym świadkiem jeszcze dwóch innych. I nad żadnym głębiej się nie pochyliła. Musiała przecież utrzymać dziecko i zemścić się na rodzinie. Nie miała czasu na opłakiwanie kogoś kto sam wybrał śmierć.

A Michi? Wyglądał na przerażonego. Zupełnie jak gdyby w tej anonimowej lasce widział siostrę czy matkę. Więc skoro tak nieistotne rzeczy go tłamsiły...

Zostałby z nią albo nie. Ale niezależnie od wszystkiego prawda zniszczyłaby mu system wartości. Uśmiechał się często do niej, gadając, że jest wspaniała. Bo co jak co, na ludziach to on się zna...



Już na jabłkach bardziej się znał, choć notorycznie zdarzało mu się kupować zgniłe.



Kurczę.



Coś jeszcze się zmieniło. Zaczęło jej parszywie zależeć, aby go nie skrzywdzić.

I to wcale nie wynikało tylko z egoizmu. Już nie.



Słowo już pomalutku zajmowało kluczową pozycję. W ocenie... W zasadzie wszystkiego.



Oparła dłonie o szklaną szybę gablotki z informacjami. Po jaką cholerę ona tu przylazła? Nie mogła znaleźć wśród kolorowych kartek z proponowanymi formami pomocy nic dla siebie. Anonimowi alkoholicy, narkomani, nastolatki wdychające dopalacze? To było za banalne. Wsparcie tłamszonych przez lata ofiar przemocy? Gdzie tam. Nikt nigdy na nią w domu palca nie podniósł. Wręcz przeciwnie. Pamiętała jak jeden dzieciak szarpnął ją w szkole, drąc jej leciutko kurtkę, gdy miała osiem lat. Chyba nikt nie zrobił smarkaczowi (i całemu gronu pedagogicznemu) większego piekła z życia niż jej rodzice wtedy.

Co jeszcze? Warsztaty asertywności? Kurs kreowania potencjału? Prychnęła. Umiejętności skupienia uwagi na własnej osobie akurat bynajmniej nie potrzebowała pomnożyć. Albo... Raczej jej dziwne nowe życie nie potrzebowało.

 Ani troszeczkę.



Zaczynała się czuć pacynką.



Z typowym dla swoich ust grymasem zażenowania zrobiła parę kroków w głąb korytarza. I znalazła się wprost pod drewnianymi drzwiami, zza których dobiegała cicha spokojna muzyka. Muzyka przypominająca śpiew ptaków. Szum morza. Falowanie gałęzi w lesie. Muzyka przyciągająca człowieka. Człowieka, którym niewątpliwie była. Więc jakoś instynktownie zajrzała do środka.

         Przy dużym okrągłym stole siedziała grupka ludzi. W bardzo różnym wieku, od nastolatków po staruszki. Byli tak zajęci jednocześnie podniosą i kojącą, z całą pewnością dziwną atmosferą, iż nawet nie zauważyli jej wtargnięcia. Więc stanęła sobie w miejscu. Jak posąg, któremu widać zbyt dokładnie wyrzeźbiono oczy, bo gapi się na wszystkich dookoła niczym skończony dureń.

I tak sterczała.



W powietrzu unosił się delikatny zapach dymu. A spokojne skupione postaci wpatrywały się w dogasającą świecę. Sprawiali wrażenie wyjątkowo rozmodlonych. Przypominali jej ją samą, z czasów gdy była małą dziewczynką. Rodzice zawsze pilnowali aby przed snem złożyła rączki i podziękowała za miniony dzień. Nawet gdy od rana niebo straszyło gradowymi chmurami. Albo gdy chorowała na anginę, nie mogąc wydusić z siebie choćby słowa. Cóż. Może w wykonaniu dorosłych modlitwa wyglądała tak samo? Cholera wie. Nigdy  tak na serio nie próbowała. Zbyt ciężki wydawał jej się dobór słów. I zbyt absurdalny.

         Dopiero po dłuższym czasie ogarnęła po co w pomieszczeniu panował tak parszywie intymny klimat. Ci ludzie mieli tylko i wyłącznie czarne ubrania. Tak totalnie. Łącznie ze skarpetkami i kolczykami. Wtargnęła na spotkanie grupy wsparcia. Dla osób, które straciły bliskich.



Super pocieszające. Idealnie dla niej.



Zamieniła się w słuch. Jakiś pyzaty nastolatek opowiadał właśnie o dziewczynie, która zginęła jadąc motorem po autostradzie. A kobieta w średnim wieku o swoim mężu, niespodziewanie zmarłym na zawał. Co by pomyślała na co dzień? Że tępa smarkula gwiazdorzyła pewno szalejąc na drodze bez kasku. I że niepoważny staruszek opychał się kiełbasą, zamiast dbać o serce.

Skoro ona musiała boleśnie płacić za każdą głupotę zrobioną w życiu to dlaczegóż miałaby współczuć innym błądzącym?

Ale w słowach tych nieszczęsnych żałobników było coś... Mocnego. Choć wspominali codzienne banalne sytuacje. Obiady, zakupy, jazdę na rowerze. Z tym, że w parszywie osobisty sposób. Trafiający do serca.

Gdyby straciła kiedyś kogoś ważnego, w życiu nie poszłaby na takie spotkanie.

Bo można było odnieść wrażenie, iż po sali przechadzali się zmarli. A ból należało grzebać. Nie pielęgnować.

Nie traktować z miłością.



Miłość... Coś pojebanego. Coś głęboko przez nią znienawidzonego. Lecz jednocześnie coś co cholernie szanowała.

 Owszem. Przeszły jej w życiu przez usta miliardy kłamstw. Mniejszych... Większych... Istotnych lub totalnie bezsensownych. Łgała jak z nut. Oszukiwała, naciągała na kasę i składała fałszywe przysięgi. Ale kocham cię... Okazało się zupełnie inne. Nie mogło zostać wypowiedziane dla zysku. Dla osiągnięcia celu.

Problem w tym, że coraz częściej cisnęło się jej na usta.



Delikatnie zamknęła drzwi, ubierając pospiesznie czapkę.

Nie. Nie była dzieckiem, które pokona własne lęki, bo komuś się wyryczy. A anonimowi specjaliści wysłuchujący zwierzeń na godziny nie byli Michaelem.



Problemów nie rozwiązywało się od końca.



Nadszedł czas aby wrócić na start.

__________________


rocznej przerwy to chyba na żadnym opowiadaniu jeszcze nie miałam.
czekał ktoś?


ps. tekst się rozjechał jak zawsze

1 komentarz:

  1. "A jeśli akurat wtedy nabijał się ze znajomymi, popychając klekoczącego kościotrupa, nazwanego przez siebie Stefanem?"
    Tym oto cytatem pragnę rozpocząć moje rozważania XD Bo wiesz, siedzę sobie z kisielkiem pod kocykiem, pali mi się świeczka zapachowa, słucham muzyki, czytam Twoje filozofie i jak zwykle się z nimi zgadzam. Ogólnie wchodzę w nostalgiczny nastrój. I wtedy Ty ni z gruszki, ni z pietruszki wyjeżdżasz z klekoczącym kościotrupem Stefanem. A ja nie mogę się nie zaśmiać. Dobra jesteś XDDD

    "rany przemienią się w umiejętnie maskowane blizny"
    Ała. Tak się dzieje. I nie tylko w tych przypadkach, które Ty tu opisałaś. Wszystko jedno z jakiej przyczyny powstały nasze rany, blizny po nich pozostają na zawsze. Nawet jeśli nikt ich nie widzi, my wiemy, że one są. Na co dzień może o nich nie myślimy, nie pamiętamy, ale raz na jakiś czas dają o sobie znać. I bolą. Choć potrafimy to już ukryć przed całym światem. I rzeczywiście stanowią przypomnienie o tym, żeby uważać. Żeby znów nie dać się zranić. Żeby nie bolało. A ta cholerna ostrożność sprawia, że nie żyjemy naprawdę. Że tylko egzystujemy. Bo po prostu się boimy. Bo niby uczymy się na błędach. Ale jakoś tak pokracznie wcielamy tę naukę w życie. Bo nie popełniając starych błędów, równocześnie popełniamy nowe. Te z cyklu "bardziej żałujemy tego, czego nie zrobiliśmy, niż tego, co zrobiliśmy". Niepodjęcie żadnych prób, działań, też jest błędem. Tylko co, jeśli strach nas paraliżuje? To po prostu silniejsze od nas. I chyba faktycznie do żadnej strefy życia nie odnosi się to tak mocno jak do związków. Bo miłość jest najważniejsza. Więc rany przez nią poniesione bolą najbardziej. I najdłużej się zabliźniają. Więc równocześnie najbardziej boimy się ryzyka.

    Współczuję Sarze. Okropnie się męczy. Naprawdę nie umie w bycie matką. Nawiasem mówiąc do Krafta to chyba można nawiązać w każdej sytuacji. Kraft uniwersalny. Pasowałoby może bardziej do reklamy tego płynu do mycia naczyń, ale chyba i do samego osobnika można to podciągnąć XD Dobra, pośmieszkowane, wracam do rzeczy. Angie jest takim dobrym przykładem dziecka, które musiało przedwcześnie dorosnąć. Jest ponad swój wiek rozsądna i zorganizowana, ale równocześnie wciąż jest... dzieckiem. I pewne sprawy tłumaczy sobie po swojemu. Dość naiwnie. Ale może lepiej w ten sposób. Jej uwielbienie dla Michiego jest przeurocze. I w gruncie rzeczy on sobie naprawdę na to zasłużył. To w pewien sposób niesamowite, że matkę i córkę łączy tylko ten facet. Obie uważają go za najwspanialszego człowieka na świecie, obie go potrzebują, a równocześnie jego obecność niewiele zmieniła w ich relacjach matka - córka. Choć może ta rozmowa była maleńkim kroczkiem naprzód. Chyba pierwszy raz w życiu Sara poczuła wewnętrzną potrzebę, żeby przytulić własne dziecko. Boże, jakie to jest... przykre.


    Ostatni fragment zostawię bez komentarza. Poczekam na rozwój wydarzeń. Ale nie sądzę, żeby jakakolwiek grupa wsparcia zachęciła ją do przyłączenia się. Jest zbyt dużą indywidualistką. Tak myślę. Ale może się mylę.

    Buziak, Stella, pisz nam dalej tak pięknie, ale może z trochę mniejszymi odstępami między kolejnymi rozdziałami ;) :*

    OdpowiedzUsuń