Nienawidzimy rzeczy
banalnych.
Kolejnej dennej komedii romantycznej. Sloganów w stylu tak musi
być. Płacenia podatków. Godzinnego stania w kolejkach do lekarza. Żenujących i
przewidywalnych pytań, które bliscy zadają nam na święta.
I ubóstwiamy rzeczy banalne.
Spanie do dwunastej. Moment oczekiwania na zamówioną pizzę z szynką
czy z pieczarkami. Dojeżdżanie pociągiem do dworca, gdy stoi na nim ukochana
osoba. Kupno nowej wymarzonej sukienki. Otwieranie przesyłki na którą długo
czekaliśmy. Nawijanie o niczym przy winie z przyjaciółmi.
A przecież wszystkie wymienione czynności są na dobrą sprawę... Cholernie podobne. Podobne - w sensie
przewidywalne. Przydarzyły się nam nie
raz. Zarówno w przypadkach pozytywnych jak i negatywnych, kolejne
powtórzenia będą w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach różnić się zaledwie
detalikami. Mechanizm pozostanie
niezmienny. Niczym alfa i omega w alfabecie. I tyle.
Więc na cholerę nam
wartościowanie prostoty? Wartościowanie
codzienności? Planowanie pójścia na zakupy czy zapisywanie, o której godzinie
odebrać obrusy z pralni? Przecież na
dobrą sprawę nic się nie stanie jak zapieprzymy. Najwyżej dopłacimy
pięćdziesiąt groszy za przedłużenie terminu usługi. Albo wyjdziemy przed
sąsiadami na chamów gdy po powrocie do domu skwitujemy przekleństwem, iż
zapomnieliśmy w sklepie o maśle. I zamiast nas będzie się musiał po nie udać
inny lokator. Pewnie też mocno
wkurzony.
Z tym, że właśnie banały narzucają nam rygor. Czynią z nas dorosłych. Pozwalają poskromić własny charakter i
dać nam poczucie człowieczeństwa. Przynależności
do gatunku. Ale także suwerenności w jego obrębie. Bo gdy odpowiednio je
wykorzystamy... To właśnie dzięki nim jesteśmy gotowi by stanąć z życiem twarzą
w twarz, gdy niebo runie nam na głowę.
Gdy nagle sytuacja - chwilę wcześniej
wydająca się oczywistą - przemieni się w krok milowy. I zmusi nas do parszywego
wysiłku. W jednym celu. Abyśmy wyszli z niej z godnością. Albo zostali dogłębnie zmiażdżeni i
pogruchotani.
Pamiętajmy.
W momencie wybicia przysłowiowej godziny zero nie będzie opóźnień.
Nie będzie możliwości powrotu po to, czego zapomnieliśmy. Ani telefonu do
przyjaciela, z prośbą ‘zrób to za mnie’.
Ani drugich szans. Ani okazji na przepchnięcie się w kolejce. Ani sprytu i
oszustwa. Ani połowicznych wyborów.
Będziemy jedynie my. Patrzący we własne serce jak w ogromne lustro. Niczym chirurg, któremu na sali operacyjnej
nagle w twarz pryska krew niewiadomego pochodzenia. I wszystko zależy od niego. Jeśli
pilnie uważał na jednych jedynych, zupełnie losowych zajęciach na studiach, to
rozpozna anomalię anatomiczną i ukrytą, zakrzywioną, pękniętą tętnicę. Uratuje życie. A jeśli akurat wtedy
nabijał się ze znajomymi, popychając klekoczącego kościotrupa, nazwanego przez siebie Stefanem? Nie zdąży. Choćby na wszystkich innych
ćwiczeniach był w stu procentach skupiony. Choćby zdobył prestiżowe
certyfikaty. Na próżno.
Decyduje sekunda. Przypadek.
Zupełnie tak jak w życiu. Gapimy się we własne odbicie i albo zobaczymy odpowiedź w szklanej
tafli oczu, albo jest zbyt późno. I musimy miotać się po omacku.
Owładnięci totalną bezwładnością.
A najbardziej paraliżuje
jedna dość oczywista prawda. Błędny
wybór nie skrzywdzi tylko nas. Skrzywdzi naszych bliskich. Skrzywdzi zupełnie
przypadkowych ludzi. I wreszcie skrzywdzi... Przyszłość. Czas, w którym
zostaniemy lepszą wersją siebie. Uczciwszą, pokorniejszą i dojrzalszą. Tą, którą zawsze pragnęliśmy być. Szkoda
tylko... Że muszącą odpokutować za wszystkie minione grzechy. Za złamanie
banalnych zasad własnej moralności, którą wyznacza codzienność.
Tak malutko lecz tak wiele.
A co jest najzabawniejsze? Gdy już minie odpowiednio dużo czasu i rany przemienią się w
umiejętnie maskowane blizny, to najgorszą częścią naszej pokuty przestaje być strach. I wstyd. I walenie głową o ścianę.
Albo obrzydzenie względem samego siebie. Bo one odchodzą. Przestają nas gryźć
po piętach ustępując miejsca ostrożności.
Wartości,
której w systemie banału z całą pewnością nie zakwalifikujemy do negatywnych.
Przecież to dzięki niej nie zgubimy kluczy. Nie zapomnimy nastawić budzika. I
nie wpadniemy pod autobus.
Z tym, że...
Podnoszenie się z upadku jest niczym
rekonwalescencja po ciężkiej chorobie. Zmienia cenną, standardową
ostrożność w coś paranoidalnego. Unosi ją w naszych głowach do roli bóstwa,
któremu musimy składać ciągłe pokłony...
... Ze smutkiem nucąc sobie pod nosem, że
piękne są tylko chwile. Bo już nie umiemy
oddychać chwilą. Nie patrzymy na najbliższy idealny dzień, tylko na ten
następny. Niewiadomy. Być może czarny
i groźny. Mamy gdzieś przyczyny,
rozważając ich skutki. Skutki, które zawsze przecież mogą okazać się
poważne, nawet gdyby szansa na to wynosiła jeden do tysiąca.
Nie ma co mydlić sobie
oczu. W odbudowywanym życiu
wszystko podlega kontroli. Brak w nim słodkich, monotonnych banałów
znanych na pamięć.
Przecież nie po to
rezygnuje się z jedzenia słodyczy, aby nie czuć na języku beztroskiego smaku
dzieciństwa. Tylko po to aby nie
przytyć. Nie zamienić się w postać, która nie znosi własnego odbicia,
bezskutecznie walcząc o samoakceptację. I nie zmarnować długich godzin na
siłowni.
Nie po to rezygnuje się z nadużywania
alkoholu aby nie wyluzować. Nie
tańczyć, nie śpiewać i nie zapomnieć na chwilę o problemach. Tylko po to aby po
pijaku nie rozwalić sobie łba. Nie spowodować wypadku. Nie obudzić się rano z
wyrzutami sumienia i przerażającą pustką w głowie.
I tak samo można myśleć o
czymś ważnym. O ludziach. O uczuciach. O relacjach.
Tyle, że tu to jest o wiele trudniejsze. Bo o ile jasne, że
wypicie litra wódki skończy się ciężkim zatruciem, a napychanie czekoladą
skrajną otyłością, to nigdy nie wiadomo do czego doprowadzi nas serce. Z tym, iż człowiek z przeszłością od razu
zakłada, że do najgorszego. Nie chce cierpieć, więc ucieka. W egoizm, w
pracę, w obowiązki, w cholernie powierzchowne kontakty z innymi... I gdyby to
pomagało to pół biedy. Wtedy kara za dawne błędy byłaby zwyczajnie połowiczna.
Ale...
Skazywanie się na samotność
wcale, nie sprawia, że nie tęsknisz. Za
uczuciami. Za pocałowaniem kogoś na dzień dobry. Za oddaniem i troską. Za
braniem i dawaniem. Za nieświadomością co przyniesie jutro. Za namiętnymi
chwilami zapomnienia.
Za miłością. Czyli za
pieprzonym lekarstwem na zło. Tym, które było i ciągle jest cholernie
kuszące. Smaczne. Aromatyczne. Jedyne w swoim rodzaju.
Ale już go nie kochasz.
A cóż można zrobić z miłością bez kochania?
Wszystko.
Poza tym co jest jej sednem.
Poza
powiększeniem swojego serca.
Poza
upiększeniem duszy.
Poza
zbudowaniem domu.
Poza
znalezieniem choćby jednego powodu. Powodu dla którego gra może okazać się
wartą świeczki.
~~***~~
Góry
miały miliardy zalet. Były wielkie lub małe. Dziecinnie proste we wspinaczce
lub skomplikowane i zdradzieckie. Każdy chyba mógł w nich znaleźć coś dla
siebie. A przynajmniej ona znalazła.
Dzikość. Głuchą ciszę. I nieprzejednaną samotność. Bo gdy patrzyło się na nie
wczesnym porankiem, wydawały się... Cholernie bezbronne. Otoczone przez wiatr,
chmury i wszechobecną ciemność. Z tym, iż
one tego chciały. Tak przetrwały miliony lat. A jeśli ktokolwiek zapragnąłby
spontanicznie wspiąć się na ich szczyt, rozgarnąć mgłę i zapewnić im dostęp do
słońca, przypuszczalnie otrzymałby podziękowanie w postaci lawiny. Gdyż góry nie były jak ludzie. Nie łamały pobieżnie
serc. I nie żegnały się milion razy, aby potem pozwolić na kolejne banalne
powroty. Gdy ktoś im przeszkadzał, załatwiały problem raz a dobrze. Unieszkodliwiając
szkodliwe jednostki. A jednocześnie na zawsze pozostawiając je w swoich
lodowych objęciach. I to było
przerażające...
Szkoda
tylko, iż z upływem lat coraz bardziej dawały się jednak oswoić. W końcu kilka
wieków temu, w miejscu, w którym teraz stała znajdował się zapewne las. Długi,
oszroniony i mroźny. Ubogi w jakiekolwiek kierunkowskazy czy schronienie, w
którym można by było wypić herbatę, grzejąc spierzchnięte wargi. Wyobraziła sobie aż wędrowców, przedzierających
się przez niemą puszczę. W ciemności. Między lodem i skałami. Drżących i
nie wiedzących czy szelest wśród gałęzi starych świerków to niewinny wiaterek
czy wygłodzone wilki w towarzystwie niedźwiedzi.
A teraz? Ogromne iglaki zostały wycięte,
aby na ich miejsce mógł powstać stok. Wokoło ustawiono wiele słupów wysokiego napięcia.
Piszczały kolejki linowe. Dzieci rzucały w siebie śnieżkami, pozbawione
jakiejkolwiek kontroli. I niby to nadal
były nieprzewidywalne szczyty. Mogły w dalszym ciągu zrzucić wielką lawinę,
która rozproszy tłum. Z tym, że chyba już
tego nie chciały. Wybrały pokój, idąc na kompromis. Oddając człowiekowi
niektóre fragmenty swojego terytorium. Tak
jakby oddawały ojczyznę. Oddawały fragment serca.
Warto było je naśladować?
-
Mamo, skończyłam – mały, ośnieżony, mokry kształt pojawił się tuż przy niej,
ciskając kaskiem na barowe krzesło – głodna jestem, więc możemy jechać.
Musiała być roztargniona i
zmęczona. Tylko w takich sytuacjach tak zwyczajnie i bez powodu zwracała się do
Sary 'mamo'. Zresztą...
Słowo 'jechać' też trochę nie pasowało.
W wieku dwudziestu dwóch lat wciąż nie dorobiła się głupiego prawka. Więc nie miała nawet zadatków. Zadatków na kobietę sukcesu, która po zamknięciu
biura, wsiada do samochodu, uderza tipsami o kierownicę i leci odebrać dziecko
z treningu. W międzyczasie zgarniając z dobrej knajpki jedzenie na wynos.
Można było schematyzować. O życiu,
które ją zmieniło, o złych uczynkach, o zdeformowanym umyśle. Można było nawet
odnaleźć w tym ziarnko prawdy. Albo i cały worek takich ziarnek. Ale w gruncie
rzeczy... Jako szczęśliwej nastolatce, też nie marzyła się jej rola wzorcowej ostoi
rodziny. Owszem, planowała kochać swoje hipotetyczne dzieci. Planowała
bezgranicznie szaleć za ich ojcem. Planowała ciepłe ognisko przy kominku w
salonie. Z tym, iż... Po powrocie z pracy. Z konferencji. Ze spotkań
biznesowych. Nigdy nie zamierzała stać w kuchni przy garnkach. Odrabiać
godzinami zadań domowych i świecić oczami przed nauczycielami.
Ale kto wie czy to byłoby lepsze
niż nic. Komuś, kto przez tyle lat nie dorobił się chociaż debilnej matury, o
karierze marzyć już nie wypadało.
Michael powtarzał jej w kółko,
że ciągle może wszystko. Z tym, iż aby móc, trzeba najpierw było chcieć. A aby
chcieć... Wypadałoby wiedzieć czego się chce.
-
Jak się jeździło? – uśmiechnęła się pospiesznie, dopijając jednocześnie
parujący jeszcze grzaniec.
Chyba takie pytania zadawały
normalne matki dziecku, które odbierały z pozalekcyjnych zajęć. Zwyczajne,
banalne i budujące schematyczne lecz zdrowe relacje. Chyba... Gdyż Angie wybałuszyła
nagle swoje małe oczka, kręcąc głową i okazując zwyczajne zdziwienie. Na oko pomieszane z rozdrażnieniem.
-
Tłumaczyłam to przed chwilą instruktorowi. I pani, która wyjaśniała ostatnio Michiemu, jak
dobrać mi nowe buty na stok. Bo Michi nie potrafił zrozumieć numeracji
dziecięcej, twierdził że nawet Kraft nie ma tak małych stóp i w ogóle...
-
Tylko zapytałam czy się dobrze bawiłaś – Sara ostrożnie przytuliła się do
ściany. Zupełnie jakby popełniła nietakt
w rozmowie z przełożonym, a nie rzuciła na odczep się marne zdanie
sześciolatce. Nie rozumiała słowotoku dziewczynki.
-
Ci ludzie musieli być dla mnie mili. Taka ich praca, żeby dbać czy fajnie się
czuję. I naprawdę się starają, więc jestem grzeczna i zawsze im opowiadam jak
było.
Angie miała nieznośne upodobanie
do zbyt długich, nielogicznych wypowiedzi.
-
A ja? – wyszeptała dziewczyna. Pragnąc
najwyraźniej dodać coś w stylu 'kim ja jestem'. Bo skoro była mniej istotna
nawet od obsługi wyciągu...
-
Ciebie to ani nie ciekawi, ani nie musi ciekawić. Ale widzę, że chcesz tu jeszcze
posiedzieć. Więc kupię sobie frytki. Jestem głodna, a skoro Michi mówi, że nie
muszę już być aż taka oszczędna...
Czy w tym wieku powinno się
wiedzieć cokolwiek o oszczędzaniu? O pieniądzach? O rozsądku?
Chyba
raczej nie. Albo może wręcz przeciwnie?
Ktoś kiedyś powiedział, iż
sztuką jest przekazywać nowemu pokoleniu wartości w tak przystępny sposób, aby
je pokochało. I chciało przysłowiowo podać dalej, gdy samo dorośnie do roli
rodziców. Tymczasem...
Ona zaszczepiła w Angie tylko jedną rzecz wyniesioną z domu. Mianowicie 'bycie
grzecznym'.
Bądź grzeczna, idź spać. Bądź
grzeczna, przywitaj się z gośćmi. Bądź grzeczna, nie graj w piłkę w salonie.
Bądź grzeczna i zjedz szpinak.
Zasady... A w gruncie rzeczy
żadne zasady. W
obrębie grzeczności dało się być dobrym i złym, smutnym i szczęśliwym.
Tętniącym skrywanym życiem lub prawdziwie więdnącym. Bo przysłowiowe dobre obyczaje zwyczajnie zamykały dorastającego
człowieka w ramach czasoprzestrzeni. Wyznaczały to, co dla każdego było
identyczne. A aby zyskać tożsamość
potrzebowało się czegoś więcej. Potrzebowało indywidualności.
Ona
tej indywidualności nigdy nie miała.
No chyba, że nazwałoby się tak zdanie w stylu możesz być kim chcesz, jeśli wybierzesz medycynę, prawo albo karierę w
wielkim banku. A tymczasem... Gdyby zamiast być grzeczna mogła w dzieciństwie
być sobą, paradoksalnie skończyłaby pewnie
zgodnie z rodzicielskimi oczekiwaniami. Tylko
spokojnie, we własnym tempie.
Natomiast młoda raczej nigdy by się nie pojawiła. I nie siedziała teraz obok
niej próbując zmyć z różowej kurtki czerwono-czarne plamy zaschniętej krwi.
Swoją
drogą... Niektóre dzieciaki schodziły ze stoku ilekroć rozcięły palec o
porozrzucane wśród śniegu gałęzie. A ona
jeździła jak szalona. Pomimo, iż już kilka dni wcześniej rozwaliła kolana,
obdarła sobie całe plecy i zafundowała szramę na głowie. Gdy jakiś gość z ochrony
podbiegł do niej prosząc aby podeszła z nim do punktu medycznego, podziękowała
dodając rezolutnie, że szkoda kasy za karnet na taką stratę czasu.
To paradoksalnie też miała po
Sarze. Świadomość, iż żyć należy bez znieczulenia. Świadomość naiwną i
połowiczną, lecz
mocno zaszczepioną we krwi. I chyba o wiele bardziej wartościową w codziennym
życiu niż ułudna 'grzeczność'.
- Michi skatował Cię już mnóstwem filmików, na
których zjeżdżam z górki – mała poklepała ją po policzku jakby przepraszająco –
i wiem, że Cię prosił żebyśmy spędzały razem więcej czasu. Więc powiemy mu, że
spędzałyśmy. I będziemy wiarygodne.
- Angie...
Zaczęła
się modlić, aby znudzona kelnerka z kolczykiem w uchu, przestała wreszcie pisać
jakiegoś niezwykle ważnego esemesa i podała te nieszczęsne frytki.
- Kraft zawsze mówi głosem cierpiętnika, że nie
umie w podryw.
- Słucham?
W
sumie przejście do Krafta było cudownym pomysłem. Jak się już przekonała zawsze.
I wszędzie.
- To jest taka idealna forma gramatyczna. W sensie
to nieumienie. Więc on nie umie w
kobiety. A my w matki i córki. Ale to chyba nie znaczy, że nie możemy poważnie
porozmawiać. Jak przyjaciele, którzy...
Chryste.
- Jasne, że kiedyś...
- Teraz.
Sara wbiła wzrok w pusty kubek z ozdobionym
goździkami dnem. Przeklęła w myślach wszystkie momenty, w których wkurzała ją
dziecinność dziewczynki. Wychodziło na
to, że dużo lepiej aby młoda biegała, zmuszała obcych do głupich podwieczorków,
jęczała o zwierzaka i paplała bajeczki. Bo teraz... Teraz nie siedział
przed nią przedszkolak. Tylko paradoksalnie
dojrzała istota, która w cholerę wiele wie o życiu. Istota, z wyrazistymi, smutnymi
oczami. Z zaciśniętymi pięściami. I z bardzo, bardzo jednoznaczną miną. Miną
kobiety, w drodze do prawdy nie cofającej się przed niczym. Pieprzonej,
nieszczęsnej feministki.
Wbrew
pozorom nie znosiła feministek. Jak każdej zorganizowanej grupy, do której nie
dało się wprowadzić własnych reguł.
Takich
tylko dla siebie.
- On po prostu jest dobry, nic więcej – ton Angie
na powrót zrobił się piskliwy. I na dodatek przybrał ten ufny, pełen poczucia
bezpieczeństwa ton, z którym zwykle wybierało
się ulubiony smak lizaka – w sensie Michi, a nie Kraft. To znaczy Kraft
też nie jest zły jak się mu da szansę, ale nieco głupi to już jest. Natomiast Michi...
Ty nie umiesz być z nim szczera. Więc myśli, że poczujesz się szczęśliwsza jak
mnie bardziej pokochasz. Ale nie poczujesz. I ja się o to nie gniewam, serio.
Naiwna
dziewczynka? To ona była naiwna. Licząc, że ten cichy głosik równa się
usłyszeniu kilku banalnych słówek.
Nawiasem
mówiąc kupiła sobie ostatnio poradnik. Durną książkę o tym jak dzieci
postrzegają świat. Książkę z różową okładką. Pełną kwiatków i tandetnych,
małych kotków. Tudzież pustego miejsca w kolorze majtkowym, proszącego się aż
aby wyryć w nim jakieś żenujące 'don't worry, be happy'. I w
tej książce pisało, że gdy przedszkolaki dodają słówka typu ‘serio' na końcu
zdania, to na ogół nigdy nie są poważne. Ale
Angie była. Fajnie by było podkreślić to jakimś ładnym zwrotem. Ale niestety wszelakie
wyrażenia, które tu pasowały wydawały się pojebane. Albo jeśli ktoś wolał
chujowe.
- Michi to facet. Nie musi rozumieć kobiecego mózgu
– Sara nigdy nie lubiła być zbita z tropu. Zwykle
wyzywała wtedy i klęła. Na zmianę z ubieraniem przysłowiowej kamiennej maski na
twarz. Z tym, iż teraz oba te rozwiązania zdały się jej równie
beznadziejne. Więc spróbowała obrócić
wszystko w żart. Jak zwykle w jej wykonaniu wyjątkowo mało śmieszny.
- Michi nie jest facetem – Angie zwyczajnie
wybuchła – nigdy nikogo by nie skrzywdził. Ani na nikogo by nie ryczał. Ani nie
rzucał w ludzi kamieniami.
Że
co?
- Kochanie, jakimi kamieniami?
To
było tak niedorzeczne, że aż wymknęło się jej z ust pieszczotliwe zdrobnienie.
- Wyszłaś kiedyś z takim ciągle niezadowolonym
gościem, a rano wróciłaś z podbitym okiem – wytłumaczyła mała prostodusznie –
zupełnie jak ja, gdy jeden chłopiec, walnął we mnie śnieżką, w której był
kamień.
Jezu.
Jak ona miała dorosnąć. Być normalna, kochać kogoś, zyskać przyjaciół, zrobić
tą pieprzoną mniejszą lub większą karierę... Skoro myślała, że ulubione hobby
mężczyzn to przemoc względem kobiet.
Nigdy
wcześniej tak poważnie nie rozmawiały. I Sara liczyła, iż Angie po prostu smutnych
rozmów nie potrzebuje. Jasne, nigdy nie negowała faktu, jak wiele młoda
słyszała. Ale... W sławnym poradniku dla matek pisali coś jeszcze. Przedstawiali
teorię o wypieraniu przez przedszkolaki zdarzeń, których nie potrafiły
zrozumieć. Albo przerabianiu ich na coś słodkiego i cukierkowego. I
bezinteresownie dobrego.
Z podwodną krainą się sprawdziło. Z tym, iż widocznie przez przypadek. Mądre
panie piszące owe wybitne książki, chyba gówno wiedziały o dzieciach. Ich
cukierkowe uśmiechy, wyłaniające się na zdjęciach spod różowej pomadki do ust,
miały najwyraźniej jedynie uspokajać nadopiekuńcze rodzicielki. Sprowadzając potomstwo do roli słodkiego,
małego zwierzaczka kanapowego. Którego trzeba tulić, karmić i przewijać.
Bo
łatwo doradzić komuś jak dobrać śpioszki. Gorzej znaleźć sposób na
wytłumaczenie sześciolatce, że granica między dobrem a złem jest cholernie
zatarta. Że straszne rzeczy mogą robić też ludzie niekoniecznie będący
potworami. I że rodzice to nie zawsze wzór. Wzór na którym da się oprzeć cały
swój moralny światopogląd.
Nie
ma co się oszukiwać. Sprowadzenie życia na Ziemię nie wymaga żadnej sztuki. Doskonale
o tym wiedziała. Wystarczy mieć piętnaście lat i pierwszy raz w życiu spróbować
alkoholu. Nie trzeba się starać. Nie trzeba walczyć. W gruncie rzeczy nie
trzeba nawet nic pamiętać.
Ktoś
tam na górze absurdalnie to wykombinował. Były pary marzące o dziecku.
Przechodzące setki badań, sztucznych zapłodnień i znoszące tysiące bolesnych
zastrzyków. Na darmo. A tymczasem dziewczyny wcale tego niechcące, przerażone i
samotne, bez problemu zachodziły w ciążę.
Paradoks
istnienia.
- To wyjątkowy przypadek – zabrała córce nieco
spaloną frytkę zanurzając ją w keczupie – jednorazowe wydarzenie – pomacała się
palcem po oku, zupełnie jakby w chwili obecnej też miało okazać się opuchnięte
i fioletowe – na co dzień nikt nikogo nie bije.
- Ale zawsze jak przychodził do Ciebie jakiś gość –
Angie przesunęła się w bok wraz ze swoim niezdrowym przysmakiem, jakby
zastanawiając się czy nie przesadzi – to potem cierpiałaś. Tak żeby nikt nie
zauważył, ale jednak. Miałaś rozmyty makijaż,
spocone włosy i pomiętą bluzkę. I cholernie długo siedziałaś w łazience.
- Przesadzasz – pokręciła głową – zamawiamy deser?
Podobno mają tu dobrą szarlotkę.
- Mamo...
- Jak wolisz chipsy to nie ma problemu. Cebulowe? Z
papryką?
- Bardzo cierpiałaś – zaakcentowała Angie – raz tak
się trzęsłaś, że nie mogłam Cię uspokoić.
To
było wtedy. Wtedy gdy z tym kończyła. Trochę jak z nałogiem. Nałogiem
sprawiającym, że było łatwiej. Że nie musiała się wysilać.
- A potem poszłyśmy do galerii handlowej. I kupiłaś
mi błyszczące rolki, choć wcześniej mówiłaś, że nas nie stać. Ale to nie
sprawiło, że poczułaś się lepiej. Więc jadłyśmy pączki...
- Pamiętam – ucięła krótko.
Napchały
się wtedy chyba jak wariatki. Bardzo chciała żeby Angie zapamiętała słodycze i
mieniący się w słońcu prezent. A nie jej twarz. Nieświadomy przechodzień powiedziałby,
że twarz biednej, bezbronnej ofiary przemocy.
- Przy nim się budzisz szczęśliwa – nic nie było
już w stanie zatrzymać pechowego potoku słów – uśmiechasz się, masz okruszki
ciastek we włosach, ładnie pachniesz i chodzisz w tych jego cudnych czerwonych
koszulkach. Więc powinnaś mu powiedzieć...
- Że lubię jego ciuchy? – zwątpiła już w szansę
zajęcia dziewczynki kartą deserów.
- O wszystkim. Wszystkim co Cię boli.
- To nie jest takie proste – westchnęła.
Przez
moment serio zdawało jej się, iż rozmawia z oddaną przyjaciółką, a nie własną
głupiutką córką. I to chyba uświadomiło jej, jak bardzo chciałaby mieć taką
przyjaciółkę. Przyjaciółkę na każdą ranę. Zupełnie jak w dzieciństwie swoją
starszą siostrę.
- Jest proste. Bo mówimy o Michim – Angie tupnęła
nogą – ostatnio obudziłam go w nocy, jak przyśnił mi się koszmar – ściszyła
głos – tak delikatnie, żeby nie przeszkodzić Ci spać i Cię nie wkurzyć. I wiesz
co powiedział?
- Tak?
Nigdy
nie pozwalała małej marudzić na nocne smutki czy złośliwe dzieci w przedszkolu.
Zdawało się jej, że to taka porcja dobowego cierpienia. Zwyczajna. Z którą
każdy człowiek musi sobie z godnością radzić w samotności.
Kolejna
bzdura.
- Powiedział, że jeśli się czegoś boję to mam mu to
opowiedzieć. Najzwyczajniej w świecie. Z najgorszymi szczegółami. Bo wtedy
będziemy bać się razem. I szybciej nam przejdzie – wydęła charakterystycznie
wargi, niczym wybitny znawca danego tematu, przekonany o swojej roli eksperta –
przeszło. Więc z całego serca Ci polecam.
Boże...
Sara zbliżyła się do dziewczynki i po prostu ją
przytuliła, brudząc sobie koszulkę keczupem z chudziutkich rączek. Zupełnie... Jakby to było normalne. Jakby codziennie przyciskała małą do serca
na dzień dobry i na dobranoc. Jakby godzinami tkwiły w ciasnym uścisku. Nie
na pokaz. Nie dla wszystkich dookoła. Nie z przymusu czy myślenia, że wypada. Nie
przy okazji świąt czy urodzin. Tylko tak
banalnie. Z głębokiej potrzeby serca.
- W przyszłości chcę być jak Michi – Angie pokiwała
główką, a jej jaśniutkie włoski rozpierzchły się na cztery strony świata – ale
teraz to po prostu pójdę zamówić sernik.
- Chcesz skakać na nartach? – po tych słowach Sara
naprawdę się uśmiechnęła.
- Nie. Chcę przywracać ludziom nadzieję.
W wielu sytuacjach bardzo marzyła o płaczu. Nadaremno. W innych nienawidziła tego
płaczu. Bezsensownie. Ale jedno było
pewne. Powyższe zdanie sprawiło, iż
poczuła, że ma mokre oczy.
~~***~~
W
świecie metafor cholernie wiele mówiło się o burzeniu mostów. O
czymś bezsprzecznie okrutnym. Odcinaniu więzi, niszczeniu pięknych wspomnień,
zamykaniu szansy na powrót do krainy marzeń. Mosty definitywnie kojarzyły się dobrze. Nawet gdy jakiś wiódł jedynie
na przysłowiowe manowce, to zniszczenie go bolało. Zabierało człowiekowi
cząstkę siebie.
I owszem, ktoś ma prawo spostrzec, iż po
latach dostrzegamy, jak wiele dało nam zerwanie z błędną przeszłością. Ale w
przysłowiowej godzinie zero, po prostu cierpimy.
Bo mosty wydają się parszywie bezpieczne.
Szkoda tylko, że zapominamy, iż nie zawsze są stalowe. Masywne. Stojące na
grubych kolumnach. Pozwalające przejechać po sobie tysiącom tramwajów i
pociągów. Czasem most to zwyczajna
drewniana kładka. Stawiamy ją, często z trudem, zadowoleni z siebie
przeskakujemy z jednej na drugą stronę, niczym dzieci bawiące się skakanką... A
potem odchodzimy. Oblać sukces lub zająć się zupełnie innym problemem.
Mija
tydzień, miesiąc, rok, pięć lat... Bardzo różnie. W
każdym razem potem wracamy. I jesteśmy przekonani, iż wszystko będzie super. Bo przecież mamy most. Tymczasem na
miejscu zastajemy rozmiękczony przez wodę, zgniły kawałek drewna. Nienadający się nawet aby przeszedł po nim
ślimak. A co dopiero ludzka stopa.
Dobra wola to często taka cienka kładka. Stoi. Jest
prawdziwa, namacalna i w zupełności realna. Ale gdy o nią nie zadbamy, gdy nie
pociągniemy za nią czynów... Zwyczajnie wyparuje. Zniknie równie szybko jak się pojawiła. I jasne... Być może za
jakiś czas zawita do nas ponownie.
Ale
czy warto aż tak ryzykować?
Ona nie chciała ryzykować. Już nie. W zasadzie niczego. Gdyby
miała podać jakaś przyczynę swojego ostatniego emocjonalnego zrywu, to byłaby
ona właśnie taka.
Bo
fakty nie kłamały. Przechadzała się teraz po jakimś budyneczku z czerwonej
cegły. Od godziny. I w sumie to był
całkiem ładny budyneczek. Wszędzie stały kwiaty, automaty z kawą działały bez
zarzutu, a przed wejściem szumiała mała, pokryta mchem fontanna. Wnętrze ewidentnie przypominało muzeum. Szkoda tylko, iż jedynie pozornie. Jeżeli
wystawiano tu jakikolwiek eksponat, to stanowiła go co najwyżej ludzka głupota.
Gdyż tak. Wylądowała w miejskim centrum wsparcia psychologicznego.
Stało
trzy przecznice od ich mieszkania. I jakoś w ostatnim czasie szczególnie przykuło
jej uwagę. A dokładnie od momentu, w
którym pomyślała sobie, że fajnie żyje się kobietom, które mają przyjaciółki.
Angie przywaliła jej kiedyś podczas awantury, czymś
w stylu 'ty też masz, tylko wyjątkowo głupie i nieudane'. Ale w tamtym świecie nie gadało się o
przyjaźni. Wszelakie uśmiechy służyły co najwyżej wrobieniu kogoś w
zapłacenie większej części czynszu za mieszkanie. Albo namawianiu innej osoby
do błędów, aby usprawiedliwić podświadomie własne grzeszki.
Może
myliła się twierdząc, iż wyrzucanie kasy na psychologów jest bez sensu? Bo obcy człowiek słucha a nie ocenia. W
gruncie rzeczy ma w dupie co do niego mówisz. Ale Ty się wyżalasz. Wyrzucasz całe wkurwiające bagno na zewnątrz.
Wydaje Ci się, że obarczasz nim inną osobę. Jak
w sztafecie na stadionie lekkoatletycznym. Kolejna zmiana bierze na siebie wraz
z pałeczką ciężar gry, a Ty możesz się zatrzymać. Stanąć w miejscu. Przestać
biec.
Chciała
rozmowy bez krytyki. Czegoś w stylu rób w
przyszłości to i to, a nie jak mogłaś
upaść tak nisko. Chciała jednorazowego zaufania. Kogoś kto spojrzy na nią jak Michael. Z tym, iż... Nie będzie Michaelem.
A
dlaczego?
Nie bała się rozstania. Jasne, z każdym dniem, widząc jak bardzo zmienia się Angie, wyobrażała je
sobie coraz mniej. Ale tu wcale nie o to chodziło. Tylko... Po pierwsze o
litość. Nie dałaby sobie rady w roli małej dziewczynki, którą trzeba się opiekować.
Jasne, blondas zawsze trochę ją niańczył.
Jednak jednocześnie czuła się w tej zabawie zwanej związkiem równorzędnym
partnerem. Wiadomo było, że ma swojej zdanie i potrafi tupnąć nogą. Nie
zamierzała pozwolić, aby to się zmieniło.
A po drugie... Szkoda by było go
stłamsić. I zniszczyć. Nie potrafiła zapomnieć
jak zareagował na opowieść o małej marzącej żeby się utopiły.
Wcale nie opowiedziała mu tego, w ramach zwierzeń. Zwyczajnie
bajka o durnej podwodnej krainie wyszła z rozmowy. Ona próbowała tylko wyjaśnić
skąd się wzięła. Bez żadnej głębi. W
końcu mówiła o samobójstwie zupełnie obcej osoby. Skądinąd jednym z wielu. Wcześniej
była w życiu cichym świadkiem jeszcze dwóch innych. I nad żadnym głębiej
się nie pochyliła. Musiała przecież utrzymać dziecko i zemścić się na rodzinie.
Nie miała czasu na opłakiwanie kogoś kto
sam wybrał śmierć.
A Michi? Wyglądał na
przerażonego. Zupełnie jak gdyby w tej anonimowej lasce widział siostrę czy
matkę. Więc skoro tak nieistotne rzeczy
go tłamsiły...
Zostałby z nią albo nie. Ale niezależnie od wszystkiego
prawda zniszczyłaby mu system wartości. Uśmiechał się często do niej, gadając,
że jest wspaniała. Bo co jak co, na ludziach to on się zna...
Już
na jabłkach bardziej się znał, choć notorycznie zdarzało mu się kupować zgniłe.
Kurczę.
Coś
jeszcze się zmieniło. Zaczęło jej parszywie zależeć, aby go nie skrzywdzić.
I to
wcale nie wynikało tylko z egoizmu. Już nie.
Słowo
już pomalutku zajmowało kluczową
pozycję. W ocenie... W zasadzie wszystkiego.
Oparła dłonie o szklaną szybę gablotki z
informacjami. Po jaką cholerę ona tu
przylazła? Nie mogła znaleźć wśród kolorowych kartek z proponowanymi
formami pomocy nic dla siebie. Anonimowi
alkoholicy, narkomani, nastolatki wdychające dopalacze? To było za banalne.
Wsparcie tłamszonych przez lata ofiar
przemocy? Gdzie tam. Nikt nigdy na nią w domu palca nie podniósł. Wręcz
przeciwnie. Pamiętała jak jeden dzieciak szarpnął ją w szkole, drąc jej
leciutko kurtkę, gdy miała osiem lat. Chyba
nikt nie zrobił smarkaczowi (i całemu gronu pedagogicznemu) większego
piekła z życia niż jej rodzice wtedy.
Co jeszcze? Warsztaty
asertywności? Kurs kreowania potencjału? Prychnęła. Umiejętności skupienia
uwagi na własnej osobie akurat bynajmniej nie potrzebowała pomnożyć. Albo... Raczej jej dziwne nowe życie nie potrzebowało.
Ani troszeczkę.
Zaczynała się czuć pacynką.
Z typowym dla swoich ust grymasem zażenowania
zrobiła parę kroków w głąb korytarza. I znalazła się wprost pod drewnianymi
drzwiami, zza których dobiegała cicha spokojna muzyka. Muzyka przypominająca śpiew ptaków. Szum morza. Falowanie gałęzi w
lesie. Muzyka przyciągająca człowieka. Człowieka, którym
niewątpliwie była. Więc jakoś instynktownie zajrzała do środka.
Przy dużym okrągłym stole siedziała grupka ludzi. W
bardzo różnym wieku, od nastolatków po staruszki. Byli tak zajęci jednocześnie
podniosą i kojącą, z całą pewnością
dziwną atmosferą, iż nawet nie zauważyli jej wtargnięcia. Więc stanęła sobie w miejscu. Jak posąg,
któremu widać zbyt dokładnie wyrzeźbiono oczy, bo gapi się na wszystkich
dookoła niczym skończony dureń.
I tak
sterczała.
W powietrzu unosił się delikatny zapach dymu. A
spokojne skupione postaci wpatrywały się w dogasającą świecę. Sprawiali wrażenie wyjątkowo rozmodlonych.
Przypominali jej ją samą, z czasów gdy była małą dziewczynką. Rodzice zawsze pilnowali
aby przed snem złożyła rączki i podziękowała za miniony dzień. Nawet gdy od rana niebo straszyło gradowymi
chmurami. Albo gdy chorowała na anginę, nie mogąc wydusić z siebie choćby
słowa. Cóż. Może w wykonaniu dorosłych modlitwa wyglądała tak samo? Cholera wie. Nigdy tak na serio nie próbowała. Zbyt
ciężki wydawał jej się dobór słów. I zbyt absurdalny.
Dopiero po dłuższym czasie ogarnęła po co w pomieszczeniu panował tak
parszywie intymny klimat. Ci ludzie mieli
tylko i wyłącznie czarne ubrania. Tak totalnie. Łącznie ze skarpetkami i
kolczykami. Wtargnęła na spotkanie grupy wsparcia. Dla osób, które straciły
bliskich.
Super
pocieszające. Idealnie
dla niej.
Zamieniła się w słuch. Jakiś pyzaty nastolatek
opowiadał właśnie o dziewczynie, która zginęła jadąc motorem po autostradzie. A
kobieta w średnim wieku o swoim mężu, niespodziewanie zmarłym na zawał. Co by pomyślała na co dzień? Że tępa smarkula gwiazdorzyła pewno szalejąc na drodze bez kasku. I że niepoważny staruszek
opychał się kiełbasą, zamiast dbać o serce.
Skoro ona musiała boleśnie płacić za każdą głupotę
zrobioną w życiu to dlaczegóż miałaby współczuć innym błądzącym?
Ale w słowach tych nieszczęsnych żałobników było
coś... Mocnego. Choć wspominali
codzienne banalne sytuacje. Obiady, zakupy, jazdę na rowerze. Z tym, że w
parszywie osobisty sposób. Trafiający do serca.
Gdyby
straciła kiedyś kogoś ważnego, w życiu nie poszłaby na takie spotkanie.
Bo można było odnieść wrażenie, iż po sali
przechadzali się zmarli. A ból należało grzebać.
Nie pielęgnować.
Nie traktować z miłością.
Miłość...
Coś pojebanego. Coś głęboko przez nią znienawidzonego. Lecz jednocześnie coś co
cholernie szanowała.
Owszem. Przeszły jej w życiu przez usta
miliardy kłamstw. Mniejszych...
Większych... Istotnych lub totalnie bezsensownych. Łgała jak z nut. Oszukiwała, naciągała na kasę i składała fałszywe
przysięgi. Ale kocham cię... Okazało
się zupełnie inne. Nie mogło zostać wypowiedziane dla zysku. Dla osiągnięcia
celu.
Problem
w tym, że coraz częściej cisnęło się jej na usta.
Delikatnie zamknęła drzwi, ubierając pospiesznie czapkę.
Nie. Nie
była dzieckiem, które pokona własne lęki, bo komuś się wyryczy. A anonimowi
specjaliści wysłuchujący zwierzeń na godziny nie byli Michaelem.
Problemów
nie rozwiązywało się od końca.
Nadszedł
czas aby wrócić na start.
__________________
rocznej przerwy to chyba na żadnym opowiadaniu jeszcze nie miałam.
czekał ktoś?
ps. tekst się rozjechał jak zawsze
"A jeśli akurat wtedy nabijał się ze znajomymi, popychając klekoczącego kościotrupa, nazwanego przez siebie Stefanem?"
OdpowiedzUsuńTym oto cytatem pragnę rozpocząć moje rozważania XD Bo wiesz, siedzę sobie z kisielkiem pod kocykiem, pali mi się świeczka zapachowa, słucham muzyki, czytam Twoje filozofie i jak zwykle się z nimi zgadzam. Ogólnie wchodzę w nostalgiczny nastrój. I wtedy Ty ni z gruszki, ni z pietruszki wyjeżdżasz z klekoczącym kościotrupem Stefanem. A ja nie mogę się nie zaśmiać. Dobra jesteś XDDD
"rany przemienią się w umiejętnie maskowane blizny"
Ała. Tak się dzieje. I nie tylko w tych przypadkach, które Ty tu opisałaś. Wszystko jedno z jakiej przyczyny powstały nasze rany, blizny po nich pozostają na zawsze. Nawet jeśli nikt ich nie widzi, my wiemy, że one są. Na co dzień może o nich nie myślimy, nie pamiętamy, ale raz na jakiś czas dają o sobie znać. I bolą. Choć potrafimy to już ukryć przed całym światem. I rzeczywiście stanowią przypomnienie o tym, żeby uważać. Żeby znów nie dać się zranić. Żeby nie bolało. A ta cholerna ostrożność sprawia, że nie żyjemy naprawdę. Że tylko egzystujemy. Bo po prostu się boimy. Bo niby uczymy się na błędach. Ale jakoś tak pokracznie wcielamy tę naukę w życie. Bo nie popełniając starych błędów, równocześnie popełniamy nowe. Te z cyklu "bardziej żałujemy tego, czego nie zrobiliśmy, niż tego, co zrobiliśmy". Niepodjęcie żadnych prób, działań, też jest błędem. Tylko co, jeśli strach nas paraliżuje? To po prostu silniejsze od nas. I chyba faktycznie do żadnej strefy życia nie odnosi się to tak mocno jak do związków. Bo miłość jest najważniejsza. Więc rany przez nią poniesione bolą najbardziej. I najdłużej się zabliźniają. Więc równocześnie najbardziej boimy się ryzyka.
Współczuję Sarze. Okropnie się męczy. Naprawdę nie umie w bycie matką. Nawiasem mówiąc do Krafta to chyba można nawiązać w każdej sytuacji. Kraft uniwersalny. Pasowałoby może bardziej do reklamy tego płynu do mycia naczyń, ale chyba i do samego osobnika można to podciągnąć XD Dobra, pośmieszkowane, wracam do rzeczy. Angie jest takim dobrym przykładem dziecka, które musiało przedwcześnie dorosnąć. Jest ponad swój wiek rozsądna i zorganizowana, ale równocześnie wciąż jest... dzieckiem. I pewne sprawy tłumaczy sobie po swojemu. Dość naiwnie. Ale może lepiej w ten sposób. Jej uwielbienie dla Michiego jest przeurocze. I w gruncie rzeczy on sobie naprawdę na to zasłużył. To w pewien sposób niesamowite, że matkę i córkę łączy tylko ten facet. Obie uważają go za najwspanialszego człowieka na świecie, obie go potrzebują, a równocześnie jego obecność niewiele zmieniła w ich relacjach matka - córka. Choć może ta rozmowa była maleńkim kroczkiem naprzód. Chyba pierwszy raz w życiu Sara poczuła wewnętrzną potrzebę, żeby przytulić własne dziecko. Boże, jakie to jest... przykre.
Ostatni fragment zostawię bez komentarza. Poczekam na rozwój wydarzeń. Ale nie sądzę, żeby jakakolwiek grupa wsparcia zachęciła ją do przyłączenia się. Jest zbyt dużą indywidualistką. Tak myślę. Ale może się mylę.
Buziak, Stella, pisz nam dalej tak pięknie, ale może z trochę mniejszymi odstępami między kolejnymi rozdziałami ;) :*