poniedziałek, 12 listopada 2018

5. Playing with my demons.

Woda płynie. Nieprawdaż?

I płynęła. I już zawsze będzie płynąć. Niezależnie czy jest oceanem, czy rzeką, czy strużką ociekającą z kranu w łazience. Większej oczywistości nie da się powiedzieć.

A wiatr wieje? Zaprzeczy ktoś?

Nie ma podmuchu, który stoi w miejscu. Albo takiego, który nie może z delikatnego i czułego zmienić się w porywisty. W kradnący ludziom czapki.

I to są z fizycznego punktu widzenia prawdy nienaruszalne. Więc wysocy lub niscy, młodzi lub starzy, rozważający każdy banał lub idący bez zastanowienia na przód... Musimy po prostu je zaakceptować. Nie da się ukryć. Nikt jeszcze nie ujarzmił wiatru i wody dłużej niż na ułudną chwilkę. Albo więcej niż w malutkiej, śmiesznej, znikomej cząsteczce. Bo nie są one iluzją. Możemy bez problemu ich dotknąć, możemy powąchać to co ze sobą niosą. I nie istnieje potęga, która zabroni nam ich gonić.

Z tym, iż gonić wcale nie znaczy dogonić.

A ludzi pasjonuje to co nieosiągalne. Czyli mówiąc potocznie i bez romantycznej, magicznej osłony pięknych słów... Kręcą nas sprawy szybko przemijające. Bo choć marzymy o rzeczach wielkich i trwałych, to czasem chcemy po prostu się zapomnieć. Przestać być sobą. Połamać bariery. Pominąć fakt istnienia jutra. Olać konsekwencje i biec przed siebie. Krzyczeć w niebogłosy bez obaw, iż ktoś nas usłyszy, wzywając policję, która wystawi nam mandat za zakłócanie ciszy nocnej.

I choć sami, nawet we własnym sercu się do tego nie przyznajemy, to gardzimy granicami. Jednocześnie je akceptując. Jak podatki. Bo kto ma ochotę oddawać państwu swoje pieniądze? Zapłatę za własne sukcesy. Za ciężki, codzienny trud. Nikt. Ale jednak każdy niechcący problemów, porządny obywatel to robi.

Gdyż zasady...

Są stworzone aby ich przestrzegać. Podświadomie nieustannie marząc o ich złamaniu. A w dalszej kolejności o poczuciu się wolnym. Niczym powiewająca flaga. Albo tratwa unosząca się na fali.

I pewnie to dlatego miliony utartych frazesów oparte są właśnie na wodzie i wietrze. Przeminęło z wiatrem. Albo rzucasz słowa na wiatr. Lejesz wodę. Nigdy nie wejdziesz drugi raz do tej samej rzeki. I tak dalej. W zasadzie w nieskończoność.

Tylko... Czy normy fizyczne można odnieść do życia? Do uczuć? Do pragnień? Do duetu kłamstwa z prawdą?

Sęk tkwi w tym, że czasem nie można.

Bo na przykład taki tajfun czy inna trąba powietrzna to też wiatr. Przychodzi i odchodzi. Nadgorliwi naukowcy nigdy nie zdążą w stu procentach zmierzyć go, zważyć i oszacować co do głupiej  jednej tysięcznej z jaką wiał siłą. A ciekawska ekipa reporterska, która pojawi się następnego dnia na miejscu jego wędrówki nie ma co liczyć na zrobienie mu zdjęcia. Albo nagranie filmu. Może natomiast z zatrważającą precyzją udokumentować to co po sobie zostawił.

Ruinę. Przerażony tłum. Łzy. Szukanie bliskich. Resztki łóżek i krzeseł. Pokruszone kawałki chleba wśród szklanych odłamków półmisków na owoce.

Skutek bez przyczyny.


Ktoś nie jest przekonany? No to weźmy inny przykład. Nieco mniej drastyczny.

Wrzucamy coś do strumyka. Rzecz. Przedmiot. Nawet zbytnio nie zastanawiamy się jaki. Może to być plastik albo guma do żucia albo butelka po detergencie. Tak czy owak nasz szybki, mechaniczny ruch nie jest zbyt przemyślany. Ma na celu banalne oszczędzenie sobie czasu. Rezygnację z szukania kosza na śmieci. I zbrodnią raczej nie jest. Przecież z tych durnych, zwyczajnych przedmiotów nie wyskoczą nagle kolce, które pokaleczą nam beztrosko brodzące w płytkiej wodzie stopy. A nawet gdybyśmy mieli do czynienia z czymś ostrym lub skrajnie obrzydliwym... Prąd to porwie, bo przecież podobno wszystko płynie. Za chwilę nie będzie śladu.

Pozornie. Bo głupie resztki chemikaliów mogą zabić ryby czy inne wodne stwory. I pozostawić rzekę identyczną, z tym iż już nie tętniącą milionami oddychających istnień. A ostre skrawki butelek? Nas nie poranią. Ale osobę kąpiącą się sto metrów dalej już tak. W drodze na ostry dyżur ze szkłem w stopie, będzie nas ona pewnie przeklinać. Nie wiedząc nawet, że my to my.

Jak w życiu. Fajnie się rzuca słowa na wiatr. I cudownie leje wodę. Otwiera usta, napina struny głosowe, chwilę później z powrotem złącza wargi... Zapominając co przed chwilą wyrzuciliśmy w przestrzeń. Zapominając o zdaniach. Tych, których już nie złapiemy, nie odwołamy, choćbyśmy próbowali to zrobić miliony razy. I być może nasza głupawa paplanina zamieni się w trąbę powietrzną, która uderzy w czyjś dom. Albo odbije się od drzewa niczym bumerang. Pewnego dnia wracając do nas samych.

A nawet gdy staramy się mówić łagodnie i bez wyzwisk czy okrzyków... Oswajając niektóre wyrazy, często nieświadomie cholernie się krzywdzimy. Na przykład taka depresja. Używamy jej jako synonimu złego dnia. Nieprzespanej nocy. Chwilowego kryzysu. Nawet gdy złamiemy paznokieć czasem pokazujemy go komuś ogłaszając, że w nią wpadliśmy, bo przecież był taki ładny. I na dobrą sprawę wychodzi na to, iż niemal każdy ma depresję. Cierpi, marudzi tudzież musi sobie w nieskończoność dogadzać.

Szkoda tylko osób mających ją naprawdę. Tych ginących w tłumie przewrażliwionych na swoim punkcie lub zwyczajnie żartujących autorów pustych półsłówek. Tych błagających o pomoc wzrokiem, którego nikt nie dostrzeże. Bo przecież ból to wygłup. Przecież wszystkich coś boli, choćby mały palec u stopy. Przecież humor zmienia się jak w kalejdoskopie. Dziś wstało się lewą nogą, to jutro wstanie się prawą. Będzie spoko, don't worry be happy...

... A ktoś tam gdzieś w samotności umiera od środka. Tuż przy nas. Tylko, że go nie słyszymy. Zagłuszeni potokiem wyrazów. Rozbici przez absurdalne komunikaty. Zagubieni w miliardach okrzyków i we własnych planach.


Chwila naprawdę może trwać chwilę. Tydzień, dzień, jedną noc. Chwila w istocie może zupełnie nic nie znaczyć.
Ale może też wywrócić ludzkie życie do góry nogami.

Bezpowrotnie.

~~***~~

Chyba każdy lubił platformy internetowe z setkami darmowych filmów czy seriali. Zabijały czas. Dawały szansę na tępe zapomnienie o problemach i odruchowe, usprawiedliwione okolicznościami najedzenie się chipsami. I nieważne czy siedziało się przy nich samemu czy z drugą połówką, rodzinką lub gromadką przyjaciół. Zawsze przynosiły podobne uczucia. Odprężenie. Banalne wzruszenie. Spokój. Raczej nie dało się odszukać w ich zbiorach ambitnych treści mogących natchnąć do zmiany życia. Nawet gdy zaczynały rozprawiać o poważnych problemach to wszystko było jakby spłycone. Udelikatnione i ozdobione w estetyczną ramkę. Żadna kłótnia nie okazywała się wieczną. Żadna żałoba nie trwała dłużej niż krótki moment, ewentualnie rozciągający się na kilka odcinków.

Cóż. Z góry ustalony czas nagrania nie pozwalał na wgryzienie się w ludzką psychikę czy głębokie rozważania nad sensem istnienia. A nawet gdyby pozwolił...

Czy taka tematyką byłaby na topie? Dałaby radę zbijać tysiące dolarów?

Pewnie nie.

Nieistotne.

W każdym razie w tego typu scenariuszach bardzo często pojawiał się motyw powrotu. Bohaterowie pojawiali się po latach w rodzinnych stronach, złamani i pokruszeni przez kiepsko wykreowaną codzienność. Chcieli przeprosić wszystkich, których zawiedli. Wybaczyć tym, którzy zawiedli ich. Cofnąć w czasie wszystkie statki, pociągi i samoloty, dawno temu wybrane przez nich jako sposób tchórzliwej ucieczki od kłopotów. I znów po prostu najzwyczajniej w świecie być w domu. Usłyszeć propozycję wypicia herbaty i zjedzenia kotleta. A zaraz potem informację, iż na górze jest już pościelone łózko. W pokoju z kominkiem.

Nie czuła żadnej z tych rzeczy. I właściwie nawet nie potrzebowała poczuć. Szła przed siebie ani przez moment nie wydając się zagubiona wśród mijanych ulic. Wszystko było jak dawnej. Zmienił się może jedynie szyld na stojącym w centrum miasteczka markecie. I skrzyżowanie przy szkole, wreszcie obdarowane przez radę gminy sygnalizacją świetlną. Skądinąd tą, o którą jej rodzice bili się chyba najmocniej spośród wszystkich przedstawicieli lokalnej społeczności, w czasach gdy ona wraz z ich idealną Klarą chodziły do podstawówki. Zawsze musiały być najbezpieczniejsze. Najładniejsze. Najzdolniejsze. Najlepiej ubrane i jeżdżące na najfajniejsze wakacje.

Podobno najszczęśliwsze.

Wzdrygnęła ramionami, poruszona przez doskonale sobie znane mdłości. Te mrzonki nie miały już żadnego znaczenia. Nigdy w zasadzie nie miały. Były tak samo istotne jak fakt, iż kostki chodnikowe na ryneczku z czarnych zmieniły kolor na czerwone.

Zresztą... Kłamałaby twierdząc, że nie odwiedziła rodzinnych okolic od lat. Przyjeżdżała tu. Sporadycznie, ale jednak dość regularnie i konsekwentnie. W końcu to tu miała ulubionego fryzjera, u którego lubiła się pojawić z dwa razy do roku. I sklep z tanimi ciuchami, umiejętnie dającymi się podszyć pod te markowe. I perfekcyjną trasę spacerową. Ale przede wszystkim...

Miała kojącą jej skostniałą duszę zemstę. Wiedziała doskonale jakimi prawami rządzą się małe miejscowości. Każdy obgadywał tu każdego. Wtryniał się w jego życie pod pozorem sąsiedzkiej przysługi czy zaglądał przez okno w środek najintymniejszych brudów i sekretów, rzekomo chcąc pożyczyć cukier do ciasta. A już najbardziej na celowniku gapiów byli chyba Ci, którym powodziło się najlepiej. Ci pozornie weseli. Uśmiechnięci. Łażący całą rodziną w weekend na drogie obiadki do restauracji.
Jednym słowem ludzie spełnieni.

Jej pieprzeni matka i ojciec wpasowywali się w ten schemat wręcz wybitnie. Zawsze idąc ulicą z kilkadziesiąt razy słyszeli głośne dzień dobry. Byli zapraszani na wszystkie okoliczne śluby, chrzty i pogrzeby. Podobno ludzie uwielbiali ich towarzystwo. Równie mocno jak zacierali ręce gdy ona sama, mając niespełna szesnaście lat, nie dała już rady ukrywać coraz bardziej powiększającego się brzucha. I zaczął się pełen zawistnej satysfakcji osąd społeczny.

Jakie to banalnie. Co nie?

Skręciła w boczną uliczkę, wyciągając jednocześnie z kieszeni telefon i sprawdzając na ekranie czy czasem nie ma mokrych kącików oczu. Bo to jedno jedyne wspomnienie akurat nadal ją ruszało.

Albo raczej nie samo wspomnienie. Plotkarom nawet najlepszy temat nie wystarczał w końcu na dłużej niż jeden sezon. Pewno miesiąc później ktoś by umarł, potracił samochodem okolicznego pijaka czy został oskarżony o drobne oszustwo finansowe. I jej durna ciąża zeszłaby na dalszy plan. Gdyby nie postawa tych, którzy powinni ją wspierać najmocniej.

Zresztą...

Na samym początku swoich feralnych skostniałych lat, często zaczynała sobie myśleć, że to wszystko nie ma sensu. Że żadna zemsta nie jest warta niszczenia uczuć. Niszczenia przyszłości. Ale nie chciała kontynuować tego typu rozważań. Więc wyciągała z pamięci pewien moment. Zawsze ten sam. Moment rozpoczynający spełnione jakiś czas później marzenie o posiadaniu w klatce piersiowej zimnej bryłki lodu zamiast serca. Mianowicie kłótnie jej zajebistych rodziców z sąsiadami. Nawet nie wiedziała o co. Może o płot. Albo o wycinkę drzew. Albo o zastawienie cudzego miejsca parkingowego. Mniejsza z tym. W każdym razie w pewnym momencie padł kluczowy argument. Stwierdzający, że zamiast się awanturować, mogli zająć się swoją córką, zanim jeszcze nie została dziwką. I co zrobili po tych słowach szanowni sprawcy jej życia? Wycofali się. Z miejsca. Ze słowem przepraszam na ustach. Nawet nie zaprzeczyli.

Widać jabłoń, samochód czy parę desek, było już dla nich czymś ważniejszym.

A ona? Była za młoda, za głupia i za bardzo rozhuśtana przez hormony, aby wzruszyć ramionami. Patrzyła na tą scenę przez okno, rozmazana jednocześnie z błahego powodu ulubionych spodni, w które za żadne skarby świata nie potrafiła się już wcisnąć. I chyba wtedy błaganie aby ktoś ją przytulił zniknęło bezpowrotnie. Tworząc pustkę w duszy. Pustkę skądinąd szybko wypełnioną, bo przecież dusza nie potrafi być pusta. Wypełnioną przez bezwzględną nienawiść, objawiającą się znacznym przerostem formy nad treścią.

Taką do której zdolna jest tylko porzucona przez los nastolatka.

Nie da się ukryć.
Jęczała w samotności, gryząc starego pluszowego misia, przez słowo nie mające przecież dosłownie nic wspólnego z prawdą.
Więc postarała się aby oni też jęczeli. Ze wstydu. Dwa lata później. Gdy to słowo stało się przerażająco realne. I dosłowne.

Lubiła co pewien czas się tu pojawić. Przypomnieć o sobie. Wejść do sklepu i wybrać jakiś wyjątkowo krzykliwy i wulgarny ciuch. Taki którego w istocie nie założyłaby na własne ciało nawet w najobrzydliwszym możliwym momencie. Skoro wszyscy wydali na nią wyrok, to czemu miała się wysilać aby się mu sprzeciwić.

Wiedziała, że po każdej takiej wizycie jej rodzina ma problem aby spojrzeć ludziom w twarz. Czy iść na miejscową aukcję charytatywną. Albo w niedzielę na mszę.

I dokładnie o to jej chodziło.

Z tym, że potem skończyła z brudnym życiem. I poznała Michaela, czego wcale nie miała w planach. Okazało się, że poza zemstą mogą być jeszcze inne rzeczy, które ją cieszą. Bardziej tajemnicze. O wiele ciekawsze, bo nieznane, każdego dnia mieniące się przynajmniej jedną zupełnie nową barwą. Rodzące się powoli i w niewątpliwych mękach, ale z całą pewnością wartościowe. Lepsze od sprzedawania duszy za pozorny spokój.

Więc przestała tu przyjeżdżać. Ot co.

Ale teraz potrzebowała to zrobić. Po raz ostatni.

Jezu, jak to patetycznie brzmiało.

Bo gdy się wyprowadziła to jakoś nie mogła związać końca z końcem. A nie była jeszcze zbyt dobra w tym, w czym niewiele później stała się najlepsza. Więc gdy raz odwiedziła ją jej feralna, idealna siostra, wręczając jej kasę, którą pewnie zabrała rodzicom wcale nie pytając ich o zgodę, po prostu bez wahania przyjęła kopertę. W końcu uwielbiała koperty.

Jednak ta konkretna jakoś wyjątkowo ostatnio ciążyła. Bo przecież łatwiej skupić swój ból na wierzchołku góry lodowej, niż popatrzeć na to co kryje się pod wodą. I właśnie z tego powodu podczas wciskania drżącymi palcami cyferek, na zamrożonym zimowymi podmuchami bankomacie, czuła niemal dosłowny, namacalny ucisk. Cierpienie przeniesione z serca do ciała. Cierpienie uosobione banałem.

Odda im tą kasę. Odda  wszystko co do grosza. Przysłowiowo rzuci w twarz. I pokaże jak bardzo się pomylili. Pokaże, że ma się super. Nie jest wykolejona, ani nie jest na dnie. To będzie ostatni akt z życia mściwej i zawistnej Sary. Cholernie potrzebny aby ostatecznie je domknąć. I móc się skupić na tej drugiej. Tej, która myślała. Która chciała brać odpowiedzialność za swoje czyny. Która widziała świat szarym a nie jedynie czarnym lub białym. Która nie ujednolicała winy. Nie zrzucała jej w całości ani na innych, ani na siebie. Która nie myślała schematami. Która starała się nauczyć mówić do Angie. Która zaczynała chyba przywiązywać się do człowieka, oddającego jej w zasadzie za nic całego siebie.

I która... Była wciąż tak parszywie krucha, że bez podpierania przez tą twardą i złą, mogła po prostu marnie zginąć.

Krucha niczym przypadek postanawiający powołać ją do życia.

~~***~~

półtora roku wcześniej


Wszyscy chyba marzymy o idealnej historii miłosnej. Tak jak o jedzeniu. Jak o wakacjach. Jak o śnie.  Idealnej, to znaczy oryginalnej. Ale nieprzedobrzonej. Boimy się wydarzeń rodem z filmu. Bo przecież film kończy się w momencie ślubu. A życie dopiero się zaczyna. I bajka może nas w nim zniszczyć. Może wysłać sprzeczne sygnały, zaburzając prawidłowy odbiór rzeczywistości. Może wreszcie wykreować nas na jednostki skrajnie niedojrzałe. A my chcemy przecież być dorośli. Więc często wymyślamy. Zmieniamy fakty, aby powiedzieć coś ciekawego wścibskim krewnym lub znajomym, przed którymi chcemy zabłysnąć, jeśli spytają nas skąd znamy naszą drugą połówkę. Gdy tymczasem... To zawsze na swój sposób jest banalne.

Siostra kumpla? Brat koleżanki? Wspólni znajomi? Serio, tak pospolicie? Jak w płytkim, niedokończonym opowiadaniu autorstwa trzynastolatki.

Przyjaciele nagle odważający się poczuć do siebie coś więcej? Bredni się naczytali. Spaprają piękną relację, w zamian za kilka miesięcy zabawy.

A nagłe porywy serca? Szalona impreza, po której budzisz się i ni stąd ni z owąd czujesz, że po prostu przepadłeś? Albo zwyczajne wpadnięcie komuś pod nogi na ulicy? Spojrzenie w oczy, gdy zupełnie obca osoba podnosi Cię z ziemi i serce nagle podskakujące Ci do gardła? Nikt w to nie uwierzy. Z takich pierdół w realnym życiu może wyniknąć co najwyżej znajomość na jedną noc. Ewentualnie zakończona wpadką. A nie miłość, zmieniająca wszystko. Doprowadzająca nas przed ołtarz. Albo do grobu.

Na dobrą sprawę scenarzyści i pisarze zabierający się za coś romantycznego mają przewalone. Bo początek prawie każdej miłości wpisuje się w któryś z wymienionych schematów. Jasne, raz na milion przypadków ktoś wyniesie kogoś z pożaru albo podaruje mu nerkę. Ale czy to jest mniej słodkie i baśniowe od powyższej listy?

Nie jest. Związek zawsze będzie miał w sobie coś surrealnego. Chęć bycia najlepszą wersją siebie. Oddanie. Zmiany. Górnolotne decyzje i rezygnacje.
Uczucia wypełniające nas całych. Bo nie można na dłuższą metę czuć połowicznie. Czuć w próżni. Nie da się wyciszyć serca jednocześnie nie zrzucając go na dalszy plan.

Szkoda tylko, że zwątpienie, rozpacz i łzy także zalicza się do uczuć.

*

- Stefan, czy dałbyś radę nie sypać pieprzu do cukru?

Pusty, rozmarzony wzrok wiewiórki, patrzącej na niego znad trzęsącego się w jej dłoni kebabu, sprawił że zdał sobie sprawę jak mocno retorycznie zabrzmiało jego pytanie. Zresztą... Sam swoją drogą był w stanie, w którym Kraft bardziej go śmieszył, niż wzbudzał w nim chęć przepraszania wszystkich dookoła.

- Nie dałbym – gryzoniowaty uśmiechnął się, nie zważając jednocześnie na fakt, iż cały jest już upaprany majonezem – bo te przyprawy kłamią Michi. Życie to coś słodko-gorzkiego. Z domieszką pikanterii. Nie ma jednolitych smaków. Patrz, chciałem dziś poszukać matki moich przyszłych dzieci. Jak gentleman. A jestem pijany. I potrzebuję tylko kakao – wtulił się w plastikowy kubeczek.

Do niego też waląc pieprzu. Wraz z przyprawą do zupy.

Ten schemat powtarzał się już od jakiegoś czasu. W zasadzie odkąd poznał to oryginalne stworzenie. Mniej więcej co kilka miesięcy Kraft stwierdzał, że musi w jakiś prosty i przystępny sposób znaleźć kobietę na zawsze. Więc szli do pierwszego lepszego klubu nocnego, dużo pili, po czym głupek stwierdzał, że jest głodny i jednak nie chce dziewczyny tylko burgera. Łamanego przez czekoladę. Lub przez zsiadłe mleko. No to zmieniali lokal na byle jaki bar z fast foodami, pocieszał wiewiórkowatego stwierdzając, iż życie singla jest najfajniejsze na świecie, po czym wracali do domu. I tak aż do następnego razu.

Zresztą... To nie było tylko prymitywne, banalne gadanie po pijaku. W samotności naprawdę dało się odnaleźć coś dobrego. Jakieś pole do rozwoju. Przestrzeń do pracy nad sobą. Oraz przede wszystkim brak absurdalnych nadziei. Oszukiwania własnego ja, najczęściej kończącego się równie wielkim zawodem, gdy prawdy nie dało się już ukrywać.

Bo on sam był w życiu zakochany dwa razy. Albo... Raczej chciał być zakochany. Swoją pierwszą dziewczynę poznał mając lat szesnaście. Uroczą, naiwną, niewinną... Własną, tyle że damską kopię. Znajomi określali ich po prostu mianem słodkich, nic więcej. A jego mama uwielbiała lepić z nią pierogi.

I na pozór wszystko było idealnie. Wiedział jak ma się zachowywać. Kupował jej kwiatki, brał do kina i siedział przy niej jeśli zachorowała. Ale... Sęk w tym, że żadne z nich nie czuło chyba tego co czuć powinno. Gdy się nie widzieli przez tydzień czy dwa, to wcale przez to nie cierpieli. To znaczy on do niej dzwonił. I mówił, że tęskni. Bo dręczyły go cholerne wyrzuty sumienia z powodu braku tęsknoty. Tego gorącego nurtu w sercu, który przecież powinien stanowić coś cholernie zwyczajnego i oczywistego.

Rozstali się. Tuż przed maturą. Przyznała mu wprost, iż potrzebuje w życiu ognia. Faceta, który ją rozrusza, zmusi do wysiłku. Kogoś zupełnie innego niż ona.

Więc... Męczył go lekki zawód. Bo w końcu fajnie by było się zestarzeć z nastoletnią miłością. Ale ów zawód wcale a wcale nie przeszkodził mu rok później we wpakowaniu się w cholernie podobną historię.

Znowu nic nie czuł. Poza sympatią, poza przyjacielską troską, poza akceptacją ze strony wszystkich ludzi, którym ufał. Wydawała się cudowna. Wiecznie wesoła i nucąca zabawne piosenki, podczas gotowania spaghetti. Pasowało mu, że mieli te same ulubione knajpki, lubili te same filmy, razem kibicowali Barcelonie... Oboje marzyli by za parę lat posiadać dom z ogródkiem, psa i trójkę dzieci. Więc wszystko powinno pasować niczym dwa sąsiednie kawałki puzzli.

A pasowało jak Kraft do swoich o cztery numery za dużych kaloszy.

Z tym, że... Powtarzał sobie, iż nie jest już debilnym nastolatkiem. Ma zbyt wiele lat aby marzyć o miłości w formie mrzonek, wielkich porywów, szalonych gestów i gwałtownych zwrotów akcji. Aby śnić o namiętności czy tajemnicach. I kocha jak dorosły. Uczuciem, objawiającym się rozsądkiem. Zaufaniem. Brakiem choćby najmniejszych myśli o zdradzie czy skokach w bok.

Tym razem skończyło się chwilę po tym jak zamieszkali razem. Zamieszkali bo zgodnie z naturalną koleją rzeczy, tak wypadało. Spał sobie którejś nocy, wtulony w jej jasne włosy i nagle... Przyśniło mu się, że biorą ślub. Taki jakiego zawsze chciał. W białym kościele, z ładna sukienką, całą wielką rodziną, tudzież z Kraftem roniącym głośno łzy. Ale... Pojawił się jeden problem. Gdy doszło do i że Cię nie opuszczę aż do śmierci zwyczajnie zamilkł. Nie mógł wykrztusić z siebie słowa. Ani w tym śnie, ani gdy już otworzył oczy.

A choć sny są absurdalne, choć powstają ze zlepków setek słów, myśli i zdarzeń, które dawno już wyparliśmy z pamięci, to czasem... Okazują się zbyt realne, aby nasz instynkt potrafił je zignorować. Widzimy w nich wyrzuty, strach i zawód. Widzimy rzeczy przerażająco rzeczywiste. I koszmarnie dosłowne. Widzimy finał, do którego nigdy przenigdy nie chcielibyśmy dopuścić... Wiec postanawiamy... Się nie budzić. Żyć na jawie tak jakby była ona przedłużeniem mrocznych, nocnych wizji. Dziękując snu, że nas ostrzegł. Choć jednocześnie tak wiele nam zabrał. Tak mnóstwo oczywistych rzeczy nagle przemeblował.

Zerwał z nią. Z ulgą stwierdzając, że ona też zbyt mocno tego nie odczuła. Każde poszło we własną stronę. I chyba... Coś w nim pękło. Nie miał ochoty na kolejne nieudane mimo iż idealne relacje. Skoro ciągle był smarkaczem marzącym o bajce z księciem, królewną, białym koniem i romantycznymi uniesieniami, zamiast o dojrzałym, statecznym związku to widać musiał zostać sam.

I ograniczyć swoje zaangażowanie w sferę uczuć do bycia przyzwoitką wiewiórkowatego. Na randkach, do których najczęściej nawet nie dochodziło.

Tyle. Amen.

- Dziś naprawdę byłem gotowy żeby kogoś poznać – brunet wyrwał go z krainy rozmyślań – posprzątałem mieszkanie. I położyłem wino na stole. I młotek!
- Słucham?

Nie. Chyba jednak nie chciał słuchać...

- No młotek. Taki duży. Żeby pomyślała sobie, że jestem męski i umiem wbijać gwoździe. Więc pomaluję też ścianę, złożę sofę z Ikei...

Jasne.

Gdyby to było takie proste to każdy zostawałby drwalem. Zamiast się starać i zawodzić. Zamiast zmuszać serce aby słuchało rozumu, po czym z bólem stwierdzać, iż ono nigdy nie dopasuje się do reguł i nie podda. Nigdy nie zrezygnuje z roli upartego chochlika, ciągle robiącego nam psikusy. Choć milion razy powtórzyliśmy mu już, że nie wolno. Że jesteśmy szczęśliwi i spełnieni bez jego durnych wtrętów.

- Michi, patrz!
- Kraft, piszczysz jak chomik w kołowrotku.
- Ale patrz.

Zobaczył kosz na śmieci. I lodówkę z puszkami coca-coli.

- Patrz na tą dziewczynę debilu. Mruga do nas oczami.

A czym powinna mrugać. Uchem? Zębami? Nogą?

- To idź do niej, skoro Ci się podoba – jęknął – z tym, że znajdujemy się w barze mlecznym, a nie w klubie nocnym. Nie dziw się jak da Ci w twarz. Albo nie daj Boże jak pojawi się jej facet.
- Czy Ty nie widzisz głąbie, że ona jest ode mnie wyższa o głowę? Ty do niej idź.

No jeszcze czego.

- Kraft... Nie wierzę w znajomości na jedną noc. Nigdy bym czegoś takiego nie odwalił – lekceważąco machnął ręką, klepiąc jednocześnie gryzoniowatego w łeb. I nadal uparcie nie chciał odwrócić wzroku, w pokazywanym przez kolegę kierunku.

Może to też był instynkt samozachowawczy?

- Jedna noc – oburzył się Stefan, powtarzając michaelowe słowa – skąd tyś się urwał taki sceptyczny? Jak ślepy kret, zbyt leniwy żeby wystawić nos ze swojej śmierdzącej kretowiny.

Skąd? Z dwudziestego pierwszego wieku.

Którego swoją drogą ta idiotyczna kretowina stanowiła całkiem dobry synonim. Wszystko perfekcyjnie dopracowane. Niczym system podziemnych korytarzy. Ale kompletnie pozbawione światła. Wręcz cierpiące na światłowstręt.

- Znasz jakąś parę, która poznała się w biegu i jest razem tak na poważnie?
- Znam! Moi dziadkowie wpadli na siebie na potańcówce w stodole. Pięćdziesiąt osiem lat temu. Przypomnę Ci, że mają pięcioro dzieci. I jedenaścioro wnuków, w tym mnie. Do dziś dzielą się nawet protezą do zębów. A jeśli nie wierzysz w moją rodzinę... Twoja własna kuzynka spotkała swojego męża na charytatywnych targach ceramiki.
- Jaka znowu...
- No ta. Anna czy inna Hanna. Rzygałem na jej weselu łososiem.

Chryste Panie.

- Czy naprawdę musisz teraz wspominać...
- Muszę ciołku – Stefan sięgnął do plecaka wyjmują z niego do połowy opróżnioną butelkę – bo czas w końcu znaleźć sobie porządną osobę towarzyszącą. Nieplującą rybą w kierunku twoich krewnych – odkręcił korek – nie mogę patrzeć na te procenty. Ale Ty pij. Bo już bigos autorstwa Koflera jest smaczniejszy od Twoich gadek.

Prychnął. Po czym typowo w swoim pijackim, wiewiórkowatym stylu, wstał, okrążył stolik, podszedł do Michaela i z całej siły przekręcił mu głowę. W odpowiednim kierunku.

Albo raczej w totalnie nieodpowiednim.

Często mówimy o tym, że alkohol nas gubi. Wykorzystuje niczym skończony potwór i złoczyńca. Bo chcemy się tylko zabawić, a pod jego wpływem robimy rzeczy straszne. Popełniamy błędy, o które nigdy byśmy się nie podejrzewali. Z tym, że czasem... Jest wręcz na odwrót. To my żerujemy na alkoholu.  Gdy nagle zaczynamy pożądać zachowań kompletnie do nas niepasujących. Gdy odkrywamy w sobie pokłady nowych, nieznajomych pragnień. Pięknych. I kuszących. Z tym, iż  na wszelki wypadek musimy mieć pretekst, aby za nimi podążyć.

Najlepiej skrajnie banalny pretekst.

*

Szczęście na lata. I niekończące się przekleństwo.
Alfa i omega. Początek i koniec.
Wyjątkowy zbiór przeciwieństw.

Które często okazują się cholernymi synonimami.

*

Tak. Owszem.

Patrzyła się na nich. Albo raczej zgodnie z prawdą na niego.

Bo to był cholernie nurzący, kolejny z rzędu dzień bezsensownej pracy. Rano zajmowała się rozwydrzonym bachorem jakiś zabieganych rodziców. Potem przez osiem godzin sprzedawała ludziom frytki. A na koniec, już pod osłoną nocy myła czyjś durny apartament. I jakoś nie miała ochoty udawać się do domu.  Do swoich super koleżanek, które zakładały się tylko jak długo jeszcze wytrzyma zanim wróci do poprzedniego zajęcia.

Czyszczenie okien i włosy w tłuszczu były wbrew jej godności, fakt. Z tym, iż jak się okazało siniaki na twarzy godziły w tą godność jeszcze mocniej. Bo ona wraz z mściwością... Były niczym kontynenty w pradawnych erach geologicznych. Połączone i zespolone. Ale wystarczyło kilka losowych kataklizmów, komet, trzęsień ziemi... I się rozpadły. Oddaliły o tysiące mil. Niby nadal posiadały pasujące do siebie kształty. Dało się znaleźć ich wspólne elementy, wspólną tożsamość. Jednak fizycznie nie  było już siły, aby ponownie zbiły się w jedność. Każda zaczęła mieć swój własny klimat. Własne zwyczaje. Z czasem własnych obywateli i własną kulturę.

Tyle.

Więc od dziesięciu miesięcy sprzątała kible i kołysała cudze smarkacze. Korzystała z przykrywki wielkiego miasta, w którym tak łatwo było zmienić wizerunek. A po pracy... Znalazła sobie nową rozrywkę. Inną od zemsty. Choć tak mocno z nią spokrewnioną.

 Mianowicie lubiła siadać w różnych lokalach, barach i tanich restauracjach. Tak. Tych samych, o których rok później, wtulona w Michaela, myślała z jawnym obrzydzeniem. Albo... Po prostu kucać na ławce w parku. Wieczorami. Nocami. Czy w przerwie między jedną a drugą robotą. I bezczelnie gapić się na ludzi. Wyszukiwać ich wady czy słabości. Podbudowując tym samym własne ego.

A już najbardziej upodobała sobie dziewczyny w swoim wieku. Śliczne, kompetentne studentki. Które pod osłoną ciemności wyrywały w knajpach obcych gości. I wychodziły tryumfalnie na zewnątrz, trzymając ich za rękę. Jej rodzinka powiedziałaby pewno, że jak zwykłe dziwki. A gdy wstawał dzień? Widywała takowe w ładnej kawiarni, stanowiącej dla niej jeszcze jedno źródło dorobienia paru groszy. Z dumnymi z nich matkami. Albo z cholernie przystojnymi młodymi elegancikami. Piły ziołową herbatkę, malowały usta na gustowny kolor, szpanowały legitymacją prestiżowych kierunków na lokalnej uczelni i obfotografowywały się na tle kwitnących kasztanowców z pracami licencjackimi lub magisterskimi. Czy serio były od niej lepsze? Czy serio należał im się zachwyt i tytuł nadziei pokolenia, a jej pogarda?

Nie. Nie uważała tak. Przynajmniej wtedy. I w gruncie rzeczy... Jednocześnie obok zawiści czuła do nich coś w rodzaju wdzięczności. Ilekroć bała się, iż może zacząć męczyć ją ból na kształt wyrzutów sumienia, przypominała sobie ich uśmiechnięte twarzyczki.

Po czym wyobrażała, że może na drugim końcu kraju, w stolicy, jej idealna, święta siostrzyczka, zawsze gotowa do litości, wsparcia i podawania w sekrecie rąk upadłym krewnym, w celu podkreślenia własnej doskonałości, też się tak zabawia w jakimś pubie. W końcu perfekcyjnie wpasowywała się w schemat przyszłej kobiety sukcesu. Stypendia w Stanach, nagrody, kolejne lata edukacji kończone z wyróżnieniem...

To wszystko co należało się Sarze. Ona zawsze była ładniejsza. Bardziej stawiająca na swoim. Miała smykałkę do interesów. Wszyscy typowali patrząc na nie, że jest tą starszą. Nie dawała się oszukać jak ta ckliwa kretynka, potrafiąca w dzieciństwie wrzucić całą kasę na kupno lodów, jakiemuś żebrakowi stojącemu pod marketem...

Do czasu. Do czasu, w którym ckliwa kretynka, korzystając z faktu, że jest jedyną w domu córką bez wielkiego brzucha, ukradła jej cały plan na przyszłość.

Więc tak. Wyzywała w myślach obce panny, bo widziała w nic Klarę. Co nie przeszkadzało jej też wyciągać całkiem niezależnych, oderwanych od idiotki wniosków. Mianowicie... Było fascynujące jak te laski działały na facetów. Jakby... To one miały tu moc. One rządziły. Nie stanowiły marionetek, służących tylko po to, aby od nich żądać i brać. Posiadały prawo do własnego zdania.

I w gruncie rzeczy... Od dłuższego czasu ciekawiło ją, czy dałaby radę przysłowiowo podszyć się pod taką jedną czy drugą. Choć na ułudny, nocny moment zostając czyjąś królową. Z własnej woli. I bez skrywanego strachu w oczach.

Tej późniejszej Sarze, tej od sumienia i emocji, było za to cholernie wstyd.  Ale gdy wtedy się do niego uśmiechnęła... Wydał się jej idealną zabawką dla dziecka. Taką z wszystkimi certyfikatami bezpieczeństwa. Która Cię nie skaleczy, ani nie kopnie prądem. A co najważniejsze wiele nie kosztuje. Jest jednorazowego użytku.

Wystawiona na promocję.

Albo... Czemu się oszukiwać, wyskakując z bachorkami... Uznała go... Za gryzak dla psa. Ładny, kolorowy i z wielkimi poczciwymi, szklanymi oczami. Nad którym można się wręcz rozczulić. A potem rzucić go na przysłowiowe pożarcie.

Tak.

Innym dobrym porównaniem, przynajmniej żywym, była mysz laboratoryjna. Głaskało się ją, karmiło, ważyło i mierzyło... Tylko po to aby przeprowadzić na niej eksperyment. Wstrzyknąć jej nie do końca sprawdzony, obrzydliwie zabarwiony, eksperymentalny jeszcze lek. A zaraz po nim komórki nowotworowe.

Boże.

Zdecydowanie. Gdy setki dni później, budząc się każdego ranka w jego  ramionach, zaczęła czuć potrzebę powiedzenia mu całej prawdy, to bała się ubrania w słowa tych swoich uprzedmiotawiających go myśli. Chyba nawet mocniej niż wszystkich paskudztw, którymi w życiu się zajmowała.

Ale wtedy? Wtedy nie był przecież człowiekiem, klęczącym przed nią i pytającym czy spędzi z nim resztę życia. Nie był sercem na dłoni. A jedynie chłopcem w mlecznym barze. Skrajnie nieszkodliwym chłopcem, dającym się wodzić za nos każdemu, choćby temu swojemu kumplowi, na oko lat piętnaście. Chłopcem, ledwo trzymającym się na nogach.

Który jak okazało się pół godziny później nie umiał nawet zbyt dobrze całować.

_____________________

Jeżeli są tu jakieś rażące błędy to przepraszam. Proszę mi wybaczyć, jestem tak zagoniona, że nie wiem jaki jest dzień tygodnia xD


Pisałam to tydzień temu, gdy miałam nieco wolnego czasu. A pierwotna końcówka tego rozdziału, która miała nastąpić po retrospekcji, będzie osobnym rozdziałem, bo stwierdziłam, że jest zbyt istotna, żeby tak ją napisać przelotnie i bez skupienia na emocjach. I tuż pod głupkowatymi scenkami z wiewiórką. Więc teraz taki rozdział w zasadzie o niczym. A kolejny? Jak przeżyję listopad to myślę, że w ramach nagrodzenia siebie w jakiś luźniejszy weekend na początku grudnia.  Bo długi to on nie będzie.


Bużki dziewczyny, miłego sezonu, dużo żartów i wiewiórek (tylko może to ostatnie zdecydowanie poza podium xD). I napiszcie jedno słówko jak to czytacie.


PS. Wiecie, że odkąd pierwszy raz napisałam pod rozdziałem "miłego sezonu" minęło 5 lat? xDDD 

Jakie my wtedy młode byłyśmy. I ile czasu wolnego miałyśmy :D










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz